Pocztowa piniata wyborcza

Pocztowa piniata wyborcza

Najgorsze może dopiero nadejść, twierdzi mój sąsiad, lekarz kliniczny, i nie mówi wcale o znów rosnącej statystyce zakażeń koronawirusem w mieście ani o męczących nas pożarach, których nie daje się ugasić. Mówi o nadciągających wyborach prezydenckich. O tym, że chyba trzeba się szykować na wszystko, łącznie z wojną domową.

Inny sąsiad na kameralnym grillu w ogródku (mniej niż 10 osób, wciąż obowiązują nas obostrzenia) pyta, czy słyszeliśmy o wstrząsającej przepowiedni, którą Thomas Banyacya, legendarny wódz Indian Hopi (ur. 1909, zm. 1999), wygłosił w 1995 r. na targach Whole Life Expo w Las Vegas. W kręgach historyków i antropologów Banyacya jest dobrze znany, jego życie i nauki posłużyły za kanwę filmów realizowanych przez Earth Island Institute w Kalifornii w ramach inicjatywy Sacred Land Film Project. Dostępne na YouTubie nagrania z wykładami wodza w czasie pandemii podbijają internet. Sedno sprawy sąsiad zostawia na sam koniec. – Banyacya przestrzega, że gdy pory roku przestaną występować w normalnej kolejności, człowiek stanie się chory i zwróci przeciwko sobie własne wynalazki. Kto by pomyślał, że nie będą to musiały być bomby, wystarczy poczta.

 

Czy jest czego się bać

 

Nie, nikt tu nie zwariował. Na ostatniej prostej wiodącej Amerykę ku tegorocznym wyborom prezydenckim największym wrogiem każdego obywatela jest poczta. Dokładnie zaś głosowanie korespondencyjne. Sam prezydent przynajmniej raz na kilka dni przypomina o tym narodowi w ostrzeżeniach typu: „Głosowanie korespondencyjne jest dla nas strasznie niebezpieczne, bo jest to oszustwo. Karty przechodzą przez ręce oszustów. W wielu wypadkach są sfałszowane!” (konferencja prasowa w Białym Domu 7 kwietnia br.) czy: „To będzie największy przekręt w historii wyborów!” (konwencja republikanów, 24 sierpnia). Czy rzeczywiście jest czego się bać?

Jest. Nikt nie wie lepiej od nas, Polaków, szczególnie mieszkających poza ojczyzną, jak trudne, a nawet niewykonalne, może się stać oddanie głosu w wyborach, gdy szaleje pandemia, a te same władze, którym na przeprowadzeniu wyborów zależy, są jednocześnie organami odpowiedzialnymi za wprowadzanie ograniczeń w życiu publicznym. Brak dostępu do głosowania korespondencyjnego wykluczy z procesu wszystkich, dla których od polityki ważniejsze jest zdrowie własne i najbliższych. W proces musi być jednak zaangażowany pośrednik – poczta czy kurier – dlatego los wyborów może zależeć od sprawy tak banalnej jak dostarczenie wyborcy w terminie pakietu wyborczego.

Ameryka turbulencje z głosowaniem korespondencyjnym w czasie pandemii już zaliczyła podczas wiosennej rundy prawyborów. Jak doniosła komisja wyborcza stanu Wisconsin, nie wróciło do niej ok 200 tys. przesłanych pocztą kart wyborczych, a kolejne 23 tys. zostały odrzucone (stanowiło to 2% wszystkich oddanych głosów, więcej niż margines zwycięstwa Donalda Trumpa nad Hillary Clinton w 2016 r.). Odpowiedzialna była kombinacja czynników: karty w ogóle do wyborców nie dotarły, nie dotarły na czas do komisji bądź zostały nieprawidłowo wypełnione. Jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że ze względu na utrzymujące się w USA wysokie statystyki zarażeń i zgonów (w połowie września liczba ofiar wynosiła 195 tys.) aż dwie trzecie Amerykanów deklaruje chęć głosowania korespondencyjnego, możemy mieć do czynienia z bałaganem, jakiego jeszcze tutaj nie oglądano.

Perspektywa głosowania korespondencyjnego en masse spowodowała w ciągu ostatnich kilku miesięcy w niemal wszystkich stanach wysyp pozwów sądowych dotyczących każdego aspektu tego rodzaju głosowania: od kwestii, kto ma płacić za znaczek pocztowy, jak zabezpieczać skrzynki przed złodziejami wyborczymi, czy podpis na karcie powinien być potwierdzony notarialnie i w obecności świadka, po legalność praktyki odsyłania kart zbiorczo przez delegowaną do tego osobę, np. z domów opieki nad seniorami czy ze szpitali.

Tym samym dochodzimy do meritum sprawy, która zaprząta moich sąsiadów.

 

Historia na nowo

 

Masowe głosowanie korespondencyjne może zmienić bieg historii. Historii wyborów na pewno, a ponieważ żyjemy w dziwnych, strasznych czasach psychozy lęku i wyczerpania nerwowego (Indianie Hopi powiedzieliby, że także wyczerpania cywilizacyjnego), to historii w jej podstawowym znaczeniu również. Rośnie przecież wśród Amerykanów odsetek defetystów, którzy serię rozruchów na tle rasowym, jakie przetoczyły się przez kraj wiosną i latem tego roku – w kilku miastach nigdy się nie skończyły – uważają za preludium do nieuniknionej wojny po wyborach.

Zanim przejdziemy dalej, warto jednak przypomnieć kilka istotnych spraw. Głosowanie korespondencyjne nie jest w USA niczym nowym i ma długą tradycję, pojawiło się bowiem już pod koniec wojny secesyjnej, czyli ponad 150 lat temu. Tam, gdzie jest dostępne, zyskuje coraz większą popularność. W 2016 r. korespondencyjnie głosował co czwarty wyborca w USA (dane za Federalną Komisją Wyborczą, FEC). W pięciu z 50 stanów, w tym tu, gdzie mieszkam, w Kolorado, głosowanie od lat odbywa się wyłącznie tą drogą. Choć ryzyko manipulacji zawsze istnieje, dochodzi do niej wyjątkowo rzadko. Szefowa instytutu National Vote at Home Amber McReynolds oraz Charles Stewart, dyrektor Centrum Badań i Statystyk Wyborczych przy Massachusetts Institute of Technology, opublikowali pod koniec kwietnia br.

na prestiżowej platformie politycznej The Hill odezwę do Amerykanów zatytułowaną: „Obalmy wreszcie mit o fałszowaniu wyborów korespondencyjnych”. „W ostatnich 20 latach Amerykanie oddali korespondencyjnie ponad 250 mln głosów, fałszerstwo wykazano w przypadku 143. Innymi słowy, co siedem lat zdarza nam się jeden fałszywy głos w każdym stanie. Mówimy więc o skali fałszerstwa, która wynosi 0,00006%”, wyjaśnili autorzy odezwy.

Problem z wyborami korespondencyjnymi w USA w obecnej chwili leży więc gdzie indziej. Po pierwsze, ordynacje wyborcze regulowane są na poziomie stanu, mamy więc do czynienia z dużym zróżnicowaniem przepisów i skali dostępności takiej formy głosowania. W sześciu stanach: Teksasie, Luizjanie, Missisipi, Indianie, Tennessee i Karolinie Południowej, wyborca musi przedstawić zaświadczenie, dlaczego nie może głosować osobiście, przy czym pandemia nie znajduje się na liście dopuszczalnych usprawiedliwień. Tylko w ośmiu z pozostałych 44 stanów karty do głosowania wysyłane są rutynowo do wszystkich zarejestrowanych wyborców. Wszędzie indziej wyborca sam musi pamiętać, by taką kartę zamówić.

Po drugie, sondaże niezmiennie pokazują, że głosowanie korespondencyjne wydatnie podniosłoby frekwencję wśród demokratów (wśród republikanów pozostałaby na dotychczasowym poziomie). Nie bez przyczyny zatem najwięcej batalii o zmianę ordynacji, by takie głosowanie było powszechne i łatwo dostępne, toczy się z inicjatywy demokratycznych administracji stanów, hrabstw i miast. Nietrudno zrozumieć, dlaczego głosowanie korespondencyjne spędza sen z powiek przede wszystkim republikanom i w sądach występują oni jako strona wetująca zmiany w obecnych regulacjach.

Wreszcie rola poczty w procesie wyborczym. Uwaga – będzie trochę jak w operze mydlanej o ambicjach politycznych.

 

Louis DeJoy wkracza do akcji

 

Na początku czerwca Amerykanie dowiedzieli się, że Trump wybrał im nowego poczmistrza, oddelegował na to stanowisko Louisa DeJoya, swojego przyjaciela i znanego darczyńcę oraz aktywistę republikanów. Zmianę wyjaśnił potrzebą gruntownych reform w obrębie instytucji, która od lat ledwie ciągnie finansowo i nie wywiązuje się ze swoich zadań. Dowodem owego niewywiązywania się miały być… opóźnienia w dostawie korespondencji w dobie pandemii. DeJoy z miejsca zabrał się do pracy i pierwsze, co zrobił, to zredukował budżet operacyjny poczty. Posunięcie, zdaniem większości Amerykanów, co najmniej dziwne, zważywszy nie tylko na zbliżające się wybory, ale również dodatkowe, konieczne obecnie wydatki sanitarne związane z bezpieczeństwem i zdrowiem pracowników. DeJoy zlikwidował pracę po godzinach, w tym związaną z doręczaniem przesyłek poleconych, zaordynował zamknięcie części sortowni korespondencji, a także zmniejszenie liczby skrzynek pocztowych na mieście. Efekty przyszły szybko. Wydłużył się czas dostarczania poczty (z jednego czy dwóch dni do trzech-czterech) i podskoczyła liczba zgłoszeń, że korespondencja w ogóle do adresata nie dotarła. Pod koniec sierpnia DeJoy został wezwany przed oblicze Kongresu, by wyjaśnić Amerykanom, szczególnie tym chronicznie chorym, dlaczego przestali otrzymywać na czas lekarstwa. Posypały się też głosy samych pocztowców opisujących stan instytucji po przemianach: nieposortowane listy gnijące w zaniedbanych magazynach, brak rąk do pracy na skutek redukcji etatów, 30-procentowy wzrost opóźnień w dostarczaniu przesyłek.

Przygnieciony publicznym gniewem i krytyką rządu DeJoy pod koniec sierpnia ogłosił tymczasowe wstrzymanie „reform”. Pozostały niesmak i chyba całkiem uzasadnione pytania, czy jednak nie działał w tajnym duecie ze swoim pracodawcą, a celem nie było okaleczenie poczty, by tym trudniej było jej obsłużyć wybory, a w związku z tym, by dało się zakwestionować ich wyniki, jeśli zaszłaby taka potrzeba. – Zamierzenie czy niezamierzenie DeJoy podważył zaufanie społeczne do głosowania korespondencyjnego, zasiał w ludziach niepewność, czy rzeczywiście będzie ono dobrym pomysłem, pomagając tym samym aktywistom na rzecz voter suppression (odciągania ludzi od głosowania – przyp. ESM) – uważa Mark Dimondstein, szef Związków Zawodowych Amerykańskich Pocztowców.

Po tej wpadce sam Trump tak się zapętlił w opiniach, że zaczął zachęcać rodaków do podwójnego głosowania. Głosujący korespondencyjnie powinni – powiedział wyborcom na wiecu w Karolinie Północnej na początku września – mimo wszystko zagłosować także w lokalu, by sprawdzić, czy „system” nie działa przypadkiem na korzyść Joego Bidena, i ich głos korespondencyjny został policzony. Ciekawostka – namawianie do podwójnego głosowania w amerykańskim prawie uznawane jest za przestępstwo.

Większość ekspertów nie ma wątpliwości, że w systemie głosowania korespondencyjnego tak naprawdę należałoby naprawić tylko jedno: ujednolicić przepisy o terminie dostarczania i odsyłania kart wyborczych. „Te opóźnienia to przyczyna nr 1, dlaczego głosy korespondencyjne w USA bywają niepoliczone lub odrzucone”, można przeczytać w raporcie „Election Administration and Voting Survey” publikowanym dorocznie przez rządową komisję U.S. Election Assistance (raport z roku 2019 z danymi za lata 2016-2018). Stany ustalają te terminy rozmaicie, w niektórych karta musi dotrzeć do komisji najpóźniej w dniu wyborów, w innych, jak w Kalifornii, liczy się data stempla pocztowego, a komisja ma obowiązek uwzględnić kartę, która dotrze do niej nawet dwa tygodnie po wyborach.

Co ciekawe, to tutaj istnieje całkiem duże pole manewru do manipulacji i oszustwa przez dezinformację. W roli dezinformatorów mogą wystąpić stanowi urzędnicy odpowiedzialni za powiadamianie wyborców o dostępnych im formach głosowania. – Termin odsyłania głosu pocztą wyznacza się jak najpóźniejszy, bez porozumienia z pocztą, rzekomo po to, by dać ludziom jak najwięcej czasu na wypełnienie ich obywatelskiego obowiązku. Skutek jest odwrotny. Ludzie odsyłają karty za późno i ich głos jest nieważny – wyjaśnia ten proceder Charles Stewart z MIT.

 

Manipulacje

 

Sekretarz stanu Kolorado Jena Griswold odkryła, że nie można wykluczyć, że w roli takiego manipulatora występuje w tym roku sama poczta, i z ramienia stanu w połowie września złożyła przeciw niej pozew. Poczta od kilku tygodni rozsyła do wyborców w całym kraju ulotki z przypomnieniem, by zamawiali karty wyborcze najpóźniej tydzień przed wyborami. – W Kolorado nie trzeba nic zamawiać, wszyscy dostają karty automatycznie. By mieć pewność, że głos dotrze na czas, karta powinna być odesłana, a nie zamówiona tydzień przed datą wyborów. Poczta wprowadza zamieszanie i podaje mylące informacje, do tego nie zareagowała na naszą prośbę, by zmienić treść ulotki przeznaczonej dla wyborców w Kolorado. To zakrawa na celową manipulację z gatunku voter suppression – wyjaśniła swoje posunięcie Jena Griswold.

Czy tegoroczne głosowanie korespondencyjne rzeczywiście może wywołać wojnę domową? Może. Skoro korespondencyjnych głosów będzie dużo więcej, a w niektórych stanach (Kalifornia) ich finalne liczenie nawet nie zacznie się przed połową listopada, moment ogłaszania wyników może się bardzo przesunąć i po raz pierwszy w historii nie będziemy znać zwycięzcy już następnego dnia. Jeśli liczenie nie skończy się do stycznia, wówczas, zgodnie z konstytucją, prezydenta wybierze Kongres i będzie on pełnił funkcję aż do ogłoszenia wyników. Jest szansa, że rola ta przypadłaby przewodniczącej demokratów w Kongresie Nancy Pelosi, która nie jest ulubienicą Amerykanów, na prawicy zaś jest szczerze znienawidzona. Jednocześnie Donald Trump już dostatecznie mocno dał do zrozumienia, że nie ma zamiaru zaakceptować ewentualnej przegranej „bez walki”, a baza jego fanów, wśród których nie brakuje paramilitarnych ugrupowań typu QAnon („Amerykanie zbroją się na potęgę”, PRZEGLĄD z 15 czerwca 2020 r.), otwarcie nawołujących do wojny domowej w ramach porządkowania kraju, tylko czeka na znak. Zaniepokojeni są sami republikanie. – Im dłużej będziemy liczyć głosy, tym bardziej, jeśli Trump będzie przegrywał, w kręgu jego wyborców umocni się przeświadczenie, że wybory zostały sfałszowane – wyjaśnia Dennis Darnoi, strateg republikański ze stanu Michigan, gdzie cztery lata temu Trump przegrał mniej niż jednym punktem procentowym. Wokół Trumpa nie brakuje też mentorów, którzy opowiadają się za interwencją wojskową. „Jeśli przegrasz, natychmiast wprowadź stan wojenny” – tak doradził mu podczas wiecu w Newadzie jego były współpracownik i legendarny spin doktor prawicy, Roger Stone.

Znajomi podesłali mi niedawno mem, na którym z gałęzi zwisa monstrualne gniazdo os, a napis poniżej głosi: „Gdyby 2020 był piniatą…”. W USA mnóstwo os już niestety wydostało się na zewnątrz, pozostaje czekać, czy wybory prezydenckie okażą się tym decydującym uderzeniem, po którym piniata rozpada się na części, a jej zawartość ostatecznie wysypuje się wszystkim na głowy.

fot. AP/East News

Wydanie: 2020, 40/2020

Kategorie: Świat

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy