Pojutrze płakałem

Pojutrze płakałem

Mdli mnie już od nadmiaru toksycznej polskości, od narodu, który zatruwa myślą, mową, uczynkiem i zaniedbaniem każdą porę roku, w każdym stanie, zwyczajnym czy wyjątkowym. Nie jestem w stanie tego znieść; polskość jest jak wino pomieszane z piwem, kiedy kac wyprzedza upojenie.

Jan Hartman, mój ulubiony nestbeschmutzer polskiej felietonistyki, niedawno wnikliwie zdiagnozował genezę narodzin narodu w bystrym, prowokacyjnie zatytułowanym tekście „Polacy nie kochają wolności”. Pisze w nim m.in., że „naród polski został stworzony na podłożu romantycznej mitomanii i fanatyzmu religijnego. Był to naród negatywny, tworzony i konsolidowany przeciwko czemuś: przeciwko Rosji i prawosławiu, przeciwko Niemcom i protestantyzmowi, przeciwko ideom liberalnym i postępowi”.

Umęczony wpatrywaniem się w zastygłe słupki poparcia dla obozu władzy dawno już przestałem liczyć na to, że przyjdzie moment, gdy naród się obudzi i władzę dojnej zmiany osądzi właściwie – Hartman tę niewiarę z ust mi wyjął i z właściwym sobie szwungiem rozpisał. „Dla Polaków wolność to przede wszystkim byt państwowy niezależny od ościennych mocarstw. Wolna Polska to Polska rządzona przez Polaków. I tyle. Nawet jeśli rządzona jest przez stojącego ponad prawem dyktatora, bez respektu dla praw i swobód obywatelskich, to nadal jest wolna”. Bezrozumne uwielbienie wodza „jest kultem, jaki naród żywi dla samego siebie. Jest wyłącznie ekscesem narodowej pychy i resentymentu, nie mając w sobie nic z dojrzałego rozeznania i etycznej powagi”. Wszyscy możemy więc wołać, że gore, bo oto kaczyści odbili także Sąd Najwyższy, ale choćby i sąd ostateczny wrogo przejęli, naród się nie przejmie tym przejęciem. Dopóki Polak Polakowi los gotuje, a kiełbasy do tego nie szczędzi, syty lud nie drgnie, choćby to był los marny. Może i marny, ale samoswój, suwerenny, w ojczystym języku tłumaczony; a nie masz ci lepszych tłumaczy z polskiego na polski niźli kaczystowscy funkcjonariusze medialni – bezbłędnie wytłumaczą, kogo winić za licho należy (samorządy, opozycję, LGBT).

Ostatnio np. skutecznie tłumaczą, że z tą pedofilią w Kościele to jest przesada i niesprawiedliwość, bo jeśli wśród tysięcy prawych i sprawiedliwych znajduje się jedna czarna owca, to nie ma co robić afery, a przecież są środowiska w znacznie większym stopniu zatrute, takie jak, brrr, artyści. Od razu mi się przypomniało, jak w tzw. erze Fryzjera, u szczytu korupcji w polskiej piłce, kiedy co drugi mecz był ustawiony, w przeddzień wykrycia procederu przez prokuraturę ówczesny prezes PZPN tłumaczył, „że pośród 10 tys. sędziów znalazła się jedna czarna owca”. Lecz cóż to, pan Listkiewicz nagle i teraz o sobie przypomniał, twitterowym coming outem po linii pisowskiej propagandy – mówi, że w dzieciństwie był molestowany zarówno przez księdza, jak i przez aktora i nie czyniło mu to różnicy.

Tragiczna to symetria i trudno ją podważać, jednak to nie nad aktorami pedofilami rozpostarto parasol ochronny w postaci prokuratorskich okólników, cwanych interpretacji prawa kanonicznego czy po prostu wewnątrzkościelnych grup wsparcia i wyciszenia, które pozwalają oprawcom w sutannach peregrynować po parafiach, zamiast po spacerniaku. Kiedy kapłan jako plenipotent Boga zadaje gwałt, robi to w boskim imieniu, dziecko religijne ma prawo wobec takiego dysonansu mniemać, że sam Bóg wkłada swoje spocone łapska do jego majtek, sam Pan Jezus bawi się ptakiem na jego oczach, sam Duch Święty wkłada swój eteryczny język do małoletnich ust. Dzieciom zindoktrynowanym katolicko od kołyski religia tworzy fundament tożsamości – kiedy dobrego Boga zastępuje zły demiurg w ciele katabasa, tracą wiarę i nierzadko rozum. A potem, jako wydrążeni, poharatani, neurotyczni dorośli – jak bohaterowie „Zabawy w chowanego” braci Sekielskich – słyszą od swoich dawnych katów: „To nie byłem ja, to był szatan”. Cóż, właściwie to należałoby chronić księży przed dziećmi, skoro one są narzędziem w rękach szatana kusiciela.

Oto więc w czasie zarazy trwa plemienne obrzucanie się błotem, a już po pas tkwimy w politycznych ekskrementach. Teraz to jest szarpanina, czyi pedofile są straszniejsi, nasi czy wasi. Ten kraj dojrzewa jak czyrak do wojny domowej, wystarczy lekko docisnąć i pęknie. Przyprawia mnie o płacz, zgrzytanie zębami i ciężki oddech. Abym zaś nie oszalał, emigruję w tacierzyństwo. Jest mój małolatek celem i drogą zarazem, za co się bezwiednie wywdzięcza nieustającymi inspiracjami. Już w polszczyźnie się zadomowił, ale wciąż jeszcze popełnia wspaniałe lapsusy, zwłaszcza kiedy próbuje używać określeń czasu. U dziecka to zrozumiałe, bo żyje w wiecznym Teraz, w dodatku przeszłość od przyszłości różni się ledwie jedną głoską. Stąd np. taka perełka zawarta w jego wspomnieniu: „pojutrze płakałem”. I mnie to się rozpościera w całą tę polską beznadzieję, wczorajszą, dzisiejszą i tę, która nadchodzi. Płaczę nad Polską, płaczę ponad czasem; czasem tylko przez płacz piszę.

Wydanie: 2020, 23/2020

Kategorie: Felietony, Wojciech Kuczok

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy