…a pokój na ziemi

…a pokój na ziemi

W chwili, gdy piszę ten tekst, Warszawa tonie w śniegu, samochody stoją w korkach, media donoszą, że zamarzło już kilku bezdomnych, a mieszkańcy Śródmieścia radują się iluminacją, jaką obdarzyły nas staro-nowe władze samorządowe stolicy.
Mnie zaś uparcie nawiedza pamięć o krajobrazie kresowego dzieciństwa; las cały biały, skrzący się w blasku słońca, baśniowy i tajemniczy w poświacie księżycowej. Było, minęło…
Tak zaczyna się dla mnie magiczny miesiąc grudzień, gdy najpierw czekamy na Świętego Mikołaja, dobrotliwego biskupa Myry, który kochał dzieci, wspierał ubogich i ponoć nie wahał się surowo karcić polityków. Tylko dlaczego teraz przybywa saniami z Laponii, skoro jego diecezja leżała na terenie obecnej Turcji? Czyżby to ukłon pod adresem Dziadka Mroza?
Po adwencie przyjdzie dzień Narodzin Dzieciątka, które poczęło się z Ducha Świętego, by wezwać świat do miłowania nie tylko bliźnich, lecz także nieprzyjaciół. To z natury rzeczy eliminowałoby wszelkie wojny, orężne i werbalne, jakie nas nękają.
W naszym kraju kult Króla Żydowskiego, który męczeńską śmiercią miał wybawić świat od śmierci, wyraża się podziałem na Kościół „łagiewnicki” i „toruński”, sporami hierarchów, demonstracjami w istocie politycznymi, a ponadto takimi przedsięwzięciami jak budowa megabazyliki w Licheniu czy fundowanie w Świebodzinie pomnika Chrystusa w koronie, wyższego niż ten w Rio de Janeiro…
Albośmy to jacy tacy. Skoro nie stać nas na sukcesy w innych dziedzinach, to przynajmniej w tym sakralnym (?) „wyścigu szczurów” nie damy się zepchnąć na poślednie miejsce.
Minęły dwa tysiąclecia od Kazania na Górze z przesłaniem miłości, implikującej wszechbraterstwo. Pod koniec tego okresu, w XX w. wyznawcy Chrystusa rozpętali dwie krwawe wojny światowe, toczone pod różnymi wersjami hasła „Bóg z nami”. Niektórzy zdają się szykować do trzeciej.
Co tak naprawdę wiemy o synu Miriam, żony cieśli Józefa, awansowanego niedawno na patrona robotników?
Historyczną postać Jezusa „ukrzyżowanego, zmarłego i pogrzebionego pod ponckim Piłatem” przesłoniły synkretyczne mity. Ich to streszczenie znajdujemy nie w Modlitwie Pańskiej „Ojcze nasz”, tylko w znacznie późniejszym „Credo”, które w naszym katolickim kraju zna i odmawia przytłaczająca większość obywateli.
Mitów owych strzegą dogmaty dotyczące wiary i obyczajów.
Ciekawe, że obecna krytyka Kościoła rzymskokatolickiego, podejmowana w Polsce m.in. przez byłych duchownych, odnosi się prawie wyłącznie do obyczajów: aborcji, antykoncepcji, in vitro, rozwodów. Nikt – prócz garstki radykalnych ateistów po coming oucie – nie kwestionuje zasad wiary. I to w sytuacji, gdy nauka, zwłaszcza teoria ewolucji, nieodparcie podważa zdogmatyzowane mity. A to istotna praprzyczyna szerzącej się w naszym kręgu laicyzacji, która prędzej czy później Polski też nie ominie.
Czy oznacza to zbliżanie się do ostatecznego kresu religii, zwanej przez Marksa „opium dla ludu”? Czy też obecny stan rzeczy to element przełomu (jakim illo tempore były wystąpienia buddyzmu i chrześcijaństwa), który ostatecznie zaowocuje nową formą religijności, adekwatnej do naszej wiedzy i uczuć?
Wyznawcom Chrystusa zawdzięczamy (poza licznymi wojnami, w tym religijnymi, Inkwizycją, paleniem na stosie „wiedźm” i heretyków) rozwój cywilizacji z jej ostatnimi osiągnięciami: odkryciem energii jądrowej oraz wynalezieniem internetu. Znaczenia tego drugiego chyba wciąż jeszcze nie doceniamy.
Energię jądrową można wykorzystać w celach pokojowych, ale można też użyć jej jako narzędzia masowej zagłady. Ta fatalna perspektywa na razie – po tragedii Hiroszimy i Nagasaki – zapobiega ponownemu zastosowaniu bomby jądrowej, ale czy sama ta obawa wystarczy, by nie dopuścić do powtórzenia tamtego ludobójczego eksperymentu?
Internet z kolei umożliwia porozumiewanie się jednostek i przepływ informacji na skalę globalną, ale można też za jego pomocą skutecznie ogłupiać i deprawować ludzi, zwłaszcza nieletnich, łatwowierną młodzież, bezkrytycznych dorosłych.
Czy w tej bezprecedensowej sytuacji damy sobie radę bez religii, związanej z powszechnie akceptowanym, humanistycznym systemem wartości?
Jak zgodnie wskazują religioznawcy – ludzkość nigdy jeszcze nie obywała się na dłużej bez jakiejś formy religijności. Jej namiastką bywały i bywają ideologie polityczne, także najbardziej destrukcyjne. Czy obecnie – po hitleryzmie i stalinizmie – nie jest nią aby kult „niewidzialnej ręki rynku”, wymuszający kompulsywny konsumpcjonizm z wszelkimi jego skutkami zgubnymi dla człowieka i dla przyrody?
Formy religijności ewoluują zgodnie z rozwojem ludzkiej świadomości oraz uczuć wyższych, to właśnie różni nas zasadniczo od innych „dzieci ewolucji”.
Na religię jako zjawisko społeczne składają się: doświadczenie mistyczne, mit, system wartości oraz rytuały, stanowiące spoiwo wszelkiej wspólnoty nie tylko wyznaniowej.
Zofia Nałkowska, daleka od wszelkiej bigoterii, w dzienniku z lat wojny napisała 10 października 1940 r.: „Doznanie religijne nie jest czymś odmiennym od tego, co można nazwać doznaniem istnienia albo doznaniem jedności bytu.
Jest to ten sam wstrząs zachwytu, że się jest wtopionym w świat, że jest się z nim związanym tożsamością istoty. Można to uczuć jako uniesienie religijne radości, triumfu, że nie jest się samemu w ogromnej próżni świata. Można to jednak uczuć w kategoriach typowych jako uniesienie i pokorę wobec rzeczywistości. W obu wypadkach jest to afirmacja jedności ze światem (podkreślenie AT). Ukorzenie się w wielkim szczęściu przed wszechmocą Boga jest tylko jednym z tekstów wyrażających ten stan”.
Osobliwym trafem dokładnie 70 lat po tym zapisie – 10 października 2010 r. – Vaclav Havel w swoim wystąpieniu upomniał się o szacunek dla Tajemnicy istnienia.
Z kolei Erich Fromm, zakorzeniony w innej tradycji kulturowej (jako Niemiec pochodzenia żydowskiego uszedł przed nazistami do USA), uważał, że istotnym elementem „doświadczenia religijnego” jest „przeżycie jedności (podkreślenie AT), dostrzeganej nie tylko wewnątrz siebie, w związkach z innymi ludźmi, lecz jedności z całym strumieniem życia, także ze wszechświatem (…). Nastawienie dumy i integralności, a równocześnie pokory, którą rodzi wizja siebie jako pojedynczej niteczki w materii wszechświata” (E. Fromm, „Psychoanaliza a religia”, wyd. Rebis).
Czy takie oraz im podobne znane wypowiedzi to tylko samołudzenie się „ku pokrzepieniu serc”, czy też zapowiedź nowej formy religijności o charakterze panteistycznym?
Czy doświadczenie mistyczne jest zawsze urojeniem, czy też bywa dogłębnym przeżyciem Tajemnicy związku łączącego człowieka z Wszechbytem, którego cząstką jesteśmy? Jak kropla jest cząsteczką oceanu…
W każdym razie warto chyba zastanowić się nad tym w dniach, gdy święcimy kolejne „urodziny” Syna Człowieczego, który głosił miłość, a więc powszechne pojednanie i braterstwo.
Jest to zarazem czas, gdy mrok ustępuje pierwszeństwa światłości.
Na zakończenie tej „homilijki” wszystkim Czytelnikom „Przeglądu” – teistom, deistom, agnostykom, ateistom, a także panteistom (jeśli są…) – życzę spokojnych, pogodnych, zdrowych Świąt.

Grudzień 2010 r.

Wydanie: 2010, 51-52/2010

Kategorie: Opinie

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy