Polak i Niemiec w jednej szkole

Polak i Niemiec w jednej szkole

Codziennie granicę polsko-niemiecką przekracza 74 polskich uczniów Europejskiej Szkoły w Guben
Guben i Gubin rozdziela Nysa Łużycka. Wraz z Moniką most graniczny przekracza 74 polskich uczniów i ośmiu polskich nauczycieli Europejskiej Szkoły im. Marii i Piotra Curie w Guben. Podobnie jak Margrit Walker w dni powszednie z Guben do polskich szkół w Gubinie spieszy siedmiu nauczycieli niemieckich.
Na pomysł utworzenia placówki, która kształciłaby Niemców i Polaków, wpadł przed dziesięciu laty Dagobert Schwarz, ówczesny dyrektor szkoły w Guben. Szkole ogólnej (z klasami od I do X) groziło zamknięcie z powodu braku uczniów.

Ty faszysto
Dagobert Schwarz chciał nie tylko utrzymać placówkę. Miał większe ambicje. Zamierzał przekształcić ją w szkołę średnią z prawem zdawania w niej matury.
– W Brandenburgii jest warunek: placówka może przeprowadzać egzamin dojrzałości, jeśli w każdej z klas od XI do XIII jest co najmniej 50 uczniów. W 1991 r. nie miałem z kogo utworzyć klasy XI. – wspomina.
Na pertraktacje w tej sprawie wybrał się do władz oświatowych w Zielonej Górze. Zostawił samochód na parkingu.
– Ty faszysto! – usłyszał, gdy wrócił po rozmowach na parking. Przykry incydent utwierdził go w przekonaniu, że koniecznie trzeba utworzyć niemiecko-polską szkołę. Niech młodzi nauczą się być ze sobą, skoro w starszym pokoleniu ciągle tkwią uprzedzenia. W rodzinnym Guben nie znalazł wielu entuzjastów tej idei.
– Polacy kradną! Pracują na czarno! Zabierają nam pracę! – usłyszał.
Niespodziewanie z poparciem pośpieszyli mu Polacy: Czesław Fiedorowicz, ówczesny burmistrz Gubina, a także grono nauczycieli z Zespołu Szkół Ogólnokształcących. Pomysł podobał się też Manfredowi Stolpemu, premierowi Brandenburgii; ufundował polskiej młodzieży bezpłatne obiady, bilety komunikacji miejskiej, a także kieszonkowe (25 marek).
W drugich klasach gubińskich liceów rozpoczęła się rekrutacja.

Dziadkowie są za

Iza Strzeszewska, rocznik 1975, germanistka, absolwentka Uniwersytetu Wrocławskiego, uległa namowom i w 1992 r. postanowiła przenieść się z gubińskiego liceum do szkoły tworzonej w Guben. Znała miasto po drugiej stronie Nysy jedynie z zakupów. Jeździła tam z rodzicami. Przemycało się wtedy buty i bieliznę dziecięcą. Prawdziwego Niemca poznała na podwórku rodzinnego domu w Kosarzynie, wsi odległej o 13 km od Gubina, w połowie lat 80. Był nim Gustaw z Bonn. Iza – wówczas 10-letnia – z zainteresowaniem przyglądała się niespodziewanemu gościowi dziadków. Przyjechał czerwonym mercedesem. Do dziś pamięta numer rejestracyjny auta. Mieszkał w Kosarzynie przed wojną, jego rodzinny dom nie ocalał, zatrzymał się więc u dziadków. Znali niemiecki.
Gustaw nie miał nogi, stukał porcelanową protezą. Izę i jej brata uczył pierwszych słów niemieckich: ein, zwei – Polizei; drei, vier – Offizier, fünf, sechs – alte Hexe; sieben, acht – Gute Nacht…
Dzieci cierpliwie powtarzały wierszyk, w nagrodę dostawały kolorowe cukierki. Gustaw zmarł. W pamięci dziadków zapisał się życzliwie. Jeździli do niego do Bonn, pomagali mu w pracach porządkowych, a kiedy babci Izy groziła ślepota, załatwił w bońskiej klinice zabieg.
Gdy nadarzyła się okazja uczęszczania do szkoły w Guben, właśnie dziadkowie gorąco Izę do tego namawiali.
Rok szkolny zaczyna się w Brandenburgii w sierpniu. Iza mówi, że z jej klasy na przejście do Guben zdecydowało się ośmiu uczniów, w sumie wraz z uczniami innych lubuskich szkół grupa liczyła 25 osób. Ryzyko nie było duże. Polscy nauczyciele zapewniali, że kto zechce, wróci do szkoły w Gubinie. Ci, którzy mieli wysoką średnią z niemieckiego, nie zdawali egzaminów wstępnych. Iza była właśnie w takiej sytuacji.
Pierwsze zetknięcie z niemiecką szkołą to kolorowe ściany, uśmiechnięci nauczyciele i przedmioty do wyboru. Iza wybrała matematykę, chemię i sztukę. W ogóle nie miała fizyki i geografii.
Z niemieckimi kolegami Polacy spotykali się na zajęciach z wybranych przedmiotów. Od pierwszych dni pojawiły się bariery: na przerwach polscy uczniowie stali w jednej grupce, niemieccy obok, w drugiej.
– Nie wiem, czy tylko dlatego, że nie znaliśmy dobrze języka… – powątpiewa Iza.
Polska grupa zorganizowała w szkole Wigilię. Uczniowie przygotowali tradycyjne potrawy: barszcz, uszka, pierogi… Zaprosili niemieckich kolegów. Skorzystały trzy osoby.
– Do końca nie było porozumienia między nami. Oni są zupełnie inni niż my. Ściągi u Niemców to rzecz nieznana. Natomiast czymś zwyczajnym jest trzymanie nóg na blacie ławki. – Zdejmij nogi – mówi nauczyciel. A niemiecki uczeń nie reaguje. Wczoraj byłam na basenie w Guben. Obok pływał niemiecki kolega z mojej klasy.
Nawet mi „cześć!” nie powiedział – mówi rozżalona Iza.
Jej grupa żyła w kompleksie niższości.
– Rozumiesz zadanie? Pomóc ci? – zapytała Matthiasa na lekcji matematyki.
– Ty chcesz pomóc mnie? – odparł z lekceważeniem, chociaż wiedział, że z matematyką radziła sobie świetnie.
Iza przypuszcza, że Niemcy zazdrościli Polakom kieszonkowego i darmowych obiadów fundowanych przez Brandenburgię.
W przeciwieństwie do rówieśników nauczyciele byli świetni. Gdy niemieccy uczniowie nie zaakceptowali studniówki („Przyjdziemy, ale z rodzicami”, powiedzieli), polska grupa pojechała wraz z niemieckimi nauczycielami na trzy dni do Karpacza.
W pierwszym polskim naborze znalazły się osoby wybitnie utalentowane. Tomasz Marcinkowski z Gubina został najlepszym maturzystą w niemieckiej szkole.
– Był naszym rzecznikiem. Dobrze mówił po niemiecku. Prosiliśmy go – idź załatw to, idź załatw tamto…
Dagobert Schwarz także zapamiętał Tomka. To on doradził dyrektorowi, by przed rozpoczęciem nauki szkoła organizowała dla pierwszych klas kilkudniowy obóz integracyjny. Niech młodzież pozna się na obozie, na tańcach, przy ognisku, wtedy o nawiązanie przyjaźni będzie łatwiej. Wypaliło.
Dagobert Schwarz docenił zdolności Tomka. Skłonił Klub Rotarian, by ufundował Polakowi stypendium na czas studiów. W następnych latach niemieccy Rotarianie znów wręczyli stypendia kolejnym Polakom.
Dyrektor pamięta wybitnych polskich absolwentów swojej szkoły. Marcin, Tomasz, Ewa, Wojtek…
– Ewa studiuje w Monachium, Wojtek studiował w Trewirze, przeniósł się do Berlina, Tomek skończył ekonomię na Uniwersytecie Europejskim Viadrina, pracuje w Szczecinie…

Może w drugą stronę?

Do Szkoły Europejskiej w Guben polskość wchodziła też innymi drzwiami. Powoli wśród Niemców rodziła się moda na naukę języka polskiego. W 1995 r. polski jako drugi język obcy wybrało 15 niemieckich uczniów klasy VII. Dwa lata później naukę polskiego rozpoczynało już 65 Niemców. Każdego roku chętnych przybywa.
– Marzyłem – zwierza się dyrektor – by niemieccy uczniowie mogli zdawać maturę po polskiej stronie, tak jak polscy po stronie niemieckiej. Na razie nie jest to możliwe.
W sierpniu ub.r. Dagobert Schwarz opuścił szkołę. Przeszedł na wcześniejszą emeryturę. Wyznaje zasadę, że po dziesięciu latach pracy na jednym stanowisku trzeba znaleźć sobie inne zajęcie… Z wykształcenia fizyk, matematyk, astronom i prawnik, zajął się twórczością literacką. W ub.r. wydał wspomnienia, teraz pracuje nad tomikiem wierszy.
Stworzył placówkę, która zyskała sławę i miano europejskiej. Od lat 90. co roku 25 uczniów z całej Polski rozpoczyna tu naukę w trzeciej klasie liceum. Ostatnio zgłosiło się aż 80 kandydatów.
– Niemiecko-polskiego charakteru Szkoły Europejskiej nikt już nie zmieni. Bez polskich uczniów nie ma ona szans przetrwania – mówi dyrektor Schwarz.
Gdyby nie matura w Guben, Iza byłaby lekarką. Marzyła o studiach medycznych. Po maturze wybrała jednak germanistykę we Wrocławiu, a po jej ukończeniu znalazła pracę w Gubinie, w biurze Euroregionu Sprewa-Nysa-Bóbr, gdzie język niemiecki jest tak samo potrzebny jak polski.
Partnerami euroregionu są sąsiedzi z drugiego brzegu Nysy, a Iza porusza się po Guben jak po swoim mieście.
Monika Buchowicz naukę w Guben rozpoczęła w zeszłym roku, dziewięć lat po eksperymencie, w którym uczestniczyła grupa Izy. Na pierwszych lekcjach matematyki i chemii wydawało się jej, że nie pokona bariery obcego nazewnictwa. A teraz wszystko jest takie proste i zrozumiałe.
Ma inne doświadczenia niż Iza. Niemieckich rówieśników poznała we wrześniu 2000 r. na obozie integracyjnym. Na razie jednak w klasie (30 uczniów) zgraną grupę tworzą Polacy i Niemcy polskiego pochodzenia.
– Starsze klasy już się zintegrowały. To widać w czasie przerwy, na korytarzu. My chyba za mało jeszcze znamy niemiecki, żeby się we wszystkim dogadywać – opowiada. – Gdybyśmy lepiej posługiwali się obcym językiem, mielibyśmy same jedynki. Jesteśmy lepsi od Niemców.
Po maturze Monika chce studiować w Niemczech. Może w Berlinie?

Nie znała Polaków
Margrit Walker pamięta ten moment. Stłamsiła w sobie lęk, weszła do klasy. Spojrzała na przerażoną młodzież i szczerze wyznała: – Nie znam polskiego. Będziemy mówić po niemiecku.
Uczniowie skurczyli się ze strachu. Nie znali niemieckiego. To są wspomnienia sprzed dziewięciu lat. Dziś obecność niemieckich nauczycieli w gubińskich szkołach nie zaskakuje. Ale w 1992 r., kiedy pojawili się po polskiej stronie, sytuacja była absurdalna. W Gubinie, mieście partnerskim Guben, brakowało germanistów. Czesław Fiedorowicz, ówczesny burmistrz, zwrócił się do premiera Manfreda Stolpego z prośbą o pomoc. I wówczas rząd Brandenburgii oddelegował niemieckich nauczycieli do pracy w polskich szkołach – opowiada Andrzej Gronow, od 18 lat dyrektor Zespołu Szkół Zawodowych w Gubinie.
Dziesięć lat temu Margrit Walker straciła pracę. Absolwentka AWF w Lipsku, po studiach w 1974 r. z nakazem pracy w ręku przyjechała do Guben. Pracowała jako instruktorka pływania. Po zjednoczeniu Niemiec nagle okazało się, że w mieście jest nadmiar i nauczycieli, i szkół.
Miała 40 lat i żadnych szans na pracę w zawodzie. Wówczas Okręgowy Wydział Oświaty w Chociebużu (Cottbus) zaproponował jej zajęcia, ale w polskiej szkole. W roli germanistki.
Wahała się. Nie znała Gubina, nigdy nie była w mieście za Nysą. Nie znała Polaków. Brakowało jej niemiecko-polskich podręczników. Z pomocą pośpieszyła ,koleżanka, Sylwia Duczyński. Sylwia wyszła za mąż za Polaka, już wtedy mówiła po polsku, a dziś uczy niemieckiego w gubińskiej podstawówce. Rodzina Margrit potraktowała ofertę pracy po polskiej stronie jak żart. Margrit jednak powtarzała: – To dla mnie jedyna szansa, mam przecież 40 lat.
Umowę podpisała na rok. Zaskoczyła ją atmosfera polskiej szkoły. Serdeczne przyjęcie przez kolegów oraz przez uczniów. Młodzież polska wydała jej się grzeczniejsza i taktowniejsza niż niemiecka.
Po roku przedłużyła umowę. I na pełnym etacie (26 godzin tygodniowo) pracuje do dziś.
– Chciałbym dotrwać tu do emerytury. Przyzwyczaiłam się – mówi.
Siedem lat przez most na Nysie jeździła rowerem. Niedawno przesiadła się do samochodu. Na granicy nie czeka w kolejkach. Pokazuje zaświadczenie o pracy w Gubinie, służby graniczne respektują je.
Po prawie dziewięciu latach obecności w Gubinie Polacy nie przestają Margrit zadziwiać. Cieszą się, śmieją, opowiadają dowcipy nawet w tak trudnej sytuacji jak dzisiaj. Wie już, że są bardziej otwarci niż niemieccy koledzy.
Margrit miewa też ciężkie dni. Zdarzają się, gdy nie panuje nad klasą. Mówi, wyjaśnia, a słowa trafiają w pustkę.
– Może dlatego, że jestem Niemką?
I wtedy polskie koleżanki tłumaczą: – Nie martw się. Nam też zdarzają się bardzo, bardzo trudne dni.

dziennikarka „Gazety Lubuskiej”

 

Wydanie: 20/2002, 2002

Kategorie: Kraj

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy