POLEMIKA. Mit Tischnera

POLEMIKA. Mit Tischnera

Fałszywa jest teza, że polski Kościół znalazł się na skraju przepaści, bo nie posłuchał przestróg krakowskiego filozofa

Kościół w Polsce jest dziś bardziej reakcyjny, niż był w latach II Rzeczpospolitej, kiedy mimo sojuszy z szowinizmem i antysemityzmem można było w nim odnaleźć także nurty progresywne społecznie i gospodarczo. Czy istnieje jakaś opcja w dzisiejszym Kościele dla lewicowych chrześcijan? Stawiam to pytanie dlatego, że w 26. numerze PRZEGLĄDU w tekście „Tischner wygrał, przegrał Kościół” Jarosław Makowski wyraził opinię, że polski Kościół znalazł się na skraju przepaści, bo nie posłuchał przestróg „swojego proroka”, Józefa Tischnera, i poszedł inną drogą niż ta, którą wskazywał kapelan Solidarności. Uważam, że teza autora jest fałszywa i służy podtrzymaniu pewnych starych mitów. Zmuszony do wyboru między Kościołem Franciszka a Kościołem Jana Pawła II bez chwili wahania wybrałbym ten pierwszy, ale nie sądzę, by swoim przesłaniem Tischner przybliżał nas do niego, a tym bardziej oddalał od obecnego Kościoła w Polsce, który jest przecież dalszym ciągiem tego drugiego.

Kościół Tischnera?

Tymczasem opublikowany w PRZEGLĄDZIE tekst, powołując się na słowa Jana Pawła II, przywołane wcześniej przez Tischnera, kreuje jakieś dwa równoległe światy – nurt ewangeliczny i nurt katechizmowy – sugerując, że istnieją w Polsce dwa typy religijności, dwie odpowiadające im teologie i dwa Kościoły, dorzucając następujący komentarz: „Zobaczmy, jak inaczej oba te nurty interpretują tekst biblijny – tu będzie to scena ukrzyżowania Jezusa. W nurcie »katechizmowym« ukrzyżowanie jest kolejnym dowodem na nędzę człowieka i lęk przed człowiekiem, który nie wzdraga się przed zbrodnią bogobójstwa. W nurcie ewangelicznym ukrzyżowanie jest argumentem za wielkością człowieka. Pierwszy punkt widzenia pobudza pokusę manichejską, drugi jest punktem widzenia łaski. Te dwa sposoby widzenia przekładają się na sposób wychowania religijnego”.

Nie są to moje dylematy i trochę dziwnie to wygląda na stronach lewicowego tygodnika opinii, ale mniejsza o to. Nie mam zamiaru włączać się w tę – pozorną moim zdaniem – debatę między nurtem „katechizmowym” a „ewangelicznym”, ale na tyle znam teologię katolicką, by wiedzieć, że przytoczona wyżej wypowiedź zawiera argument, który z punktu widzenia doktryny Kościoła nie ma wartości. Nie będę wdawać się w spory egzegetyczne. Nie ukrywam, że piszę o Kościele w Polsce z perspektywy świeckiej i socjologicznej, a nie wyznaniowej i teologicznej. Bardziej niż ten pozorny spór interesuje mnie pytanie, na ile polski Kościół, który zdobył tak ogromną pozycję w kraju, wpłynął w sposób pozytywny na jakość norm współżycia społecznego? Jako agnostyk potrafiłbym mimo wszystko docenić jego rolę pod tym względem.

Słyszeliśmy już zapewnienia, że istnieje jakiś lepszy Kościół „otwarty”, którego patronem jest Jan Paweł II. W takim razie skąd się wziął ten gorszy? Tischner nie był szeregowym księdzem. Brano go nawet pod uwagę jako ewentualnego prymasa. Uchodził za duchowego patrona masowego ruchu. Zasięg jego wpływu – mierzony nie tylko ogromną liczbą egzemplarzy sprzedanych książek, które są częścią swoistej „korporacji Tischner”, ale oddziaływaniem kapłańskim, a także pozycją zajmowaną w polskim życiu społecznym przez wielu ludzi z dawnych i obecnych elit intelektualnych, politycznych i kościelnych, którzy uważają się za jego spadkobierców – jest trudny do przecenienia. Jak to możliwe, że mimo tego ciężaru gatunkowego dzieła mistrza i jego uczniów, Kościół w Polsce nie stał się dzięki ich wspólnej misji lepszy?

W jeszcze większym stopniu to samo pytanie uprawnione jest w odniesieniu do postaci Karola Wojtyły. Przecież był papieżem. Kościół to nie demokracja. Jak więc możliwy był ten nieewangeliczny Kościół? W jaki sposób wyrósł na terytorium tak bliskim sercu „polskiego papieża”, na „tej ziemi”? Co takiego się stało, że na jego wezwanie Duch Święty zstąpił i odnowił oblicze ziemi, ale już nie dał rady odnowić oblicza polskiego Kościoła?

Otóż w samym założeniu opowieści o dwóch Kościołach tkwi fałsz. Polski Kościół nie jest tym, czym się stał, bo nie posłuchał Tischnera czy też zszedł z drogi wyznaczonej przez Wojtyłę. Przeciwnie, gdyby nie skrajnie konserwatywny papież, panujący przez ponad 30 lat; gdyby nie skutki jego nominacji biskupich; gdyby nie propagowany przez niego powierzchowny katolicyzm, wymagający od wiernych demonstrowania uległości, posłuszeństwa i bezrefleksyjnego udziału w zewnętrznej, odruchowej religijności, nie byłoby w Polsce tego, co w cytowanym tekście nazywano nurtem katechizmowym, co inni nazywają Kościołem toruńskim, a co dziś trafniej można nazwać Kościołem narodowej krucjaty pseudomoralnej. Nie byłoby feudalnego stosunku proboszczy do parafian, nie byłoby wykluczania i potępiania całych grup społeczeństwa, nie byłoby kleru zaangażowanego w politykę historyczną i w ogóle w politykę. Ani też nadużyć i dumnego panoszenia się księży, nie mówiąc o innych patologiach, które dopiero zaczęły wychodzić na jaw. Nie byłoby Kościoła chciwego, pazernie korzystającego z reprywatyzacji i państwowego rozdawnictwa. Nie byłoby Kościoła zatłoczonego, w którym widać nie braterską wspólnotę wiernych, tylko milczący tłum obcych.

Kapelan Solidarności i analityk komunizmu

Tischner uchodzi za duchowego przewodnika Solidarności. Jego kazanie wygłoszone na historycznym zjeździe związku włączono do oficjalnych dokumentów organizacji, a teksty drukowane w 1980 r. w „Tygodniku Powszechnym”, wydane potem zbiorczo jako „Etyka Solidarności”, uchodziły za kodeks etyczny odradzającego się społeczneństwa obywatelskiego i komentarz moralny do przemian zachodzących w kraju. W jednym i drugim stwierdzeniu było sporo przesady. Liberalni katolicy rozpisywali się o tym, jak Tischner dokonał sakralizacji Solidarności jako „ludu Bożego”, opisując w kategoriach „cudu” odnalezienie przez Polaków latem 1980 r. poczucia wspólnoty w prawdzie i przeciwstawiając tę wspólnotę moralną wyobcowaniu, jakie przez cały czas towarzyszyło Polakom w zakłamanych i zdeprawowanych realiach totalitarnej PRL. Tej sakralizacji iluzorycznej wspólnoty towarzyszyła demonizacja realnego kraju i ludzi. Tym większa była zasługa Solidarności, im większa była „zbrodnia” PRL. Ale to przecież dokładnie ten sam manichejski schemat dwóch światów, dobrego i złego, który w cytowanej wypowiedzi przypisano nurtowi „katechizmowemu”. Ani w jednym, ani w drugim przypadku Tischner nie zbliżył się do rzeczywistości, pozostając w sferze zjawisk urojonych. Natomiast pisząc w ten sposób, przyczynił się do ugruntowania mitu Solidarności.

Dekadę później sam go zdezawuował, potępiając próby oporu bezbronnego społeczeństwa wobec terapii szokowej jako przejaw recydywy roszczeniowego motłochu, homo sovieticus. Opisywał go w typowy dla siebie sposób: „Przede wszystkim była to istota jednowymiarowa, dla której nie istniał wymiar wertykalny egzystencji ludzkiej, lecz wszystko co najważniejsze mieściło się na tej ziemi. Można powiedzieć: istota sterroryzowana [sic!]”. Tischner przywłaszczył sobie pojęcie wymyślone przez Aleksandra Zinowjewa, przy okazji odzierając je z zamierzonej ironii i przewrotności autora. Spłycił je i zbanalizował. Nie mógł się też powstrzymać przed efekciarską, aluzyjną grą słów. Utożsamiał się już nie z solidarnościowym ludem Bożym, ale z liberalnymi elitami, a nawet wystąpił w spocie wyborczym Kongresu Liberalno-Demokratycznego. Przy okazji zastąpił swoją wcześniejszą mglistą personalistyczną filozofię godności pracy łopatologicznymi wywodami w stylu Miltona Friedmana o pracy, która ma służyć pomnażaniu kapitału. Społeczna mobilizacja i zbiorowy głos skrzywdzonych, które w 1981 r. zasługiwały na jego pochwałę, powtórzone 10 lat później, wzbudziły u etyka Solidarności odruch niechęci i pogardy. Nieustające przez półtora roku protesty pierwszej Solidarności były demonstracją dialogu, a protesty przeciw prywatyzacji nawrotem „nawyków [z komunistycznej] przeszłości”, które „wciąż ciążą nad teraźniejszością i hamują swobodny rozwój społeczeństwa dialogu”. Piętnował je, pokpiwając, że słychać w nich „wołanie wczorajszych dni: trzeba walczyć z wyzyskiem pracy, który się wzmaga! Znakiem owego wyzysku ma być wszystko: galopująca inflacja, nienasycone potrzeby, niezapłacona praca, reprywatyzacja”. Teraz nie były to słuszne skargi ludu Bożego, tylko spóźniony lament zsowietyzowanych „klientów komunizmu”. Etycznie wrażliwy katolicki ksiądz uznał głos ludzi tracących pracę oraz roszczenia płacowe i krytykę reprywatyzacji za objawy buntu przeciw dobru wspólnemu. Pojawił się wartościujący podział w społeczeństwie, a partie solidarnościowe uzyskały moralne usprawiedliwienie swojej praktyki wykluczania: „Czy z takimi ludźmi można odbudować liberalną gospodarkę i demokrację?”. Co sądzić o Tischnerze jako filozofie polityki, jeśli pod koniec 1989 r., chcąc uchwycić istotę PRL, pisał tak: „proponuję określenie: komunizujący totalitaryzm. Znamiennym rysem mijającego 40-lecia było dążenie do zaprowadzenia w kraju komunizmu za pomocą metod totalitarnych. (…) Komunizujący totalitaryzm jeszcze trwa”.

Tischner jako filozof

W latach 80. Tischner wyrobił sobie w Krakowie pozycję celebryty. Słuchałem kilku jego wykładów, choć nigdy nie był on moim nauczycielem, ani w sensie dosłownym, bo studiowałem tam, gdzie akurat Tischner nie wykładał, ani w sensie przenośnym, bo za jego ucznia się nie uznawałem. Tak jak jego pisma, wykłady Tischnera były rozczarowujące. Zniechęcały formą i treścią. Przyciągały tłumy, do czego autentyczna filozofia rzadko jest zdolna. Ktoś ze środowiska aktorów usłyszał o „filozofii dramatu” i uznano, że adeptom sztuki aktorskiej bardziej niż regularny wykład z historii filozofii przydadzą się pogawędki księdza o tragedii. Urządzono je w sali ówczesnej PWST, co uważałem wtedy za idealne miejsce dla tych występów. Bardziej sprawiały wrażenie spektaklu teatralnego, monodramu niż obcowania z żywym intelektem.

Zachęcając do filozofii, Tischner schlebiał swoim studentom, mówiąc: „Wasi koledzy na medycynie studiują anatomię, inni badają chemiczną budowę świata, jeszcze inni odkrywają prawa rządzące materią. A wy macie przed sobą myślenie”. Jakby studiowanie medycyny i zgłębianie tajemnic materii wymagało mniej myślenia niż czytanie Levinasa. Uważałem wówczas (i nigdy nie zmieniłem tej opinii), że wykłady Tischnera nie tylko nie uczyły myślenia, ale wręcz były pokazem kiepskiego myślenia i kiepskiej filozofii, w której gry słowne i werbalizm pozorowały namysł i głębię. Nie trzeba mieć urzędowej nominacji profesorskiej, by obronić tę opinię, ale jeśli komuś potrzebny jest do tego niekwestionowany autorytet profesora filozofii, to chętnie wskażę ocenę, którą trudno będzie zdezawuować. Tym bardziej że nie wyszła spod pióra wroga religii i Kościoła, ale wybitnego duchownego katolickiego, który nie był rzecznikiem Kościoła zamkniętego. Przeciwnie, sam nie uniknął kościelnej krytyki.

Mam na myśli dominikanina Józefa Marię Bocheńskiego. Z Bocheńskim, który parokrotnie w ciągu swojego długiego życia zmieniał poglądy filozoficzne, można w różnych sprawach polemizować, ale nie można podważyć jego bezkompromisowego podejścia do wymogów intelektualnej uczciwości w pracy filozoficznej. Od filozofii wymagał naukowości. Nie należy tego utożsamiać ze scjentyzmem, który uważał za jeden z zabobonów współczesnych. Nie twierdził, że filozofia jest taką samą nauką jak inne nauki szczegółowe. Nie sądził też, by możliwa była filozoficzna synteza wiedzy naukowej. Uważał jednak, że w myśleniu filozoficznym obowiązują pewne rygory – logicznej niesprzeczności, precyzji pojęciowej, racjonalizmu i przedmiotowości – i że współcześnie rygory te są bardziej wyśrubowane niż kiedykolwiek w przeszłości.

Większość współczesnych kierunków w filozofii niemieckiej i francuskiej Bocheński uważał za bełkot. Krytykował używanie języka metaforycznego, posługiwanie się emotywną funkcją języka, czyli odwoływanie się do uczuć, lekceważenie racjonalności i logiki. Jak mawiał, „poza logiką jest tylko bełkot”, co wcale nie oznaczało zamiaru redukcji filozofii do logiki. Szczególnie mocno krytykował tzw. filozofię dialogu, wielokrotnie wymieniając Tischnera, jego francuskich i niemieckich mistrzów oraz filozofujące chrześcijaństwo Kołakowskiego z emigracyjnego okresu jego twórczości, które nazywał „fabrykowaniem światopoglądu”. Każdy światopogląd jest kwestią wiary i nie podlega filozoficznemu uzasadnieniu. W filozofii dopuszczalne są tylko te twierdzenia, które można uzasadnić na gruncie pewnej racjonalności. Trzeba odróżniać filozofię od światopoglądu i ideologii. I mieć świadomość możliwości poznawczych filozofii oraz granic prawomocności sądów i wnioskowań filozoficznych. Przemycanie na grunt filozofii czy „dowodzenie” niedających się racjonalnie uzasadnić twierdzeń przez odwoływanie się do pozaracjonalnych „metod” poznawczych jest nadużyciem, formą perswazji, a nawet oszustwa.

Powiedziano, że Tischner uwodził słowem. To trafne określenie, ale powinno być oskarżeniem tej filozofii lub przynajmniej ostrzeżeniem. Naginanie języka, symulowanie udziwnionym językiem głębokich znaczeń, szafowanie metaforą, stosowanie wątpliwych metod etymologicznych to chwyty z arsenału pseudofilozofii, pozorującej możliwość dojścia do jakichś ukrytych pokładów wiedzy tajemnej środkami nadzwyczajnymi. Wiedzy dostępnej tylko dzięki specjalnemu „namysłowi”, „natężeniu”, „doświadczeniu spotkania z drugim człowiekiem” lub „hermeneutycznemu rozumieniu”. Bocheński twierdził, że są to tylko pozory i filozoficzne szalbierstwa. Można przyznać im miejsce w literaturze, ale trzeba odrzucić jako złą filozofię. Z mętnej filozofii metaforycznej Tischner płynnie przechodził na filozofię po góralsku – z pozornej głębi w upupienie. Przegrywała filozofia, wygrywała popularność.

Wbrew powszechnemu mniemaniu Tischner, filozof dialogu, był kiepskim rozmówcą i słabym słuchaczem. Nie przepadał za rozmową twarzą w twarz. Lubił prowadzić monolog na scenie wobec milczącego tłumu. Wyuczone słowne nowotwory, atrakcyjnie brzmiące frazesy, ulotnne metafory zestawione z rubasznymi porównaniami, aktorskie pauzy i emfaza, żadne z tych uwodzicielskich chwytów nie nadawały się do bezpośredniej, żywej rozmowy. W taki sposób można deklamować albo pisać, ale nie da się tak rozmawiać. Kiedy już musiał rozmawiać, uciekał się do góralszczyzny, gawędziarstwa, dowcipów i anegdot. Jedną z nich, dość typową, powtórzył w swoim wspomnieniu jego sylwetki inny rozreklamowany myśliciel z kręgów krakowskiej cyganerii, Jerzy Pilch: „Wszystko, co mówił, obracało się w opowieść, nie w anegdotę, ale w literaturę. Gęba góralskiego anegdociarza przyrasta doń na trwałe i, owszem, były ku temu słyszalne powody. (…) On opowiadał najprostsze rzeczy, o tym na przykład, jak w listopadzie jechał do Łopusznej, jak mijała Mu droga, jaka mgła była po drodze i o tym, jak w tej gęstej jak mleko mgle na moście w Łopusznej stali górale i rozmawiali, i on jadąc wolno, słyszał, co oni mówią (»o kurwa, Józek jedzie!«)”.

Wydanie: 2020, 28/2020

Kategorie: Opinie

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy