Politycy bawią się sami

Politycy bawią się sami

Eurowybory: 20-procentowa frekwencja pokazała, że życie polityczne w Polsce sięgnęło dna

Wybory europejskie tak naprawdę były nimi tylko z nazwy, bo prawie nikt w Polsce tak ich nie traktował. W powszechnej świadomości były raczej przetarciem przed wyborami „prawdziwymi”, do parlamentu. Policzeniem się. To przetarcie wypadło fatalnie. Ledwie 20-procentowa frekwencja, rozbicie sceny politycznej na osiem partii… W polskiej polityce mamy chaos, kryzys klasy politycznej, de facto front odmowy wobec życia publicznego. I więcej niewiadomych niż rzeczy pewnych.

Zwycięzcy czy przegrani?

Znakiem szczególnym eurowyborów okazała się dramatycznie niska frekwencja. I chociażby z tego powodu trudno jest je traktować jak zapowiedź wyników wyborów parlamentarnych. Owszem, ogólne wnioski można wyciągać, ale szczegółowe?
13 czerwca do urn poszły tzw. twarde elektoraty, ludzie interesujący się polityką. Czy więc wyniki czerwcowych wyborów powtórzyłyby się, gdyby frekwencja wyniosła nie 20%, a 40%? Raczej nie.
Zwycięzcą wyborów została Platforma Obywatelska. Ale co to oznacza? Że głosowało na nią niespełna 1,5 mln wyborców. Trudno mając takie poparcie wypowiadać się w imieniu narodu. Ale prawdziwy kłopot PO jest inny. Otóż partia ta zbiera dziś różny elektorat. Może być to atut, krok w kierunku budowy wielkiej partii ludowej. Ale może oznaczać, że wielka część wyborców, tak jak przyszła do Platformy, tak szybko może od niej odejść. Być może zresztą, ten proces już się zaczął, przypomnijmy sondaże – w ostatnim czasie PO notowana w nich była na poziomie 29-31%. Tymczasem 13 czerwca zebrała 24% głosów.
Drugie miejsce w tych wyborach, dość niespodziewanie, zajęła Liga Polskich Rodzin. Czy to oznacza, że partia ta maszeruje po władzę? Tak twierdzi Roman Giertych. Ale przecież tak nie musi być. Do wzięcia udziału w wyborach wzywali biskupi, a elektorat LPR stanowią w znacznej części starsze panie, regularnie chodzące na msze i słuchające zaleceń księdza proboszcza. Oraz ojca Rydzyka. W przypadku niskiej frekwencji ta grupa była najpewniej nadreprezentowana, co dało Lidze drugi rezultat. Czyli LPR odniosła sukces, ale jego rangę mogą zweryfikować dopiero następne wybory.
Inaczej niż LPR wyniki niższe od oczekiwanych uzyskały PiS i Samoobrona. Coś w tym jest, ale wydaje się, że partia braci Kaczyńskich wciąż się zderza z barierą społecznej nieufności i nie może rozwinąć skrzydeł. Jeszcze dwa lata temu sytuacja wydawała się jasna – na gruzach koalicji AWS-UW funkcjonowały trzy partie: PO, PiS i LPR, na najsilniejszą z nich wyglądało PiS i wydawało się, że to ugrupowanie zajmie na prawicy dominującą pozycję, z Platformą i Ligą jako młodszymi siostrami. Tymczasem jesteśmy świadkami innej tendencji, partia braci Kaczyńskich jest ściskana z obu stron przez konkurentów, tracąc na rzecz PO i LPR, ugrupowań wyrazistszych, lepiej trafiających do wyborców. Czy to trwała tendencja?
To jest polska polityka, nie ma tu pewników, ale faktem jest, że PiS po sukcesie, jakim było zdobycie fotela prezydenta Warszawy przez Lecha Kaczyńskiego, wyraźnie straciło impet.
A czy impet straciła Samoobrona? Nikt się nie spodziewał, że ugrupowanie to, regularnie dostając w sondażach po 20% poparcia, zdobędzie jedynie 10% głosów. Ba, powszechnie sądzono, że elektorat Samoobrony jest niedoszacowany, bo ankietowani wstydzą się przyznawać do swych preferencji. Nic z tych rzeczy – partia Andrzeja Leppera poniosła w eurowyborach porażkę.
Na słaby rezultat Samoobrony złożyło się kilka przyczyn. Elektorat partii Leppera jest elektoratem protestu, zainteresowanym sprawami krajowymi. Eurowybory mało tych ludzi interesowały, ale wyborów krajowych na pewno sobie nie odpuszczą. Po drugie, Samoobrona, jak zawsze, miała kłopoty z „wyborczymi lokomotywami”. A to one ciągnęły listy. Jej kandydaci, osoby w przeważającej części mało znane, nie budziły emocji wyborców. Na pewno na słaby rezultat Samoobrony wpłynęła też trwająca od paru miesięcy w polskich mediach antylepperowska kampania. Odstraszyła od głosowania na Samoobronę tysiące ludzi. Oni albo nie poszli do urn, albo oddali, jak podpowiadają socjolodzy, swój głos na Ligę Polskich Rodzin, partię równie antyestablishmentową i antyeuropejską. Partia Giertycha okazała się więc beneficjentem ataków na Leppera.
Podobnie zresztą jak PSL. Stronnictwo zdobyło w eurowyborach niespodziewanie dużą liczbę głosów. Wcześniejsze sondaże pokazywały bowiem, że PSL balansuje na progu 5% poparcia, tymczasem okazało się, że jego wpływy są znacznie powyżej tej granicy. Skąd ta zmiana? Politycy PSL tłumaczą to tym, że stronnictwo złapało wiatr w żagle i odzyskuje poparcie. Ale chyba bardziej przekonuje inne wyjaśnienie. PSL, po pierwsze, uszczknęło trochę wyborców atakowanej Samoobronie, a po drugie, zyskało dzięki temu, że wystawiło na swych listach liderów, znane twarze. Wojciechowski, Kuźmiuk, Podkański – to politycy znani z mediów, na nich wyborcy oddawali głosy chętniej niż na anonimowe osoby.
Syndrom lokomotyw na pewno pomógł również Unii Wolności, która uzyskała 7,33% poparcia. Ten rezultat to największa niespodzianka in plus. Unia, którą większość obserwatorów pogrzebała, jest w grze. Ale na ile ten rezultat to świadectwo odrodzenia partii, a na ile przedłużenia agonii?
Unia wystawiła na swych listach wszystko, co miała najlepsze, polityków znanych i popularnych od lat. Kogo więc wystawi w najbliższych wyborach, jeżeli Bronisław Geremek, Janusz Onyszkiewicz i Grażyna Staniszewska przeniosą się do Strasburga? Pamiętajmy jeszcze o jednym – dobry rezultat UW można łatwo wytłumaczyć niską frekwencją i syndromem Warszawy.
Bo tu właśnie Unia zdobyła gros poparcia, tu jej lider Bronisław Geremek otrzymał 114 tys. głosów. Czyli ponad jedną czwartą tego, co cała partia dostała w kraju. Bez Warszawy Unia balansowałaby wokół 5-procentowego progu (w stolicy UW jest drugą partią, osiągnęła tu 18,9% poparcia). Jej rezultat byłby także zupełnie inny, gdyby w Warszawie frekwencja była podobna do tej w kraju, tymczasem wynosiła ona 31,6%.
W tym świetle sukces Unii Wolności wygląda więc trochę mniej upajająco…
A jak ocenić rezultaty partii lewicowych, koalicji SLD-UP i SdPl?
Co poniektórzy ich liderzy pocieszali się, że i tak partie te otrzymały więcej głosów, niż prorokowały sondaże. Mówiono też, że elektorat lewicy został w domu, bo nie wiedział, na którą partię głosować – Janika czy Borowskiego. Ale to wszystko marne pocieszenia. Lewica jest dziś w odwrocie, obie partie balansują na granicy progu wyborczego (próg dla koalicji, a taką jest SLD-UP, wynosi 8%). Sojusz stracił, w porównaniu z wyborami parlamentarnymi 2001 r., niemal 90% swoich wyborców – wtedy głosowało na niego ponad 5,3 mln osób, teraz 569 tys. Socjaldemokracja z kolei rośnie wolniej, niż przypuszczali jej twórcy.
Być może, jest więc tak, że lewica odbija się od dna (najwyższa pora, bo jej sympatycy to przecież więcej niż 15% społeczeństwa), ale w takim razie trzeba zauważyć, że to dno jest bardzo głęboko…

Czas gwiazd

Czy ten krótki opis wyników wyborczych poszczególnych partii oznacza, że wszyscy przegrali? W dużym stopniu tak, bo niska frekwencja powoduje, że każdy z tych wyników może zostać podczas najbliższych wyborów zupełnie wywrócony. Tym bardziej że przed 13 czerwca nie mieliśmy normalnej kampanii wyborczej, że wyborcy wiedzieli, iż wybierają swych przedstawicieli do Strasburga, a nie do Warszawy, no i że poszczególne partie wystawiły zupełnie różne drużyny.
PSL i Unia Wolności wystawiły wszystkich najlepszych. Dla odmiany SLD-UP i Samoobrona poszły do boju (z małymi wyjątkami) z drugim i trzecim garniturem.
Tymczasem wybory pokazały, że w polityce – tak jak w świecie filmu czy mediów – bardzo dużo znaczą gwiazdy.
To znak epoki – demokracji telewizyjnej. Epoki, w której politycy kontaktują się z wyborcami poprzez media, w której zaufanie, tzw. twarz, to olbrzymi kapitał. Przy czym nie może to być twarz z innej bajki. Polacy dobrze wiedzą, czym zajmuje się polityk, jakie powinien mieć kwalifikacje, także w Strasburgu – dlatego też chętnie głosowali na polityków, którzy w powszechnym mniemaniu znają świat, umieją się tam poruszać (zwróćmy uwagę na wyniki Geremka, Buzka, Rosatiego i Siwca), mają polityczne doświadczenie, natomiast poskąpili swych głosów znanym aktorom czy sportowcom.
W tym przypadku sztaby poszczególnych partii otrzymały więc czytelną lekcję – partyjne gwiazdy, politycy popularni, medialni, są na wagę złota. Bez ich udziału trudno walczyć o dobry wynik. Wyborcy nie dadzą się nabrać – nie kupią outsiderów, polityków, którzy stracili zaufanie, ani też znanych twarzy, które udają polityków.
W nawale pesymistycznych refleksji, jakie nasuwają się po eurowyborach, to jeden z niewielu optymistycznych wniosków.

Dlaczego nie poszli?

Ale wróćmy do niskiej frekwencji – była ona zresztą najważniejszym elementem czerwcowego głosowania. 20% głosujących to oznaka choroby i polskich elit (nie zwalajmy wszystkiego tylko na klasę polityczną), i polskiego społeczeństwa.
Czym się ona przejawia?
Widać to było podczas kampanii przed eurowyborami i w trakcie samego głosowania. Otóż w zasadzie żadna ze startujących partii nie próbowała tłumaczyć, czym jest Parlament Europejski, jakie ma kompetencje, jak funkcjonuje, czym jest Unia Europejska. Kandydaci milczeli jak zaklęci, w kwestii konstrukcji europejskiej i samej Unii (a naciskani przez dziennikarzy popisywali się zaskakująca niewiedzą), za to chętnie opowiadali, że nie wolno ulegać Brukseli i że Polska powinna mieć „godną” reprezentację w Europie.
Efekt tego jest niewesoły. W Polsce rosną wpływy eurosceptyków, chociaż Unii tak naprawdę jeszcze nie posmakowaliśmy. Krzewi się też niewiedza na temat unijnych mechanizmów, sposobu podejmowania decyzji, samej idei, która doprowadziła do zjednoczenia kontynentu. W tym sensie Polska jest dziś dalej od Europy niż 10 lat temu.
Do tego wszystkiego polskie elity dodały swój specyficzny styl życia publicznego – oparty nie na debacie, merytorycznej dyskusji, ale na oskarżeniach, atakach i pyskówkach.
To wszystko musiało przynieść efekt. Polskie społeczeństwo nie lubi chodzić do wyborów, trudno więc się dziwić, że w sytuacji, w której niemal nikt do wyborów go nie zachęcał, wybrało bezczynność. Jeżeli bowiem wybory przebiegały pod niedopowiedzianym hasłem, że oto kolejna grupa polityków chce sobie załatwić na pięć lat dobrze płatną robotę w Strasburgu, trudno było się spodziewać entuzjazmu dla nich.
Ale spójrzmy na sprawę okiem polityków – jeżeli od lat wyborcy i publiczność nagradzają awanturników, „osoby wyraziste”, oczekują mięsistych komentarzy, to klasa polityczna w tym kierunku zmierza. Co zniechęca do niej wymagających wyborców. Co powoduje, że wyborcza waga miłośników awantur wciąż się zwiększa itd.
Czy jest wyjście z tego zaklętego kręgu?
Na razie tego nie widać. Przeciwnie, wybory 13 czerwca pokazały, że zmierzamy w zupełnie innym kierunku. O tym było już wcześniej – 20-rocentowa frekwencja powoduje, że nie sposób wyciągać z wyborczych wyników jakichś wiążących wniosków, bo kolejne wybory, transfery elektoratów mogą wywrócić układ wyrysowany 13 czerwca. Ale jedno wydaje się pewne – Polska zmierza w kierunku partyjnego rozdrobnienia, magmy sceny politycznej.
Jeżeli przełożylibyśmy wyniki eurowyborów na układ sił w Sejmie, to mielibyśmy tam taki bałagan, takie skłócenie, przy którym obecny układ jawiłby się jako oaza spokoju i stabilności. Osiem partii, największa z wpływami 24% – w takiej sytuacji nie dałoby się złożyć żadnej trwalszej koalicji.

Z Belką czy bez Belki?

Dobrze to wiedzą politycy i ta wiedza w dużym stopniu kształtuje ich postawy wobec rządu Marka Belki. Więcej – można śmiało bronić tezy, że do 13 czerwca rozmowy na temat poparcia rządu Belki były sztuczne i dopiero teraz, gdy politycy się policzyli, wszystko jest już na poważnie.
24 czerwca Sejm ma głosować wotum zaufania dla premiera i od tego głosowania będzie zależeć, jaki scenariusz zostanie Polsce zaproponowany: rządu Belki przynajmniej do późnej jesieni tego roku, a najpewniej do wiosny 2005 r., albo też wyborów 8 sierpnia.
Dziś więc najgłośniej sierpniowych wyborów domaga się LPR. Twarde stanowisko prezentuje również PSL – od którego oddaliło się widmo politycznego niebytu. Partie lewicowe chcą z kolei wyborów późniejszych, licząc że w najbliższych miesiącach, także na fali gospodarczego bumu, wzmocnią swoje wpływy.
Odłóżmy partykularne rachuby na bok – pozycję Marka Belki wzmacnia fakt, że poważni politycy i komentatorzy przestrzegają przed sierpniowymi wyborami. Bo Polska w tym stanie, w jakim się znajduje, nie za bardzo jest do nich przygotowana. Spójrzmy na sondaże – OBOP mówi, że 50% Polaków chciałoby, żeby Sejm nie zatwierdził rządu Belki. Z kolei Pentor informuje, że tylko 14% pytanych chciałoby sierpniowych wyborów. Mamy więc zupełny chaos, wyborcy są zdezorientowani, nie mają ochoty chodzić do urn, obrażeni na demokrację są nawet ci, którym relatywnie dobrze się powodzi, klasa średnia, beneficjenci III RP.
Kto zatem w sierpniu poszedłby do urn, jest zagadką. Wiadomo natomiast, że Sejm wyłoniony z takiego głosowania byłby, po pierwsze, niereprezentatywny, a po drugie składałby się z sześciu, ośmiu skłóconych ze sobą partii. Bez szans na zawarcie trwalszej koalicji i wyłonienie w miarę stabilnego rządu. W zasadzie jego los byłby przesądzony – w okolicach wiosny, a najpóźniej jesienią 2005 r., mielibyśmy następne wybory, pewnie z jeszcze mniejszą frekwencją. A przez ten czas niedopilnowanych kilka spraw – takich jak budżet europejski, dopłaty unijne, reforma reformy zdrowia.
Polska jest dziś w takim stanie rozedrgania spraw publicznych, permanentnej kampanii wyborczej, że dłużej tak się nie da. I albo politycy się uspokoją, albo też – co bardziej prawdopodobne – wyborcy przestaną na nich reagować. To uspokojenie może przynieść Marek Belka, osoba nieagresywna i poważna. Albo też czeka nas cykl wyborczych przesileń i kompromitacji kolejnych Sejmów i premierów.
Wyniki wyborów 13 czerwca ograniczyły przyszłość Polski do tych dwóch scenariuszy. Który z nich zostanie zrealizowany? Tym razem zadecydują o tym posłowie.

 

Wydanie: 2004, 26/2004

Kategorie: Kraj

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy