Polityczna mapa Polski

Polityczna mapa Polski

Piszę ten felieton na trzy dni przed wyborami. Moi czytelnicy są mądrzejsi ode mnie, znają już wynik pierwszej tury. Mogą więc skorygować to, co napisałem. To, co dla mnie jest po trosze futurologią, dla nich jest już historią.
Czego dowiedzieliśmy się z kampanii wyborczej?
Polska scena polityczna zdominowana jest przez nienawidzące się dwie formacje prawicowe. Liberalno-konserwatywną Platformę i narodowo-katolickie w ideologii, a w sferze socjalnej populistyczno-ludowe PiS. Nie jest prawdą, jak sądzą niektórzy, że są to formacje postsolidarnościowe. Podział na „postkomunę” i „postsolidarność” skończył się w poprzedniej kadencji, gdy z Kaczyńskimi do koalicji przystąpili ze swymi formacjami Lepper i Giertych.
W dzisiejszej Platformie ani PiS nie ma już czołowych przywódców „Solidarności”, zwłaszcza podziemnej „Solidarności”. Tych, którzy tam jeszcze są, można zliczyć na palcach jednej ręki. Więcej jest poza Platformą i poza PiS, a nawet poza polityką. Zbigniew Bujak w ogóle jest poza polityką, Władysław Frasyniuk gdzieś z jej marginesów wspierał ostatnio Olechowskiego, Józef Pinior, chwilowo, mam nadzieję, poza polityką, w Krakowie na politycznej emeryturze Stefan Jurczak czy Stanisław Handzlik. Jeden Bogdan Lis jest w Sejmie, jako poseł SD. Można by tę wyliczankę kontynuować. Ponieważ dziś dobrze jest mieć kombatancką przeszłość, wielu polityków PiS i Platformy z żalem spogląda na upublicznione w internecie przez IPN informacje, z których wynika, że albo nic w czasach PRL niemiłego władzy nie robili, albo robili rzeczy tak mało istotne, że nawet bezpieka się nimi nie chciała zainteresować i najwyraźniej ich rzekomą opozycyjność zlekceważyła. Co najmniej połowa posłów Platformy i PiS pełnoletniość uzyskała już w III RP i może jedynie improwizować o swojej opozycyjnej postawie w przedszkolu lub szkole podstawowej.
Zarzucany przez prawicę politykom lewicowym (a choćby i centrolewicowym) „postkomunizm” jest dziś czymś równie niedorzecznym jak przypisywanie swego czasu Kuroniowi odpowiedzialności za… Katyń. Warto przypomnieć, że SdRP, a tym bardziej jej następca SLD nigdy nie przyznawały się do ideowej ciągłości z PZPR. Tymczasem w Rosji i wielu krajach, w tym w ościennych, partie postkomunistyczne czy wręcz komunistyczne nadal istnieją i gdzieniegdzie cieszą się nawet sporym poparciem.
Społeczeństwo, które od czasu rozpadu idei POPiS jest świadkiem walki tych dwóch partii ze sobą, tak do tego przywykło, że chce rozstrzygnięcia między nimi i ich kandydatami. To swoiste zapotrzebowanie społeczeństwa, a nie atrakcyjność programów czy kandydatów tych partii, spowodowało, że tylko ci ostatni liczą się w tych wyborach. Cała reszta, czyli ośmiu kandydatów, podzieli między siebie – jak wynika z ostatnich sondaży – w sumie najwyżej 15% głosów. W tej ósemce wyróżnia się kandydat SLD Grzegorz Napieralski. Podchodząc z całym uznaniem do jego zdolności organizacyjnych, pracowitości i osobistego uroku, uczciwie przyznać trzeba, że choć zdeklasował on kilku konkurentów w wyborach, to jego wynik jest proporcjonalny do wyniku, jaki w sondażach osiąga SLD, a nie ma co ukrywać, jest to wynik niegwarantujący żadnego wpływu na politykę polską.
Osiągnięty przez niego wynik w wyborach porównywać należy nie z wynikiem uzyskanym przez Marka Jurka, Andrzeja Leppera czy choćby Andrzeja Olechowskiego, ale z wynikiem, jaki w kolejnych wyborach osiągał Aleksander Kwaśniewski. Dopiero to uzmysławia rozmiar klęski lewicy, nad którą boleję. Jest to bowiem wynik osiągnięty na bocznym, drugoligowym boisku.
Kampania wyborcza Napieralskiego z całą pewnością ożywiła i scementowała struktury SLD w terenie. To ważne, bo to może być dobry punkt startu w zbliżających się wyborach samorządowych. Z drugiej jednak strony, nieposzerzenie elektoratu o sympatyków centrolewicy, który to elektorat zagłosował głównie na Komorowskiego i w jakimś nieistotnym odsetku na Olechowskiego, i wzmocnienie aparatu ma swoje słabe strony. Dla aparatu wystarczy 40 mandatów w Sejmie (tzn. 40 biur poselskich w terenie), aparat nie czuje potrzeby poszerzania elektoratu, a w szczególności poszerzania go w stronę centrum. Aparat zawsze zajęty jest i często zachwycony sam sobą. Obawiam się, że z relatywnie dobrego wyniku wyborczego Grzegorza Napieralskiego wielka polityka się nie urodzi.
Platforma pokazała swą słabość. W sytuacji, gdy PiS nikogo nie straszyło, Platforma straciła rolę ochrony społeczeństwa przed PiS i wtedy się okazało, że tak naprawdę niewiele ma do powiedzenia.
Zastanawiające jest największe bodaj w dziejach III RP zaangażowanie duchowieństwa w politykę, a nawet bezpośrednio w wybory. Wprawdzie już przy wcześniejszych wyborach zdarzały się niektórym biskupom niezbyt mądre wypowiedzi, typu: „katolik ma głosować na katolika”, ale to, co wtedy bywało zabawnym niekiedy wyjątkiem, teraz stało się regułą. Nie posądzam Kościoła o jakiś wielki spisek czy nawet jakiś szerszy plan. Struktura socjologiczna duchowieństwa polskiego podsuwa wyjaśnienie. Większość naszych duchownych (od wikarego do biskupa) pochodzi ze środowisk, które dziś głosują na PiS. Wychowała się w atmosferze religijności ludowej, która znakomicie się komponuje z patriotyzmem widowiskowym w wykonaniu PiS. Seria transmitowanych na żywo przez telewizję uroczystości religijno-państwowych towarzyszących pogrzebom ofiar katastrofy w Smoleńsku ten teatr religijno-patriotyczny spopularyzowała. Nie podejrzewam duchowieństwa o przygotowanie jakiegoś diabolicznego planu i jego realizację. Oni po prostu w tej Polsce Kaczyńskiej naprawdę dobrze się czują. Tak dobrze, że nawet nie pamiętają doświadczeń lustracyjnych, jakie IPN im za rządów PiS fundował. Historia powszechna uczy (ale trzeba ją znać), że arcykatoliccy władcy zawsze znakomicie radzili sobie bez biskupów.
W sumie ostatnie wybory żadnego przełomu w polskiej polityce nie dokonały, ukazały jednak w pełnym blasku reflektorów nie tylko scenę polityczną, ale też jej kulisy, a nawet garderobę.
Jakie wnioski wyciągną z tego politycy, jakie społeczeństwo, zobaczymy niebawem. Najpóźniej przy najbliższych wyborach do Sejmu i Senatu.

Wydanie: 2010, 25/2010

Kategorie: Felietony, Jan Widacki
Tagi: Jan Widacki

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy