Do polityki idą coraz gorsi

Do polityki idą coraz gorsi

Zamiast ekspertów na salony wkroczyli specjaliści od wszystkiego, złotouści demagodzy robiący show

Do polityki idą coraz gorsi. Coraz słabiej wykształceni i na dodatek coraz mniej rozumiejący, czym jest służba publiczna.

Trudno tę tezę podważyć – z wyborów na wybory mamy polityków coraz gorszych, coraz mniejszego formatu. A ponieważ zależy od nich tak wiele, to i Polska jako kraj popada w coraz większe turbulencje. Rzecz jest prosta – słabi menedżerowie nie osiągną dobrych efektów.

Dlaczego tak się dzieje? Myślę, że na to pytanie nie ma jednej odpowiedzi. Na tę degrengoladę złożyło się kilka procesów.

1. Zniszczono mechanizm dopływu świeżych kadr

To, że ten mechanizm funkcjonował, i to całkiem przyzwoicie, potwierdzić mogą wszyscy ci, którzy pamiętają początek lat 90., czyli pierwsze lata demokracji. Proszę, byli historyczni liderzy Solidarności – Wałęsa, Mazowiecki, Geremek, Kuroń…, ale za ich plecami czaili się młodzi kilerzy, ambitni 30-, 40-latkowie – Jarosław Kaczyński (rocznik 1949, senator, a potem szef kancelarii prezydenta Wałęsy) czy Donald Tusk (rocznik 1957, szef KLD, wiceszef UW i szef PO). Na lewicy i w PSL młodzi do pierwszych rzędów zostali już wypchnięci – Kwaśniewski, Miller, Cimoszewicz, Pawlak, Kalinowski… Gdy więc pierwszy rzut liderów się zużył, następcy byli już gotowi. Dlaczego oni z kolei nie dochowali się swoich następców? Dlaczego ten mechanizm zadziałał tylko raz?

Ha, ha… Można się zaśmiać. Tusk, który wsadził nóż w plecy Geremkowi, później wiedział już, jak się „zabezpieczyć” przed podobnymi niespodziankami. Rokita, Gilowska, Olechowski, Piskorski, Schetyna, Gowin… Liczba skalpów, które zdjął, i to w białych rękawiczkach, może imponować. Kaczyński nie jest gorszy, co zakręt historii, to z PiS wypadała kolejna grupa. A inni to widzieli. I uczyli się pokory.

2. Są lepsze możliwości kariery

To przyczyna bardzo istotna. Ilustruje ją wspaniała anegdota, opowiadająca, jak Grzegorz Kołodko budował swoją ekipę, gdy po raz drugi został wicepremierem i ministrem finansów. To było w roku 2002, latem, gdy zastępował w rządzie Marka Belkę. Niektórzy może to pamiętają – w telewizji ogłoszono, że nowym wicepremierem będzie Grzegorz W. Kołodko. Ale jest za granicą. Więc kamery pojechały na lotnisko, Kołodko przyleciał samolotem rejsowym, wyglądał jak turysta, z długimi włosami. No nic, natychmiast wziął się do budowania ekipy i jako do pierwszego pojechał do Krzysztofa Kalickiego, który w czasach „pierwszego Kołodki” był sekretarzem stanu w Ministerstwie Finansów i s kierował ministerstwem. W 2002 r. Kalicki był prezesem Deutsche Bank Polska (formalnie został nim rok później). Miał opinię świetnego fachowca, a z kolei Kołodko miał opinię człowieka, który ma złotą rękę do współpracowników, że dobiera najlepszych. Chyba dlatego, że obcy był mu odruch większości polityków: „Czy ten człowiek w przyszłości mi zagrozi?”.

Kołodko udał się do Kalickiego z prostym przesłaniem: „Cześć Krzysiu, od jutra zostaję wicepremierem, wszystko będzie, jak było, bierzemy się do roboty, chciałbym, żebyś od poniedziałku wrócił do Ministerstwa Finansów”. Na co usłyszał w odpowiedzi: „Ależ Grzesiu, cóż ty mi proponujesz? Jestem tu na solidnej posadzie, dobrze płatnej, jestem szanowany, moją pracę ocenia kompetentna rada nadzorcza. A ty mi proponujesz 7800 zł miesięcznie, a jeszcze będę czytał o sobie najgorsze rzeczy, każdy ekonomiczny analfabeta będzie wypisywał o mnie różne bzdury, moja rodzina będzie to czytała, a potem po roku będę musiał odejść i szukać pracy”.

Ta anegdota pokazuje, że od pewnego momentu najlepsi fachowcy zaczęli unikać propozycji z sektora państwowego. Bardziej atrakcyjny stawał się sektor prywatny, gdyż dawał i większe zarobki (często wielokrotnie, prezesi banków w Polsce w tamtym czasie inkasowali 2 mln zł rocznie), i stabilność, i poczucie, że uczestniczy się w czystej grze. Polityka stawała się coraz bardziej brudną grą. Najlepsi, ceniący się, zaczęli więc tej kariery unikać.

A kogo zaczęła przyciągać?

3. Nadszedł czas show

W historii polskiej polityki ta data będzie jak kamień milowy – to 9 sierpnia 2001 r. Dzień debiutu TVN 24, pierwszej stacji informacyjnej nadającej całą dobę. Nowy format zmienił politykę i życie publiczne. Jeżeli wcześniej politycy musieli przygotować się do paru programów tygodniowo, wtedy się wypowiadali,

a następnie ich słowa były analizowane w gazetach, komentowali je eksperci, to po wejściu na rynek informacyjnych stacji telewizyjnych wszystko się zmieniło – politycy stali się dostarczycielami kontentu i równocześnie aktorami. Bo to oni zapełnili programy. W ten sposób rola polityków – mistrzów zakulisowych gier czy ekspertów w określonych dziedzinach – bardzo zmalała. Za to urosła rola złotoustych demagogów robiących show.

Tak oto staliśmy się świadkami wielkiej zmiany, która zresztą potoczyła się w kierunku zupełnie innym, niż spodziewała się większość ekspertów. Liczyli oni, że programy informacyjne poszerzą debatę, bo jeżeli czasu na antenie mamy do woli, to można mówić o sprawach bardziej skomplikowanych, na co w „normalnych” programach nie ma czasu.

Nic takiego się nie zdarzyło – programy miały przyciągać widzów. A widzów przyciąga nie kolejna analiza, nie wymagające pogłębionej wiedzy tematy, ale spór, jasne określenie stanowisk, sensacja, emocje.

W ten sposób na salony wkroczyła nowa kategoria polityków, specjalistów od wszystkiego, szermierzy słowem, potrafiących podnieść temperaturę programu.

Widzom to się podobało, ludziom poważnym – już mniej. Tak czy inaczej – taki format prezentowania polityki przyciąga do niej specyficzny rodzaj ludzi.

Widzimy to zresztą doskonale w tzw. mejlach Dworczyka, wykradzionych przez wschodnie służby i przez nie ujawnianych. Pokazują one, jak Mateusz Morawiecki pilnuje, by być obecnym w mediach, by serwować kolejny komunikat i to taki który wbijałby jego przeciwników w ziemię. A troska, by miał on coś wspólnego z prawdą, jest absolutnie drugorzędna. To ma być na teraz. Jutro będzie inne kłamstwo… Które podrzucą mu opłacani (z państwowych pieniędzy) ghostwriterzy.

Oto upadek debaty – zamiast namysłu, mamy klepanie sloganów.

4. Media ruszyły do boju

Skoro jesteśmy przy mediach, warto dorzucić jeszcze jedną uwagę. Otóż podział sceny politycznej i jej polaryzacja wpłynęły również na media. Media zostały przez polityków zawłaszczone. W różny sposób – jedne (jak media publiczne) zostały zdobyte, drugie – zbudowane lub kupione, jeszcze inne – uwiedzione. Ale efekt końcowy tej operacji jest taki, że wyzbyły się dawnej roli arbitra. Dziś uczestniczą w politycznej grze – zachwalając bez umiaru swoich patronów i zwalczając ich przeciwników. Oto gra znaczonymi kartami! Jeżeli tak się dzieje, jeżeli debata jest ustawiona, to i nie warto do niej się przygotowywać. Zamiast politycznych zapasów mamy w mediach wrestling. Bardziej to efektowne, ale udawane.

Podział mediów ma jeszcze inne konsekwencje – z polityki zniknął wstyd! Ponieważ nie ma niezależnego arbitra, można założyć, że obca nam prasa będzie nas zawsze ganić, a „nasza” – zawsze chwalić. Więc takie kłopotliwe postaci jak Łukasz Mejza (ten od próby zarabiania na chorych dzieciach) czy Michał Cieślak (poczta w Pacanowie) aż tak wielkim kłopotem dla partii rządzącej nie są. Pomstują na nich ci, którzy i tak na PiS nigdy nie zagłosują. A elektoratu PiS zbytnio to nie rusza. Bo on innymi daniami jest karmiony.

5. Pora dworów i lizusów

Innym kluczowym elementem, zmieniającym naszą politykę była ustawa o finansowaniu partii politycznych. Teoretycznie miała ona sens – dawała partiom pieniądze i wprowadzała mechanizmy, które uniemożliwiały uzależnianie się od biznesu, różnych lobbystów, darczyńców i lokalnych bonzów.

I wszystko pięknie, tylko że eliminując jedną patologię, stworzyła warunki do powstania drugiej.

Po pierwsze, zabetonowała scenę partyjną. Bo zablokowała rozłamy, secesje, możliwość powstawania nowych partii. Bez pieniędzy, bez struktur, bez mediów wbicie się na partyjny rynek to rzecz skrajnie trudna.

Po drugie, temu wszystkiemu towarzyszył jeszcze proces wzmacniania pozycji partyjnych liderów. Szef partii, który do tej pory był jej twarzą i sztandarem, uzyskał jeszcze jeden instrument wpływu – pieniądze! To on mógł (i może) dać jednym, a drugim nie. A w warunkach kampanii wyborczej pieniądze mają rolę kluczową.

Pamiętamy lata 90. – partie były rozgadane, szerokie, wielką estymą cieszyli się różni lokalni liderzy. Czy też specjaliści w jakichś dziedzinach. Często zresztą to się łączyło – na przykład Janusz Zemke był zarówno niekwestionowanym liderem lewicy w swoim okręgu, jak i niekwestionowanym specjalistą w dziedzinie obronności i służb specjalnych. Dziś nie tylko na lewicy, ale i w największych partiach takich ludzi nie ma lub są na politycznym wymarciu.

Dziś partie są własnością ich szefów. I to nie tylko te efemeryczne, jak Samoobrona, Ruch Palikota, Nowoczesna Petru czy Kukiz’15. Ale także te największe. Statut PiS jest taki, że Kaczyński de facto jest nieusuwalny, będzie tam szefem, dopóki będzie chciał. I może wyrzucać kogo chce. Lewica to prywatna partia Czarzastego, może on zawieszać i eliminować z partii, kogo chce i kiedy chce. Nawet podczas głosowania. Platforma… Donald Tusk wyraził ochotę i natychmiast ponownie został jej szefem.

Mamy więc sytuację nienormalną – Polska, jako państwo, jest demokracją, ale rządzą nią partie (finansowane z budżetu!) nieusuwalnych wodzów. Sytuację, w której są oni panami karier swoich podwładnych. Dają miejsca na listach, pieniądze na kampanię, stanowiska dla znajomych, ba, decydują, kto do jakiego programu telewizyjnego może iść!

Więc są otoczeni dworem. Który z kolei pilnuje, by nikt z dołów nie przebił się do pańskiego ucha.

6. Kraj pańskiej klamki

Na to nakłada się jeszcze jeden element – polski system polityczny stworzył tysiące dobrze płatnych stanowisk państwowych, samorządowych, które zależą od partii. Czyli

od ich szefów. Klientelizm, czyli czepianie się pańskiej klamki, jest z jednej strony opisywany jako patologia Polski szlacheckiej, a z drugiej (przez tych samych ludzi!) oceniany jako rzecz normalna w III RP. Proszę zwrócić uwagę, jakie rzeczy są dziś uważane za największe polityczne boje – to walka Morawieckiego z Sasinem o „wpływy” w spółkach skarbu państwa. Czyli o to, który z nich w jakiej spółce może ulokować swoich ludzi.

I coraz częściej właśnie po to idzie się do polityki – żeby załatwiać. Rodzinie, znajomym, komuś ważnemu… Tak wygląda Polska – na jednym polityku potrafią wisieć całe klany.

Skoncentrowanie tylu dóbr w rękach szefów partii rodzi oczywiste konsekwencje. Dziś nie warto być politycznym singlem albo prezentować odbiegających od poglądów szefa opinii. Trzeba być dworzaninem. Lizusem. Takim ludziom wiatr dziś w żagle wieje. Ryszard Czarnecki, postać pozbawiona charakteru, jest przykładem polityka naszych czasów. A za nim idą inni.

W ten sposób zmieniono charakter partii. Bo mając takie narzędzia, szef może pacyfikować tych, którzy mu się nie podobają. Mówić, tak jak Czarzasty do wicemarszałkini Senatu Gabrieli Morawskiej-Staneckiej, że ją „odstrzeli”. I ją „odstrzelił”. A koleżanki z lewicy milczały. Dobrze wiedziały, że protest im się nie opłaca, że grzeczny zajedzie dalej.

7. W partii jak w korpo

Jaki jest efekt wszechwładzy wodza? Otóż taki, że politycy, działając, przemawiając, w minimalnym stopniu martwią się, co na to wyborcy, za to w dużym – co na to szef ich partii. Bo od niego zależą, jego opinia wpływa na ich kariery i to niemal natychmiast. A opinia wyborców? To rzecz nabyta, do odrobienia.

Partie zaczynają przypominać korporacje. Ideowość? Starsi pamiętają te czasy – że do polityki szli tylko ideowcy. Podziemna Solidarność – nie dla pieniędzy w niej działano, nie dla pieniędzy drukowano ulotki! Swój ideowy etap miała też kiedyś PZPR. SLD z początku lat 90. także był dla ideowców, bo nikt wtedy nie wierzył, że kiedykolwiek zdobędzie władzę. Może w perspektywie 20-30 lat… Ale to wszystko przeszłość. Dziś partie pracują od 9.00 do 17.00, jak zwykłe firmy. Jedni zamawiają sondaże, drudzy analizują, mówią, że dziś na przykład warto uderzyć w Kościół albo warto go bronić, inni wymyślają hasła, imprezy… Partie produkują biurokratów. Żaru już tam nie ma. Jest miejsce pracy.

Dla kogo? Dla tych, którzy na nic lepszego się nie załapali.

8. À propos karier

Jeszcze na początku lat 90. ubiegłego wieku stworzono polską ENA, czyli Krajową Szkołę Administracji Publicznej. Zamiar był oczywisty – chodziło o to, żeby stworzyć korpus służby cywilnej, żeby Polska za 20-30 lat dysponowała fachową administracją, a politycy byli ludźmi wykształconymi i obytymi w świecie. Nic z tego nie wyszło. Wprawdzie Mariusz Błaszczak to absolwent KSAP, ale przecież nie dlatego jest wicepremierem i ministrem obrony. Wykształcenie wciąż ma niewiele wspólnego z miejscem w administracji. Przykładem niech będzie Ministerstwo Finansów, które koncertowo zepsuło program Polski Ład, albo szef Orlenu, który skończył technikum, a potem zdobywał dyplomy na różnych wieczorowych kursach.

Ech, można wyliczać… Marek Suski – specjalista od peruk. Jacek Sasin, minister aktywów państwowych, który po 10 latach studiów ukończył historię. Patryk Jaki, czyli hakatumba – on z kolei macha doktoratem i człowiek się zastanawia, kto mu go dał.

I na to wszystko mam odpowiedź – to my im to wszystko daliśmy, my – wyborcy. Co tu deliberować, naród poczuł się niekomfortowo w towarzystwie przemądrzałych profesorów i postawił na swojskie klimaty, na polityków z ludu.

Może więc tylko jajogłowi kręcą nosem, że ci kolejni posłowie są coraz gorsi, a naród uważa inaczej?

Tak nie jest! To nieprawdziwa teza!

9. Iść do polityki to wstyd

Otóż, co widać we wszystkich sondażach, dziś bycie politykiem to żaden prestiż, wręcz przeciwnie – nie jest to zawód szanowany. W najnowszym, przeprowadzonym przez SW Research rankingu prestiżu zawodów na czele są m.in. strażak (poważa go 81% respondentów), lekarz (72%), profesor uniwersytetu (66%), informatyk (59%). A na  końcu? Proszę bardzo – influencer (16%), działacz partii politycznej (17%), poseł (19%) i ksiądz (29%).

Ta sytuacja praktycznie nie zmienia się od kilkunastu lat. I teraz nasuwa się pytanie: dlaczego tak się dzieje? Czy pogarda dla profesji polityka wynika z tego, że idą tam najgorsi i to widać? Czy też, przeciwnie, dlatego że idą tam najgorsi, ludzie ich nie poważają?

Myślę, że jest to pytanie w stylu, co było pierwsze, jajko czy kura. Oba czynniki są istotne, pokazują, jak ze szlachetnej profesji, przyciągającej najlepszych, najbardziej przejętych losem ojczyzny Polaków, polityka stała się profesją podejrzanej konduity.

Szkoda Polski…

Fot. Tomasz Jastrzębowski/REPORTER

Wydanie: 2022, 27/2022

Kategorie: Kraj

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy