Polska Polsce nierówna

Polska Polsce nierówna

Niedawne badania wytypowały Polskę jako najbardziej rozwarstwiony pod względem dochodów kraj w Unii

Czy Polska po 30 latach od wyborów 1989 r. jest krajem bardziej wolnym, sprawiedliwym i równym? Zależy, kogo zapytać. Według niektórych jesteśmy jak Szwecja. Inni coraz częściej mówią – i mają na to dowody – że jednak bardziej jak Brazylia lub Chiny.

Weźmy nauczycielkę z Warszawy. Przykład stołeczny, bo w Warszawie największe są możliwości, jakość usług, zarobki, ale i koszty życia. Nauczyciel kontraktowy według badań Sedlak & Sedlak zarabiał w Warszawie w 2017 r. 3 tys. zł brutto. Dla porównania dyrektor lub dyrektorka działu informatycznego – 14 tys. zł brutto. Wynagrodzenia w szkolnictwie i nauce w ogóle są o 1 tys. zł mniejsze niż w organizacjach pozarządowych, o ponad 1,5 tys. zł niższe od tych w budownictwie i aż o 3 tys. zł od tych z branży informatycznej. A jeśli nasza nauczycielka mieszka na Pradze? Różnica w średniej cenie kawalerki jest znikoma. Za to różnice w średniej długości życia między Pragą a Wilanowem? Olbrzymie – 7 lat dla kobiet i 15 dla mężczyzn.

Niedawne badania zespołu francuskich ekonomistów wytypowały Polskę jako najbardziej rozwarstwiony pod względem dochodów kraj w Unii. Badacze z Londynu zaś i nasze Ministerstwo Finansów pokazują dane sytuujące Polskę wśród tych krajów świata, w których nierówności są największe. A mimo że rząd chwali się sukcesami w polityce społecznej i „efektem 500+”, także jego własne opracowania pokazują, że nierówności w naszym kraju są większe, niż dotychczas myśleliśmy.

Fakt, że nierówności – przede wszystkim dochodowe – są w Polsce duże, uznaje się coraz częściej. Ale droga do tego, by ów problem stanął w centrum naszej debaty publicznej, była długa i wciąż nie jesteśmy blisko jej kresu.

Z ziemi francuskiej do Polski

Pięć lat temu francuski ekonomista Thomas Piketty dokonał rzeczy prawie niemożliwej – napisał książkę ekonomiczną, która stała się międzynarodowym bestsellerem, pozycją, której nie wypada nie mieć na półce, a z jej podstawowego wykresu zrobiono wręcz symbol popkulturowy, który trafił nawet na T-shirty. Głównym tematem badań Piketty’ego były nierówności. Francuz wykazywał, brutalnie rzecz upraszczając, że zyski z posiadania kapitału są większe niż z inwestycji – najbardziej więc „opłaca się” urodzić bogatym i nie zainwestować choćby jednego euro. W takiej sytuacji zaś, nawet jeśli bogacą się wszyscy, to najzamożniejsi i posiadający kapitał, choćby nie robili nic, średnio bogacą się szybciej, niż rośnie gospodarka, a w efekcie nierówności majątkowe rosną. Przypływ nie unosi wszystkich łodzi. Choć Europa Zachodnia od ponad półwiecza nie widziała wojny, a od ponad ćwierć wieku cieszyła się ze zdobyczy globalizacji od Warszawy po Lizbonę, nierówności społeczne pogłębiły się, zamiast wyrównywać – wynikało z analizy Piketty’ego.

W Polsce „Kapitał w XXI wieku” ukazał się w 2015 r. i podobnie jak w całym zachodnim świecie sprowokował do wielkiej debaty o nierównościach. Tym żywszej być może, że III RP obchodziła 25. urodziny, a w ostatni rok kadencji weszła rządząca koalicja PO-PSL, która swoją tożsamość opierała na mitach złotego wieku polskiej gospodarki i nietkniętej kryzysem zielonej wyspy. Warunki, by zaprezentować bilans kapitalizmu w Polsce i go rozliczyć – zapytać i o wolność, i o równość – były zatem idealne.

Zadudniły więc publicystyczne armaty. Jarosław Kuisz, redaktor naczelny internetowego pisma „Kultura Liberalna”, w tekście „Nierówności jako farsa” próbował dyskusję o nierównościach jednoznacznie zamknąć. „Brakuje danych”, pisał, a mówienie w Polsce o nierównościach to jego zdaniem wyłącznie kopiowanie wzorców z Zachodu, gdzie ta dyskusja się rozpoczęła, „intelektualna prowincjalizacja”. Odpowiadali mu Dorota Szelewa i Michał Polakowski na stronach internetowych „Krytyki Politycznej”: „Proszę pana, nierówności to fakt”. Powoływali się na dane GUS i Eurostatu oraz szacunki UNICEF dotyczące ubóstwa dzieci. „Nie ulega wątpliwości, że od początku transformacji nierówności dochodowe systematycznie rosły; najbiedniejsi w coraz mniejszym stopniu korzystali z efektów wzrostu gospodarczego, najbogatsi – w największym”, stwierdzali. Przypominali, że inny wskaźnik nierówności, majątkowych, systematycznie w Polsce wzrasta, nawet jeśli nierówności w zarobkach z różnych powodów mogą się wydawać nie aż tak drastyczne.

Podobne uwagi zgłaszała nieraz prezeska Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego prof. Elżbieta Mączyńska. Kontrował oczywiście prof. Leszek Balcerowicz, który przekonywał, że po pierwsze nierówności nie są aż tak wielkie, po drugie i tak odpowiada za nie zła polityka państwa, a po trzecie zróżnicowanie dochodów tworzy w kapitalizmie bodźce do awansu i pracy, więc nie jest złe jako takie.

Gorąca i prowokująca intelektualnie dyskusja, która wtedy przetoczyła się przez Polskę, miała jednak bardzo nieoczywiste konsekwencje. – Lewica nie „wygrała” Piketty’ego dla siebie. Mówiła wiele słusznych i trafnych rzeczy, ale najbardziej rewolucyjna teza „Kapitału w XXI wieku”, że problemem jest nie tylko bieda, ale także właśnie skrajne, niekontrolowane nierówności, pogłębiające choćby systemowe koszty ekologiczne we współczesnych społeczeństwach, się nie przebiła – uważa Adam Ostolski, socjolog, analityk polityki, a wówczas współprzewodniczący Partii Zieloni. I choć nie jest to diagnoza jednoznacznie potępiająca tych, którzy chcieli tematu nierówności bronić i walczyć o lepszą politykę, Ostolski uważa dziś, że należało iść dalej i upominać się o uznanie zasadności tez Piketty’ego. Politycznych odpowiedzi, dlaczego tak się stało, jest wiele. Ale jest także jeden problem dotyczący samej miary nierówności i tego, jakie one naprawdę są.

Wszystko bowiem zawisło na jednym wskaźniku – współczynniku Giniego.

Magia liczb

Pod hasłem współczynnika lub indeksu Giniego w naukach ekonomicznych i społecznych rozumie się najczęściej miarę nierówności dochodów. Współczynnik Giniego dla jakiegoś kraju wynosiłby 0, gdyby wszyscy zarabiali po równo, a 1, gdyby wszyscy poza jednym szczęśliwcem nie zarabiali nic. To oczywiście abstrakcyjne i skrajne warianty – każdy jednak o Ginim wie tyle, że im wyższy współczynnik, tym większe nierówności w społeczeństwie. Wartości, jakie w realnym świecie osiąga indeks Giniego, wahają się między 0,2 (lub 20%) a ponad 0,5 (ponad 50%). Egalitarne społeczeństwa skandynawskie mogą się pochwalić współczynnikami w górnej dwudziestce – w połowie ostatniej dekady było to np. 29% dla Szwecji. W krajach bardzo rozwarstwionych – np. w Rosji czy w USA – indeks Giniego przekracza 45%, absolutnie szczytowe wartości – ponad 50% – osiąga zaś w niektórych krajach Afryki i Ameryki Południowej.

Polska, dość konsekwentnie, przez ostatnią dekadę trzymała się unijnej średniej. W 2015 r. było to ok. 32%. Nierówności dochodowe, co jasne, rosły w czasach transformacji, a także po otwarciu się Polski na zagraniczny kapitał, po akcesji do Unii Europejskiej trochę spadły i ustabilizowały się na wspomnianym przeciętnym poziomie w drugiej kadencji rządów PO-PSL. Trudno więc było ogłosić zwycięstwo którejkolwiek strony sporu o nierówności w Polsce. Pozycja naszego kraju w połowie stawki dla UE nie potwierdzała hurraoptymistycznych tez o tym, jak gonimy Zachód i bogacą się wszyscy – ale też nie sprzyjała lewicowym krytykom dorobku III RP, którzy dla odmiany obwiniali ją o drastyczne rozwarstwienie i radykalne wzbogacenie się wąskiej grupy elit kosztem społecznych mas.

– Gini ma oczywiście swoje wady – uważa dr Grażyna Kacprowicz z Instytutu Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego zajmująca się badaniem struktury społecznej w Polsce. – Ten sam współczynnik mogą otrzymać społeczeństwa o wcale nie identycznej strukturze dochodów. A wnioski z różnych badań nierówności są czasami niespójne, bo stosuje się różne miary, inaczej zebrane dane i ich nieustandaryzowane zbiory, do tego próbując je stosować do analizy porównawczej między krajami. Proszę mnie źle nie zrozumieć, ale to badaczom w Polsce poprzedniej epoki umożliwiano robienie badań – np. awansu społecznego – na próbie 10 tys. pracujących mężczyzn i 3 tys. kobiet. Choć Piketty metodologię miał, owszem, solidną – dodaje.

Stwierdzenie Jarosława Kuisza o braku danych, choć w sensie ścisłym nieprawdziwe, w przewrotny sposób się potwierdziło. Na podstawie samego współczynnika Giniego nie sposób było wówczas wyciągnąć żadnych istotnych wniosków o poziomie nierówności w Polsce.

Mamy jednak rok 2019 i coś – przynajmniej w stanie naszej wiedzy na temat nierówności – się zmieniło.

Czempion wzrostu w pierwszej lidze nierówności

Pod koniec 2017 r. ukazała się praca Pawła Bukowskiego i Filipa Novokmeta z London School of Economics, badająca polskie nierówności dochodowe w perspektywie historycznej – sięgająca aż do roku 1892! Bukowski i Novokmet za miarę nierówności przyjęli nie współczynnik Giniego, ale liczbę najbogatszych i ich dochody. Najprostszy wykres ilustrujący te badania pokazuje, jaki odsetek dochodu trafia do rąk 1% najbogatszych – im wyższy, tym podział dochodów mniej egalitarny. W roku 2015 – ostatnim objętym badaniem – miara ta wynosiła 14%.

To dużo czy mało? „Owoce wzrostu gospodarczego z okresu między rokiem 1989 a 2015 w dwukrotnie większej części trafiły do tej grupy (1% najbogatszych – przyp. JD) niż do 50% najbiedniejszych – pisał pod koniec 2018 r. Bukowski. – W konsekwencji Polska znajduje się obecnie wśród najbardziej nierównych krajów Unii Europejskiej. Rozwarstwienie dochodów w Polsce jest nie tylko większe niż we Francji czy w Szwecji, ale również na Węgrzech czy w Czechach”.

Autorzy pracy, aby podsumować awans gospodarczy w Polsce po 1989 r., użyli sportowej metafory: Polska była „czempionem wzrostu”, ale trafiła też do „pierwszej ligi nierówności”.

Thomas Blanchet, Lucas Chancel i Amory Gethin, współpracownicy Thomasa Piketty’ego w założonym przez niego Laboratorium Nierówności na Świecie (World Inequality Lab), dołożyli do tego swoje badania z kwietnia 2019 r. Tytuł ich raportu brzmiał: „Jak nierówna jest Europa?”. Przez pewien czas było o nim w Polsce całkiem głośno, bo pod względem rozwarstwienia dochodów zajęła niechlubne pierwsze miejsce. Wyniki Francuzów były zbieżne z tym, co o nierównościach w Polsce pisał Bukowski: udział najbogatszych w podziale dochodów jest większy niż europejska średnia. W istocie „gramy w pierwszej lidze nierówności”. Trzeba jednak dodać, że Polska nie wypadła najgorzej we wszystkich zestawieniach składających się na raport Francuzów – w niektórych krajach nierówności rosły szybciej lub kryzysy mocniej uderzyły w najbiedniejszych, ale wyprzedziła wszystkie pozostałe badane państwa europejskie akurat w tym aspekcie nierówności, który badacze uznali za najważniejszy.

Blanchet, Chancel i Gethin przyjęli za taki odsetek dochodów uzyskiwany przez 10% najzamożniejszych. Wskaźnik ten dla Polski wynosi według nich 38%. Zarazem mniejsza część dochodu trafia w ręce klasy średniej, a uboższa połowa społeczeństwa ma się relatywnie lepiej – choć o symboliczny jeden punkt procentowy – pod względem odsetka dochodu niż w Portugalii czy w Niemczech, a remisuje z Francją. To wciąż znacznie lepiej niż w Rosji czy w Turcji i daleko od największych światowych nierówności, ale jak na Europę zapewnia podium.

Z tego powodu szybko znaleźli się w Polsce krytycy badań ekonomistów związanych z Laboratorium Nierówności na Świecie. Na portalu Bankier.pl – który nazwał wyniki szokującymi – dr Jan Rutkowski z Instytutu Badań Strukturalnych mówił o „pojedynczym oszacowaniu, obarczonym błędem i odbiegającym od innych”. Odredakcyjny komentarz przestrzegał zaś przed pokusą zwiększania transferów socjalnych dla najuboższych czy obciążeń podatkowych dla najbogatszych z powodu takiej percepcji nierówności i „klęski polskiej transformacji”.

Jednak niecały miesiąc później Ministerstwo Finansów upubliczniło własne dane, z których wnioski wzmacniają raczej tezy czarnowidzów niż optymistów czy wręcz negacjonistów nierówności. Jeśli przyjmiemy tę samą miarę co francuscy badacze – dochód 10% najbogatszych – jest… gorzej, niż wskazywałyby na to wszystkie poprzednie szacunki.

Według wyliczeń ministerstwa odsetek ten wynosi nie 38% (i tak rekordowe), ale 41. Dane o dochodach z różnych województw pokazują też, że wielkie nierówności występują i w regionach, i pomiędzy nimi. Dla przykładu: indeks Giniego dla Mazowsza – zapewne z powodu stolicy – wynosi aż 0,57, a dla Śląska 0,49. To oznacza, że są miejsca zasługujące na miano nadwiślańskich faweli. Te wskaźniki dają do zrozumienia, że III RP bliżej pod względem rozwarstwienia do Brazylii niż do Szwecji. Średni roczny dochód brutto dla Pomorskiego wynosi 37 tys. zł, w Podkarpackiem – 29 tys. zł. W dodatku, wskazywał raport, w Polsce mamy degresywne podatki. To znaczy system, w którym im się jest zamożniejszym, tym mniejszą część dochodu brutto pochłaniają składki i podatki. Proporcja podatków i składek do zarobków naszej nauczycielki z początku artykułu jest gorsza niż u milionera.

Ale żeby nie było tak łatwo, „oficjalny” współczynnik Giniego szacowany przez GUS w Polsce… maleje. W 2017 r. wyniósł 29% (w stosunku do 33% pięć lat wcześniej), czyli tyle, ile wynoszą szacunki Banku Światowego dla Szwecji.

Jak to rozumieć? Jeszcze raz dr Kacprowicz: – Nierówności w Polsce nie są jednowymiarowe i dlatego jednoznaczny wskaźnik, jakim jest indeks Giniego, może być czasem zwodniczy. Bo istnieją także różne osie nierówności. Być może najbardziej interesującą wyznacza edukacja, która poskutkowała wielkimi zmianami, wciąż nie dość zbadanymi. Z jednej strony, pozytywny skutek posiadania dyplomu dla przyszłych zarobków nie jest już tak widoczny, z drugiej zaś większe szanse wciąż mają dzieci z domów rodziców wykształconych. Podobnie jest z regionami, nowymi i starymi sektorami gospodarki i tak można mnożyć.

Rząd Prawa i Sprawiedliwości na te – pozytywne dla nich i bilansu polityki społecznej PiS – dane zareagował entuzjastycznie. Wiceminister w resorcie rodziny, pracy i polityki społecznej w rządzie Beaty Szydło, Bartosz Marczuk, mówił w 2017 r. „Rzeczpospolitej”, że to właśnie efekt skutecznej polityki gospodarczej PiS i 500+. W podobnym tonie wypowiadał się wtedy również Ryszard Bugaj.

– Nie byłabym tego aż tak pewna – zaznacza dr Kacprowicz. – Mieszanie nierówności dochodów, majątków i społecznie pozytywnych skutków programu 500+ może niebezpiecznie się ocierać o metodologiczne nadużycie na użytek publicystyki i polityki.

Adam Ostolski: – Może być tak, że ostatecznie ważniejsza jest percepcja nierówności niż ich empirycznie mierzona wysokość. Polska może przecież być krajem bardzo dużych nierówności – mnie wyniki badań zespołu współpracowników Piketty’ego wydają się wiarygodne – a jednocześnie poczucie tego, jak jest nierówna czy niesprawiedliwa, za rządów PiS maleje. Więcej osób czuje współudział w dobrej koniunkturze.

Dlaczego? – To kwestia poczucia godności, o które w oczach wielu milionów Polaków obecny rząd się zatroszczył i skutecznie je wzmocnił. A np. zupełnie odwrotną sytuację w ostatnim roku kadencji miał niegdyś SLD. Polska notowała wtedy rekordowy, większy niż teraz, wzrost gospodarczy, a jednocześnie w jednym z badań aż 90% pytanych odpowiadało, że zarabia mniej, niż im się należy – wyjaśnia Ostolski.

Powtórka z rozrywki?

I tu wracamy do roku 2015. Wtedy, choć wśród publicystów i badaczy nie było wygranych i przegranych dyskusji o nierównościach, to polityczny zwycięzca był jeden – Jarosław Kaczyński. Który, co ciekawe, na jednym ze spotkań z wyborcami polecał lekturę Piketty’ego. PiS w kampanii nie mówiło bynajmniej językiem wykresów i liczb, ale niewątpliwie skorzystało z tematu nierówności. Tyle że mówiąc o „Polsce w ruinie”, niesprawiedliwości polityki społecznej w III RP i pogardzie płynącej ze strony wielkomiejskich elit. Bardzo mocno również podkreślając istotny dla Polski wymiar nierówności regionalnych i uprzywilejowania wielkich ośrodków kosztem małych miejscowości, gdzie rozczarowanych transformacją było więcej.

Nieistotne okazały się nierówności mierzone jako oderwana od doświadczenia życiowego statystyka. Ważniejsze było ich subiektywne postrzeganie. Język służący opowiadaniu o nierównościach okazał się ważniejszy niż nawet najbardziej wyrafinowane próby precyzyjnego ujęcia problemu.

Niemal równo pięć lat po tym, jak dyskusja o nierównościach w Polsce rozgorzała na dobre po raz pierwszy w XXI w., jesteśmy w momencie bliźniaczo podobnym. I choć wiemy więcej, pytanie, co z tej wiedzy wyniknie, pozostaje otwarte.

Rys. Małgorzata Tabaka

Wydanie: 2019, 24/2019

Kategorie: Opinie

Komentarze

  1. Radoslaw
    Radoslaw 10 czerwca, 2019, 17:19

    „Kontrował oczywiście prof. Leszek Balcerowicz, który przekonywał, że (…) zróżnicowanie dochodów tworzy w kapitalizmie bodźce do awansu i pracy, więc nie jest złe jako takie. ”
    Jak ten człowiek ma czelność zabierać jeszcze głos?! Całe swoje życie przepracował na bezpiecznych, dobrze płatnych, państwowych posadach, a innych będzie pouczał, co to jest wolny rynek, przekonywał, że feudalny wyzysk, wieczny strach o utratę pracy, pogarda dla drugiego człowieka są dobre? Dlaczego sam siebie nie wystawił na działanie mechanizmów systemu, który stworzył i tak gloryfikuje? Jego cynizm i zakłamanie biją wszelkie rekordy. Panie Balcerowicz – pół wieku temu prezes wielkiej międzynarodowej korporacji zarabiał ok. 20 razy więcej niż najniżej uposażony pracownik. Proporcjonalna do tego gradacja płac na wszystkich szczeblach pośrednich faktycznie mogła być bodźcem do awansu i pracy. Obecnie ta relacja wynosi nie 20, a ok. 300-400 i nie ma absolutnie nic wspólnego z wkładem pracy, talentem czy wykształceniem. Propagowanie mitu o awansie przez ciężką pracę czy kolejne dyplomy i szkolenia jest tylko formą nacisku na pracownika – dzięki czemu można go coraz efektywniej wyciskać, jak cytrynę. A kiedy zamieni się go już w fizyczny i psychiczny wrak, to mu się jeszcze na pożegnanie powie, że to jego wina, że nie dość się starał itd. To, co wygaduje p. Balcerowicz, to ekonomiczny folklor, groteska i stek bzdur, w który na Zachodzie już mało kto wierzy. Ten człowiek, do spółki z całą polską prawicą, cofnęli Polskę cywilizacyjnie o 300 lat, do feudalizmu!
    Jeszcze na zakończenie przypomnę, że w czasach „PRL-owskiego komunizmu” rozpiętość płac między stanowiskiem dyrektora przedsiębiorstwa, a pracownikiem niewykwalifikowanym była rzędu 4-5 (a przy uwzględnieniu licznych pakietów socjalnych, jeszcze mniej). Wtedy tzw. opozycja demokratyczna wrzeszczała, że to wyzysk robotnika przez „czerwoną nomenklaturę”. Kiedy opozycjoniści wreszcie dzielnie obalili ten „system wyzysku”, to wprowadzili taki, gdzie wspomniana relacja sięga 100. Jest dla mnie niepojęte, że ludzie w Polsce wierzą takim oszustom, przyznają im ekstra zasiłki za „walkę z komunistycznym reżimem”, honorują nazwami ulic itd.

    Odpowiedz na ten komentarz

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy