Polska szkoła szpiegów

Polska szkoła szpiegów

Tajemnice Starych Kiejkut

Kiedy to się zaczęło? Czy wtedy, gdy pod główny budynek zajechał autobus, z którego wysypała się grupa młodych mężczyzn?

Autobus był zwykły, PKS, jakich tysiące jeździły po polskich drogach. Z doczepioną – dziś to niemożliwe – pasażerską przyczepką. Kierowca był po cywilnemu, podobnie jak pasażerowie.

Piotr Zadolny – to jedno z jego służbowych nazwisk – absolwent pierwszego rocznika Kiejkut, gdy pytam go, czy pamięta ten dzień przyjazdu do szkoły, kiwa głową: „Do Kiejkut zjechaliśmy 6 listopada, po obozie wojskowym w Ciechanowie, który trwał trzy tygodnie. Uczyliśmy się tam musztry, strzelania, regulaminów i innych spraw wojskowych. Byliśmy w różnym wieku. Przyszły komendant Kiejkut miał prawie 30 lat, najmłodszy, Aleks Stępiński, czyli Aleksander Makowski – 22. A jakie było moje pierwsze wrażenie, gdy wysiedliśmy z autobusu? Gdy spojrzałem na ośrodek? Wow! Inny świat! Szwecja? Holandia?”.

OKKW w Starych Kiejkutach, czyli Ośrodek Kształcenia Kadr Wywiadu, który właśnie obchodzi półwiecze istnienia, dziś jest legendą. Po raz pierwszy widzowie mogli zobaczyć zdjęcia pokazujące jego budynki w roku 2011, w programie TVP „Szkoła szpiegów – pierwszy nabór”. Było widać, że ta architektura się nie zestarzała, że wciąż prezentuje się lekko i nowocześnie. Campus? Małe miasteczko?

Wszystko rozlokowane zostało na ponad 100 ha i podzielone na część A i B. Piotr Pytlakowski w książce „Szkoła szpiegów”, opisując Kiejkuty, cytuje faktycznego twórcę szkoły, gen. Józefa Oska: „Własna studnia głębinowa, własny system kanalizacyjny, przeciwatomowy schron podziemny z olbrzymimi kazamatami, gdzie można, nie wychodząc na powierzchnię, przeżyć wiele miesięcy. Kiejkuty to świetnie przygotowane miejsce do życia dla 500-700 osób. Przewidywano, że na każdym kursie będzie 80 studentów, jak nazywano osoby szkolone. Stała kadra miała liczyć ok. 50 osób. Do tego załoga radiostacji i kompania wojska do całodobowej ochrony, 300 chłopa”. W części A – czytamy dalej – „jeden budynek, nazywany przez Józefa Oska kamieniczką, był przeznaczony dla żołnierzy. Dwie dwupiętrowe kamieniczki dla kadry i studentów. Dla tych ostatnich przygotowano 40 dwuosobowych apartamentów z łazienkami”.

Do tego dorzućmy budynek szkolny, w którym były gabinet komendanta, gabinety jego zastępców i kadry, sale wykładowe. Z tyłu pełnowymiarowa sala gimnastyczna. Kolejny budynek to stołówka i kasyno. Chwalono się, że Osek ściągnął do niej szefa kuchni prosto z Grand Hotelu w Warszawie, by studenci mogli poznać smaki z całego świata. Poza tym – znakomicie wyposażona biblioteka. Książki w różnych językach, prosto z księgarń „zgniłego Zachodu”.

W następnym budynku mieściły się laboratoria językowe, wyposażone w najnowszy sprzęt, laboratoria techniki operacyjnej, sale chemiczne itd. Potem był ciąg segmentów, w których mieszkała kadra. No i kryty basen z siłownią. A kto chciał, mógł pływać w jeziorze, przy którym stał hangar ze sprzętem żeglarskim.

Część B była odgrodzona. Studenci mieli zakaz przechodzenia na tamtą stronę. Tłumaczono im, że to z powodu lasu anten. Za nimi stały dwie wille, w których mieszkali wizytujący ośrodek najważniejsi goście. Miało to sens, chodziło o to, by nie umożliwiać im zbytniego wglądu w pracę szkoły. Jak podawały media, właśnie te wille, już w III RP, użyczono Amerykanom.

Projektantom zależało, żeby ośrodek przypominał w jak największym stopniu ośrodki na Zachodzie, by w przyszłości, gdy kursantom przyjdzie działać na tamtym terenie, nie czuli się zaskoczeni czy przytłoczeni.

Jak taki ośrodek mógł powstać? Jako pomysłodawcę wszyscy wskazują Franciszka Szlachcica. Na przełomie lat 60. i 70. XX w. był on ważną postacią. Od roku 1962 jako wiceminister spraw wewnętrznych odpowiadał za wywiad. To jego służbowym mercedesem w 1970 r. Stanisław Kania pojechał do Katowic uzgadniać przejęcie władzy przez Edwarda Gierka. Później, w pierwszych latach dekady, Szlachcic był szefem MSW, członkiem Biura Politycznego, sekretarzem KC, numerem 2 w państwie.

Był on przy tym nietypowym bezpieczniakiem i nietypowym sekretarzem. Zafascynowany „rewolucją menedżerską” Jamesa Burnhama uważał, że zarówno kapitalizm, jak i socjalizm na taką rewolucję są skazane. Garnął się do ludzi nauki, jako swoich mentorów podawał profesorów Jana Szczepańskiego i Sylwestra Kaliskiego. Interesował go świat, korzystał z zagranicznych zaproszeń, jeździł w towarzystwie oficerów wywiadu. Możliwości otworzyły się dla niego po grudniu 1970 r. Sygnałem, że idzie nowe, była nominacja na szefa wywiadu Józefa Oska. Oficera, który miał 37 lat! To była sensacja.

Jan Bisztyga, wtedy bliski współpracownik Szlachcica, gdy pytam go, jak narodziła się idea ośrodka w Kiejkutach, odpowiada długim wywodem: „Szlachcic gdzieś wyczytał, że w Ameryce szpiegów szkolą w specjalnych miasteczkach, zbudowanych jak miasta, gdzie będą działali, i zapalił się do tego. Pytał Oska, czy tak jest rzeczywiście. Osek był rezydentem na kilku placówkach, m.in. w Izraelu, w Paryżu, świat znał, więc podpowiadał mu swoje i tak razem taką szkołę wymyślili. A gdy Osek znalazł ten harcerski ośrodek, prace ruszyły pełną parą”.

W tempie niespotykanym, do jesieni 1972 r., wszystko było gotowe. Projekt, rozpoczęcie budowy i jej zakończenie. Ośrodek miał być rewolucją. Miał wypuszczać rocznie 50-60 oficerów. To zapowiadało wielką zmianę – w roku 1970 polski wywiad liczył 560 etatów. Czyli zakładano, że za 10 lat ta liczba się podwoi. Że ci oficerowie będą wyszkoleni, że będzie to skok nie tylko ilościowy,

ale i jakościowy. I tak się stało.

Co to znaczy skok jakościowy? Wiele wniosków można wyciągnąć z przemówień inaugurujących OKKW. Ważnych, bo wygłaszali je m.in. ówczesny minister spraw wewnętrznych Wiesław Ociepka i nadzorujący z ramienia KC PZPR sprawy wewnętrzne Stanisław Kania. Ten drugi w przemówieniu ani razu nie użył słów socjalizm, partia ani Gierek. Za to przez wszystkie przypadki odmieniał słowa: Polska, ojczyzna, naród, patriotyzm. Pierwszy komendant OKKW Dyonizy Gliński mówił natomiast: „Jesteście słuchaczami wyjątkowej szkoły, kontynuującej dobre tradycje polskiego wywiadu. Zostaliście wybrani spośród tysięcy innych. W tej szkole będziecie się uczyć i będziecie zmieniać

samych siebie”.

Za symbol szkoły przyjęto dzieło Alfonsa Karnego – rzeźbę Światowida patrzącego na cztery strony świata.

W tamtym czasie nie można było przyjść do wywiadu z ogłoszenia w gazecie. To wywiad wyszukiwał. I zanim zaczęto selekcję pierwszego rocznika, w bazie MSW znajdowało się kilka tysięcy nazwisk wytypowanych jako potencjalni kandydaci. Przyglądano się tym ludziom, oceniano.

Jeden z moich rozmówców wspomina, że był obserwowany ponad rok, i to przez dwóch oficerów. Ale wtedy nie zdawał sobie z tego sprawy. „Pracowałem w instytucji cywilnej, w pokoju razem z bardzo sympatyczną dziewczyną. Pewnego dnia odwiedził ją jakiś mężczyzna. Przedstawiła go: to jest mój kolega ze studiów. Ten kolega zaczął nas odwiedzać, a ja w pewnym momencie zauważyłem, że bardziej przychodzi do mnie niż do niej… Zakolegowaliśmy się. I to pewnie dość dobrze, bo później był świadkiem na moim ślubie. Ale to później. W tamtym czasie byliśmy na etapie rozmów i picia herbaty. Równolegle poznałem innego pana, starszego ode mnie o ponad 20 lat, w zupełnie dziwnych okolicznościach. Potem okazało się, że też był oficerem wywiadu. We dwójkę mnie opracowywali i obydwaj mnie rekomendowali”.

Rekomendowany był także Gromosław Czempiński. „W pewnym momencie zapytano mnie, czy jestem zainteresowany pracą w centrali handlu zagranicznego. To zapraszamy do Warszawy na testy. I tak się zaczęło”. Testy trwały trzy dni. „Mogłem się domyślić – mówi – że to nie o handel zagraniczny chodziło. Trzy dni siedziałem w luksusowym mieszkaniu, barek pełen alkoholi. A trzeciego dnia rozmowa. Tam dopiero dowiedziałem się, o co w tym wszystkim chodziło. Szef komisji dodał, że w sprawie mojej osoby tyle samo głosów było za, co przeciw. Ale zostałem zakwalifikowany. Jego głosem. »Jestem przewodniczącym i mój głos był decydujący«. I zaraz sprowadził mnie na ziemię. Usłyszałem, że jestem wprawdzie bardzo inteligentny, ale mało oczytany, że mam braki w ogólnym wykształceniu, że słabo znam się na sztuce… Że muszę to nadrobić”.

Czempiński pisał test z czterema innymi kandydatami. Do Kiejkut dostał się tylko on.

Przy przeglądaniu zdjęć pierwszych absolwentów rzuca się w oczy ich podobieństwo: wysportowana sylwetka, wąs pod nosem, mocne spojrzenie… Widać, że wiedzą, czego chcą.

Gromosław Czempiński kilka razy opowiadał, jak zaczęło się szkolenie. Że patrzył na nowych kolegów, na ich wiedzę, zachowanie, i myślał: „Boże, co ja tu robię? Oni wszyscy są świetni!”. Na początku szkoły miał problemy z angielskim. „Po dwóch sprawdzianach – dwie dwóje. Miałem więc spotkanie z moim opiekunem. I twarde słowa – jeżeli za trzecim razem będzie źle, trzeba będzie się pożegnać. Więc moi koledzy relaksowali się popołudniami, a ja ciężko pracowałem nad językiem”.

Efekt był zaskakujący dla wszystkich. Angielski zaliczył na pięć. Inne przedmioty również. Został prymusem roku. „Dla mnie to było zaskoczenie. Ja? Tu przecież wokół takie orły! Ale zaskoczony był też mój opiekun. »Gratuluję – mówił mi. – Nie spodziewałem się, że pan pójdzie tak do przodu«”.

Do przodu szli wszyscy. „Czuliśmy, że otwiera się przed nami wielka szansa. Przecież nie można było tego zmarnować! – tłumaczy Piotr Zadolny. – Wszyscy więc się pilnowali. To byli ludzie z całej Polski i były różne roczniki. Myśmy chłonęli siebie, ale zasad konspiracji przestrzegaliśmy. Każdy dostawał nową tożsamość, nikt nie opowiadał o swoim życiu, gdzie mieszkał, jakie studia skończył”.

Jakie życie ich czeka, słuchacze szkoły mogli się przekonać, obserwując kadrę, która ich szkoliła. Pierwszy komendant, Dyonizy Gliński, był doświadczonym oficerem wywiadu działającym na kierunku angielskim, pracującym także w MSZ. Zawsze opanowany, zdecydowany, z dyplomatycznymi manierami. „Byłem raz u niego na dywaniku – przyznaje Zadolny. – Stałem przed jego biurkiem, ja, chłop po studiach, i trząsłem się jak galareta”.

Kadra – wykładowcy, doświadczeni oficerowie wywiadu po pracy operacyjnej – imponowała. Zachodnie samochody (w tym chevrolet corvette), pasujące jak ulał marynarki, szyk i wiedza, którą przekazywali. Wspomnienie tej kadry powtarza się w opowieściach absolwentów Kiejkut. Ona nas tworzyła – mówią. To jest siła polskiego wywiadu.

Życie w szkole toczyło się według prostego schematu: godz. 6 – pobudka, potem zaprawa i śniadanie, o godz. 8 zajęcia, do godz. 14. Potem czas wolny, ale tylko w teorii – bo warto było szlifować języki obce albo brać udział w różnych kołach zainteresowań (fotograficzne!) i zajęciach.

Czego się uczono? To były np. ćwiczenia z obserwacji i kontrobserwacji. „Jechaliśmy z naszym opiekunem do Olsztyna – wyjaśnia jeden z oficerów. – Po cywilnemu. On szedł, a myśmy mieli iść za nim. I nagle zniknął. I koniec. A on nam potem mówił: ty szedłeś lewą stroną, ty stałeś pod sklepem, ty byłeś po drugiej stronie… Kiedy to wszystko zobaczył?”.

Szkolenie w przekazywaniu materiałów, tzw. BPM. Jak przekazać coś wielkości pudełka zapałek na oczach wszystkich, ale tak, by nikt nie zauważył?

Szkolenie czyni mistrza. Do dziś w wywiadzie opowiadana jest historia płk. C. (akurat absolwenta Ksawerowa), który miał spotkanie z agentem w kawiarni w Berlinie Zachodnim. Nasz wywiad podejrzewał, że agent został przejęty przez wywiad zachodnioniemiecki i że spotkanie może być pułapką. Ale materiał, który miał przekazać, kusił, płk C. udał się zatem na spotkanie. Już wchodząc do kawiarni, wiedział, że będzie gorąco. Przyjął jednak materiał od agenta. Chwilę potem został zatrzymany. Przewieziono go na policję, dokładnie przeszukano. Nic. Przeszukano skrupulatnie kawiarnię. Nic. Wielki wstyd dla służb niemieckich, przeprosiny, że pomyłka. Trzeba było go wypuścić. A materiał? Pułkownik zdążył przed zatrzymaniem wejść do toalety. Wiele miesięcy później do kawiarni wszedł inny oficer polskiego wywiadu, zamówił kawę, wypił, wszedł do toalety i wyjął ze skrytki ukrytą przesyłkę… Oto dowód, ile znaczą dobre przygotowanie do spotkania i dobra skrytka.

Obserwacja, BPM i najważniejsze – werbunek. Doświadczeni oficerowie uczyli, jak przeprowadzić tę najtrudniejszą operację. Ten przedmiot trwał przez rok. Na początek trzeba było napisać, czy wytypowany człowiek ma dojścia do potrzebnych informacji lub czy jest perspektywiczny, czy trafi w ciekawe z punktu widzenia wywiadu miejsce. Potem na sucho ćwiczono, jak można go podejść. W jaką stronę powinno się iść. Pieniędzy? Awersji do przełożonych? Skłonności seksualnych? Zgorzknienia? Kolejnym etapem było pisanie planu werbunku. A wychowawcy oceniali, czy jest tu jakiś pomysł, czy nie ma nic.

Gromosław Czempiński: „Wszystko kończyło się egzaminem – rozmową werbunkową. Miałem szczególnie trudno, bo moim rozmówcą był pułkownik z kontrwywiadu zagranicznego. Na początku wydawało mi się, że mam takie materiały, że pełna ofensywa. A on sprawiał wrażenie, że się poddaje. Dobrze, zgoda, to co będę robił, jak mamy dalej omówić moje zadania… Więc ja dalej… A on w pewnym momencie się uśmiecha i do mnie: »Bardzo dziękuję za informacje, pan się całkowicie przede mną odkrył!«. To ja teraz odwracam sprawę: »To ja panu proponuję współpracę, bo inaczej pan będzie skończony! W lokalu są moi ludzie, filmują nas, aresztujemy zaraz pana. Ale możemy też panu pomóc w karierze. Pana wybór«. Myślę: wpadłem, koniec, oblałem! I coś mi w głowie zaskoczyło – ponownie zaatakowałem, rozwijając wcześniejsze argumenty, a jego – odrzucając. Wreszcie on mówi: »Dobra, poddaję się«”.

Były również inne szkolenia. Student dostawał prostą informację: nazwisko i adres człowieka i trzeba było w jak najkrótszym czasie, nie wzbudzając jakichkolwiek podejrzeń, zebrać o nim wszystkie możliwe informacje: gdzie pracuje, ile zarabia, czym się interesuje, jakich ma znajomych…

„Zacząłem od klatki schodowej – wspomina jeden z moich rozmówców. – Wydrukowałem ankietę i chodziłem jako ankieter. Pana nie było w domu, była małżonka i wszystko mi powiedziała. Dzisiaj nikt by pana do domu nie wpuścił, ale 50 lat temu było co innego! Ludzie byli bardziej ufni”.

Jeszcze inny rodzaj szkolenia miał miejsce już po ukończeniu kursu. Były to ogólnopolskie ćwiczenia antyterrorystyczne, kontrwywiadowcze. „My byliśmy pozorantami – opowiadał mi kilka lat temu jeden z ówczesnych oficerów Departamentu I, już nieżyjący. – Rzucano nas w teren i cała milicja nas szukała. A my mieliśmy »wysadzać« rejonowe sztaby wojskowe. Albo na węźle kolejowym podłożyć świece dymne. To znaczyło, że wysadziliśmy. I nadawać dwa razy dziennie meldunki do Warszawy. Koniec ćwiczeń, odwołano nas, nie daliśmy się złapać. W komplecie”.

Wprowadzono oprócz tego kursy zaoczne dla tych, którzy mieli już swoje lata i nie pasowali do zajęć stacjonarnych. Szkolono też w ten sposób kobiety, bo Kiejkuty do roku 1990 były szkołą męską. Kursanci dowożeni byli na soboty i niedziele specjalnymi autobusami. A zajęcia, np. z obserwacji, mieli w Warszawie.

Jesienią 1973 r. pierwsi absolwenci wkroczyli na Rakowiecką. W zasadzie tylko część z nich, bo mniej więcej połowę skierowano do innych, przykrywkowych instytucji: do MSZ, central handlu zagranicznego, PISM itd. „Było widać, że jesteśmy zwartą grupą – to również często powtarzana opinia. – Że jesteśmy nową siłą. Że wprawdzie mamy tylko wiedzę teoretyczną i w porównaniu ze starymi wygami, którzy pracowali operacyjnie, to przepaść, ale będziemy szybko to nadrabiać”.

Ci, którzy ich obserwowali, starsi oficerowie, mieli dwie uwagi. Młodzi byli świetnie wyszkoleni, sprawni. Pełni zapału. A jednocześnie bardzo pragmatyczni. Punktem odniesienia były grupa, państwo, służba.

Optymizm młodej kadry został szybko poddany próbie. Jeden z absolwentów rocznika, Andrzej Kopczyński, zdezerterował. I cały rocznik na kilka lat został wycofany. Wydawało się, że to koniec. Ale powoli, krok po kroku, ludzie z rocznika zaczęli wracać do służby.

Istnienia nowego ośrodka i szkoły szpiegów nie dało się utrzymać w tajemnicy. „Pojechaliśmy do Szczytna, do domu kultury, na koncert Maryli Rodowicz. Zajechaliśmy, wchodzimy i słyszymy szepty: o, młodzi szpiedzy idą”.

Skąd ta wiedza? Plotki się rozchodzą. Kadra milicyjna w Szczytnie musiała wiedzieć, co jest w niedalekich Kiejkutach. Poza tym trudno utrzymać w tajemnicy działanie tak dużego ośrodka. W którym mieszkali nie tylko słuchacze i kadra, ale również żołnierze z NJW i pracownicy obsługi…

Po roku 1990, na wielkiej fali zmian, nowa władza postanowiła zmienić też Kiejkuty. „Kierownictwo MSW i UOP chciało, żeby szkoła powstała na nowo – mówi Gromosław Czempiński. – Zaproszono oficerów CIA i MI6, żeby obejrzeli ośrodek i programy nauczania i powiedzieli, co trzeba poprawić, co trzeba zrobić, żeby szkoła spełniała warunki Zachodu. I jedna, i druga służba przyglądała się, każda ze trzy miesiące, i ich wnioski były identyczne: niczego nie dotykać, niczego nie zmieniać, zostawić tak, jak jest”.

Tak samo zresztą Amerykanie zareagowali na pytania dotyczące Departamentu I – zostawić, jak jest.

Rok 1990 był także przełomem, jeśli chodzi o kobiety. Początkowo nieśmiało, a potem coraz odważniej zaczęto otwierać przed nimi bramy Kiejkut. W każdym roczniku było ich kilka. Niektóre potrafiły szybko zdobyć uznanie, były znakomite. I awansowały w hierarchii wywiadu na najważniejsze stanowiska. Jedna doszła do stanowiska wicedyrektora ds. operacyjnych.

To było trudne, bo w wywiadzie wciąż dominuje przekonanie, że nie jest to służba dla kobiet. Gdy w roku 2011 rozmawiałem na ten temat z oficerami naszych służb, przedstawiali rozsądne argumenty: że kobiety nie są tak dyspozycyjne jak mężczyźni. Bo jak ją wysłać w teren na wywiad-ustalenie? A co z mężem? A jak przyjdzie dziecko na świat? Matka nie zostawi dziecka, żeby iść nocą na akcję… Dziś, wszystko na to wskazuje, te problemy zostały opanowane.

„Jestem pełen podziwu dla kobiet w wywiadzie – to z kolei opinia Czempińskiego. – Parę razy potknąłem się na kobiecie w tym sensie, że przerosła moje wyobrażenia. Jak przyjmowaliśmy do służby ich pierwsze roczniki – byłem przeciw. Byłem uprzedzony co do tego, jak mogą sobie radzić. Wiedziałem, jak my, mężczyźni, potrafimy nimi manipulować. Ale potem zorientowałem się, że one jeszcze lepiej potrafią manipulować mężczyznami! Poszedłem na rozmowę, gdy dziewczyny były przyjmowane. Nie tylko, żeby ich posłuchać. Chciałem, żeby wiedziały nie tylko to, co zawsze mówimy – że idą do wybranej służby, dla najlepszych, ale i to, jakie są jej cienie. Ale one znakomicie sobie poradziły z sytuacjami, które im stworzyłem. Więc pomyślałem: no, chyba dadzą radę. Z jedną z nich zetknąłem się później w czasie wspólnych działań. Wtedy nabrałem zaufania. Więc kobiety w wywiadzie – to jest OK. Dzisiaj to standard”.

Obecnie znaczna część (są relacje, że prawie połowa) słuchaczy w Kiejkutach to kobiety. System zassał ich umiejętności i specyfikę.

System ma natomiast kłopoty, i to od lat, z doborem wartościowej kadry. Nie jest łatwo znaleźć chętnych, by wyjechali uczyć do lasu. Jedni mają rodziny albo dzieci w wieku szkolnym. Drudzy chcieliby wyjechać na placówkę, więc mogą przyjść jedynie na rok. Komendant szkoły musi mieć zatem wiedzę

kadrowca i osobistą charyzmę, by wyszukiwać tych, którzy młodym będą imponować, będą potrafili nauczyć, a na końcu – by ich na przeprowadzkę do lasu namówić.

Magia Kiejkut wciąż działa. To, co porządnie zrobione, porządne zostaje.


PS Pierwszy rocznik Kiejkut dał III RP kadrę kluczowych oficerów. Z rocznika wywodzą się szef UOP, szef i zastępca szefa wywiadu ds. operacyjnych, kilkunastu naczelników wydziałów oraz komendant Ośrodka Kształcenia Kadr Wywiadu.


Fot. Piotr Paczkowski/REPORTER

Wydanie: 2022, 52/2022

Kategorie: Kraj

Komentarze

  1. W.A. Zdaniewski
    W.A. Zdaniewski 23 grudnia, 2022, 22:27

    Polska szkoła szpiegów – Za wolność waszą i naszą!
    Tajna sieć globalnego przerzutu stanowi centralny element walki CIA z przeciwnikiem. Opiera się na wykorzystaniu międzynarodowych tajnych struktur wywiadowczych, oraz na utrzymaniu informacji o pozaprawnym systemie w ścisłym sekrecie (…) Istnienie i lokalizacja katowni – określanych jako „czarne dziury” (…) są znane jedynie wąskiej elicie oficjeli w USA i paru najwyższym urzędnikom służb bezpieczeństwa w każdym zaangażowanym kraju. System ten mozolnie identyfikowali niezależni dziennikarze i organizacje obywatelskie, (Human Rights Watch, Helsińska Fundacja Praw Człowieka, Trybunał w Strasburgu).
    W 2005 r. polską prasę poruszyły pogłoski, że amerykański system, korzystając z odwróconej polityki miłości polskiego rządu, zadomowił się w tajnym ośrodku wywiadu w Szymanach/Kiejkutach.
    Umożliwiając amerykańskiej Centralnej Agencji Wywiadowczej realizację działań niezgodnych z międzynarodowymi układami, rząd Polski naruszył Europejską Konwencję Praw Człowieka, której jest sygnatariuszem. Jak ujawniło śledztwo dotyczące tajnych lotów CIA prowadzone przez Parliamentary Assembly of the Council of Europe, pod kierunkiem członka szwajcarskiego Senatu, Dicka Marty’ego, zgodę na oddanie więzienia na terenie Polski w ręce zawodowych oprawców CIA, wyrazili prezydent Aleksander Kwaśniewski i premier Leszek Miller naciskani przez USA i premiera Wielkiej Brytanii, Tony Blaira. O ile tajne więzienia, nie bez powodu nazywane „czarnymi dziurami”, prowadzone były przez CIA, państwa, które wyraziły zgodę na udostępnienie swojego terytorium w celu pozaprawnej działalności obcych służb, nie są wolne od odpowiedzialności. W przypadku Polski nielegalna współpraca nie ograniczała się do udostępnienia lotniska i więzienia w Szymanach, („Detention Site Blue” lub „Quartz” jest kodem CIA dla Starych Kiejkut) lecz obejmowała kooperację szerokiej gamy podmiotów tworzących lotniczą infrastrukturę na potrzeby CIA. 15 milionów dolarów przywiezionych pocztą dyplomatyczną w kartonach dostarczyło do UOP dwóch agentów CIA jako zapłatę za współpracę. Rząd Polski, ignorując kamień węgielny praworządności, neminem captivabimus nisi iure victum (nikogo nie uwięzimy bez wyroku sądowego), umywał ręce. Nie współpracował z Międzynarodowym Trybunałem w Strasburgu ani nie udzielał odpowiedzi na apelacje. Jednak pomimo zaprzeczeń dotyczących istnienia „czarnej dziury” w Kiejkutach, zwłaszcza po publicznym ujawnieniu, ku konsternacji polskiego rządu, przez prezydenta Busha istnienia tajnego porozumienia w 2006 r., wypłacił odszkodowania dwóm więźniom torturowanym w Polsce, zgodnie z decyzją Trybunału, który udowodnił, że Polska naruszyła prawo. Według Trybunału, gdy w grę wchodzą zarzuty o poważne
    naruszenia praw człowieka, prawo do prawdy przysługuje
    nie tylko ofiarom, ale także opinii publicznej, która powinna wiedzieć, co się wydarzyło. Polska wypłaciła odszkodowania
    w wysokości 200 tys. euro, ale nie wyjaśniła społeczeństwu szczegółów tajnego porozumienia z USA.
    Reakcja rządu w Warszawie świadczy o podporządkowaniu
    polskiego prawodawstwa amerykańskiej służbie CIA,
    i pogwałcenia traktatów Unii Europejskiej.
    Więcej info tutaj: WA Zdaniewski „W pogoni za błękitnym złotem“, Książka i Prasa, Warszawa 2020.

    Odpowiedz na ten komentarz

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy