Polska-USA: kosztowny mit

Polska-USA: kosztowny mit

Donald Trump od początku mówił, że za przyjaźń i ochronę USA trzeba będzie płacić. No to płacimy

Polska-USA. Jak wyglądają te relacje? Zanim zaczniemy je opisywać i oceniać, musimy mieć świadomość, że mieszczą się one w dwóch przestrzeniach. Pierwsza – to opowieść polityków PiS o tych stosunkach. Ich propaganda i iluzje. Druga – to stan faktyczny.

Proste? No nie. Bo te dwa światy są powiązane i nie byłoby miliardowych kontraktów, np. zbrojeniowych, gdyby nie kalkulacje obozu rządzącego.

Zacznijmy więc od nich.

Po co PiS Ameryka?

Na tak postawione pytanie odpowiedzieć można krótko: po to, żeby rządziła światem. Lub też inaczej – po to, żeby Donald Trump nim rządził, z PiS u boku.

Żeby tę fascynację zrozumieć, trzeba przeglądać prawicowe pisma, których Trump był regularnym bohaterem. Symbolizował on wszystko, czego Ameryce, Polsce i światu życzyli pisowcy. Był największym upokorzeniem dla elit, kimś, kto w pojedynkę zmieniał konwencje rządzące światową polityką. Kto prezentował siłę. Nic dziwnego, że polska prawica chciała właśnie z nim związać swoją przyszłość.

Oczywiście nigdy nie była to relacja równego z równym. Jeden partner jest tu silniejszy, drugi ustawia się w roli klienta. Donald Trump od początku kampanii w 2015 r. mówił, że za przyjaźń i ochronę USA trzeba będzie płacić – i Polska czasów PiS nadzwyczaj mocno wzięła te słowa do siebie.

Dlaczego PiS tak chętnie chciało płacić za przyjaźń i ochronę USA?

Przede wszystkim wynikało to z wizji miejsca Polski w świecie, którą przyjęło PiS. Tłumaczył to Przemysław Żurawski vel Grajewski, nadworny pisowski ekspert od spraw polityki zagranicznej. Jego zdaniem sytuację Polski determinuje agresywna polityka Rosji. Żeby jej się przeciwstawić, nasz kraj nie może liczyć na struktury europejskie. „Unia Europejska jest wojskowo nicością, a politycznie – jako asymetryczna konfederacja pod przewodem Niemiec i słabnącej Francji – nie jest zdolna do samodzielnego (bez USA) wypracowania skutecznej polityki powstrzymywania Rosji”, argumentował.

W związku z tym Polska musi oprzeć się na Ameryce. Jak? Faktycznie wygląda to tak, że chcemy przekonać do siebie Amerykanów poprzez miliardowe zakupy wojskowe i cywilne oraz przez usłużne działania w polityce zagranicznej.

„Oparcie strategicznych relacji na Stanach Zjednoczonych jest kluczowe, a m.in. zakupy zbrojeniowe realizowane u amerykańskich producentów przypieczętowują ten sojusz i dają realne gwarancje. Amerykanie w Waszyngtonie widzą, że polskie obawy o agresywne działanie Rosji nie opierają się tylko na politycznych deklaracjach polskich polityków, ale na pieniądzach polskich podatników”, oceniał Żurawski vel Grajewski. Stąd też nacisk Warszawy, by na terytorium Polski stacjonowało jak najwięcej żołnierzy amerykańskich. „Tak broniono Berlina Zachodniego w czasie zimnej wojny – tłumaczył. – Co innego strzelać do policji zachodnioberlińskiej, a co innego do Amerykanów”.

Innymi słowy, Polska dążyła do tego, by żołnierze amerykańscy – tak odbierano to np. w ambasadzie amerykańskiej w Warszawie – odgrywali rolę żywych tarcz, zabezpieczających nas przed Rosją. Czy tylko przed Rosją – o tym za chwilę.

Polska, by ściągnąć amerykańskich żołnierzy, gotowa była niemal na wszystko. Prezydent Duda podczas wizyty w Białym Domu nagle wyskoczył z pomysłem, że zbudujemy amerykańską bazę i nazwiemy ją Fort Trump. Dyplomaci amerykańscy odebrali to jak najgorzej. „To wyraz lekceważenia prezydenta. Takie przekonanie, że złapie się on na błyskotkę, na pochlebstwo i podejmie decyzję. Proszę pana, amerykański prezydent podejmuje decyzje nie na podstawie pochlebstw, ale amerykańskich interesów”, przypominali.

Efektem tych zabiegów było podpisanie 15 sierpnia 2020 r. umowy wojskowej. Zakłada ona utworzenie w Poznaniu Wysuniętego Dowództwa V Korpusu Wojsk Lądowych USA, które będzie liczyć ok. 200 oficerów, w tym jednego w randze generała. Porozumienie zakłada też zwiększenie liczebności wojsk amerykańskich stacjonujących w Polsce do 5,5 tys. A także zbudowanie przez Polskę infrastruktury, która w przypadku zagrożenia będzie mogła przyjąć do 20 tys. żołnierzy USA.

Zobowiązaliśmy się płacić za obecność amerykańskich żołnierzy, przygotować im bazy i je utrzymywać, zgodziliśmy się też na wyłączenie wobec nich polskiej jurysdykcji. Koszt wybudowania infrastruktury to 1-2 mld dol. A koszt stacjonowania żołnierzy to ok. 50 mln dol. rocznie.

Pieniądze polskich podatników służyły też PiS do budowania w USA własnego lobby. Tę logikę tłumaczył w TVN 24 Witold Waszczykowski: „Będziemy kupować gaz od korporacji amerykańskich. Będziemy kupować nowoczesne uzbrojenie amerykańskie, również od korporacji amerykańskich. I każdemu amerykańskiemu prezydentowi będzie zależało na tym, żeby te korporacje zyskiwały na tej polsko-amerykańskiej współpracy”.

Te same słowa padły też z ust Żurawskiego vel Grajewskiego. Że amerykański gaz, via Świnoujście, będzie dystrybuowany siecią gazociągów po całym Trójmorzu. „Dla amerykańskiego sektora gazowego to świetny biznes, ale skoro uderza on w interesy rosyjskie, wymaga osłony wojskowej, zwiększa więc amerykańską wolę jej udzielenia. (…) Czyni to z amerykańskiej branży energetycznej, zbrojeniowej i z kręgów wojskowych sojuszników Polski”.

Pisowski spec od Ameryki dodawał, że w ten sposób Polska uzyska „amerykański parasol” oraz „paliwo polityczne dla własnej polityki regionalnej”. Stąd też brała się żenująca usłużność dyplomacji PiS wobec USA, czego symbolem było zorganizowanie w Warszawie Szczytu Bliskowschodniego.

Dodajmy do tego jeszcze jeden element: poparcie Ameryki było też rozumiane jako poparcie dla PiS. Jako źródło jego legitymizacji. Zjednoczona Prawica, cokolwiek by o sobie mówiła, źle znosi izolację w Unii Europejskiej i uszczypliwe uwagi. Trump był więc dla niej jak wódz światowej rewolucji. Chętnie więc manifestowano pokrewieństwo ideologiczne z amerykańskim prezydentem. I mocno mu kibicowano w wyborach. Prawicowi politycy jeszcze długo po 4 listopada wierzyli, że Trump odwróci wynik wyborczy.

Kupiec numer dwa

Co na te zabiegi Ameryka? Dyplomaci amerykańscy doskonale zdawali sobie sprawę z zamierzeń PiS. Ich rolą było więc temperowanie co poniektórych pomysłów i pilnowanie, by działania były zgodne z interesami amerykańskich firm. Symptomatyczna była tu reakcja amerykańskiej dyplomacji w pierwszych latach rządów PiS, gdy strona polska proponowała zawarcie odrębnego porozumienia o udzieleniu wzajemnej pomocy na wypadek agresji. Wtedy Polacy usłyszeli: „Nie kompromitujcie się, mamy NATO, nie pójdziemy dalej niż w przypadku innych sojuszników”. Dyplomata, który nam o tych rozmowach opowiadał, dodał do nich swój komentarz: „To był jasny komunikat – że nie miraż specjalnych relacji z Waszyngtonem, a dobrze funkcjonujące NATO jest gwarantem bezpieczeństwa Polski”.

Inny polski dyplomata opowiadał nam z kolei o rozmowie z Amerykanami, która toczyła się w cieniu słów Witolda Waszczykowskiego, że miliardy, które inwestujemy w amerykańskie technologie i surowce, wiążą Amerykę: „Dano nam do zrozumienia, że oni mają instrumenty, żeby nie być związanymi. To wielkie mocarstwo, które potrafi sobie radzić w podobnych sytuacjach”.

Rzeczywistość była więc taka, że warunki – zarówno pobytu wojsk USA w Polsce, jak i zakupów uzbrojenia – określali Amerykanie. Bo oczywiście, polskie propozycje były i są dla Ameryki korzystne. Ale chodziło o to, żeby je skonsumować, nie zaciągając zbyt wielkich zobowiązań.

Przykładem gry, którą prowadziła Ameryka, może być sprawa pobytu niewielkich grup wojsk USA w Polsce. Warszawa była tu raczej narzędziem. Dla Waszyngtonu był to przede wszystkim element gry z Rosją. A także z Niemcami, zresztą już nieaktualny.

A zakupy amerykańskiego uzbrojenia? W tym przypadku nikt Polaków nie hamował – więc ich skala pobiła wszelkie rekordy. Media od niedawna cytują raport amerykańskiej agencji eksportu uzbrojenia DSCA. Według przekazanych przez nią danych Polska w roku finansowym 2020 była drugim na świecie kupcem amerykańskiego uzbrojenia. Pierwszy był Tajwan, potem Polska, a za nami m.in. Zjednoczone Emiraty Arabskie, Indie, Korea Południowa, Japonia i Arabia Saudyjska. Polska złożyła zamówienia o wartości przeszło 4,7 mld dol. Jak podlicza Marek Świerczyński w „Polityce”, w ostatnich pięciu latach kupiliśmy w USA sprzęt za ok. 11 mld dol. i jest to równowartość rocznego budżetu MON.

Dodajmy, że sumy te nie obejmują wielu innych kontraktów. Na przykład zakupu tzw. samolotów VIP – trzech boeingów za 523 mln dol. oraz dwóch gulfstreamów (latał nimi marszałek Kuchciński do Rzeszowa) za 440 mln zł. A także śmigłowców Black Hawk produkowanych w PZL Mielec – kontrakt na 680 mln zł. Przy czym wydatki te nie uwzględniają kosztów przystosowania amerykańskiego sprzętu do polskich warunków oraz jego bieżącej eksploatacji, co pochłonie krocie.

Na co te miliardy dolarów Polska wydała?

31 stycznia 2020 r. w Dęblinie została podpisana umowa na zakup 32 wielozadaniowych samolotów F-35A. Samoloty te będą nas kosztować 4,6 mld dol. W tej cenie oprócz samolotów Polska otrzyma program szkolenia, system logistyczny, symulatory i części zamienne. Ale dodatkowo będzie musiała zapłacić za uzbrojenie i przygotowanie baz. Pierwsze samoloty otrzymamy najwcześniej w roku 2026.

Inne wielkie kontrakty to system antyrakietowy średniego zasięgu. Budowany będzie na bazie rakiet Patriot, w pierwszym etapie mamy otrzymać dwie baterie (ale żeby skutecznie działać, system musi mieć ich osiem plus być chroniony antyrakietowym systemem bliskiego zasięgu Narew). Kosztować to będzie dziesiątki miliardów złotych. A sam pierwszy etap programu Wisła – 4,7 mld dol. Na szczęście system Narew ma być budowany w polskich fabrykach.

Oprócz tych wielkich kontraktów jest cała masa średnich i mniejszych, wiążących Polskę z amerykańskim przemysłem obronnym.

Gaz, gazoport, atom

Miliardy Polska płaci i będzie płacić także za amerykański gaz. „W ostatnim okresie Polska podpisała zobowiązania 25 mld dol. nowych kontraktów wobec firm amerykańskich do nabycia ponad 6 mld m3 amerykańskiego skroplonego gazu ziemnego LNG. Obecnie nasze kraje również podpisują kolejną umowę dotyczącą dodatkowych 2 mld m3 gazu za ok. 8 mld dol.”, mówił w roku 2019 Donald Trump podczas konferencji prasowej po spotkaniu w Białym Domu z prezydentem Andrzejem Dudą.

Te umowy zmierzają do tego, by – po rozbudowie gazoportu i zwiększeniu jego możliwości regazyfikacji z 5 mld m3  do 7,5 mld m3  rocznie – gaz z USA i z Kataru zapewniał przynajmniej połowę polskiego zapotrzebowania. Co, zakładając budowę pływającego terminalu regazyfikacyjnego w Zatoce Puckiej, uruchomienie Baltic Pipe i utrzymanie poziomu wydobycia krajowego, umożliwiłoby rezygnację z gazu rosyjskiego czy też raczej bardzo mocne ograniczenie jego importu.

Z jakich powodów? Przecież nie ekonomicznych. Politycy PiS wprawdzie mówią, że skroplony gaz jest tańszy od rosyjskiego i to o 20%, ale jakoś nie potrafią wytłumaczyć, dlaczego w takim razie Niemcy tak uparcie realizują program budowy gazociągu Nord Stream II, zamiast budować gazoporty.

Dorzućmy do tego jeszcze jeden wielki kontrakt, który wisi w powietrzu – na budowę elektrowni atomowej. PiS bije właśnie rekordy PO, jeśli chodzi o „przygotowania” do budowy takiej elektrowni. Na razie mamy zarząd i pensje, które pobierają jego członkowie (dotychczasowe koszty funkcjonowania spółki PGE EJ1 wyniosły już ponad 400 mln zł), a nie ma nawet lokalizacji przyszłej elektrowni. Ale przymiarki trwają i w najbliższych latach decyzja o polskim atomie zostanie podjęta. Polsko-amerykańska umowa jądrowa z 19 października 2020 r. wyraźnie mówi, że w ciągu 18 miesięcy ma być w tej sprawie opracowany stosowny raport i podjęte decyzje.

Elektrownia, jak oceniają fachowcy, kosztować będzie ok. 70 mld zł. Jeżeli wybierzemy inwestora amerykańskiego, a wszystko do tego zmierza, to lwia część tej sumy trafi za ocean.

Inwestycje i handel – do góry

Z jednej strony płacimy więc amerykańskim firmom miliardy, nie targując się i świadomie przepłacając, z drugiej… Obrót towarów pomiędzy Polską a USA urósł z 9,3 mld dol.

w 2015 r. do 14,4 mld dol. w roku 2019. Oznacza to wzrost o ponad 50% w ciągu pięciu lat, które (nieco zaokrąglając) przypadają na kadencję PiS w Polsce i republikanów w Stanach. Jeszcze szybciej rósł eksport polskich usług do Ameryki. Najnowszy raport KPMG i Amerykańskiej Izby Handlowej w Polsce mówi o prawie dwukrotnym wzroście ich wartości – z 2,6 do 4,9 mld dol. w latach 2015-2018. Wszystko to jest istotne w kontekście upadku umowy o wolnym handlu UE-USA, zwanej TTIP. Kilka lat temu Trump był jej przeciwnikiem, administracja Obamy oraz rządy Tuska i Kopacz w Polsce bardzo jej sprzyjały. Okazało się, że choć odrzucenie umowy miało zaszkodzić handlowi i sprzedaży usług między dwoma blokami gospodarczymi, trend w Polsce był dokładnie odwrotny.

Trzeba jednak oddać głos także krytykom, którzy powiedzą, że eksportujemy do USA sporo taniej pracy zdalnej – nasi informatycy, prawniczki i audytorki, księgowi, specjaliści od zarządzania są tańsi. Centralom wielkich amerykańskich firm opłaca się kupować ich pracę na naszym rynku (liczy się też to, że Polska ma w USA opinię kraju bezpiecznego i sprzyjającego Ameryce) i stąd spory wzrost w obrocie i nasz pozytywny bilans w wymianie usług z USA.

Owszem, można się kłócić o to, czy inwestycje amerykańskie w Polsce naprawdę wspierają innowacyjność i rozwój technologii – ale faktem jest, że te inwestycje rosną. W 2018 r. kapitał amerykański w polskiej gospodarce wynosił 24 mld dol., o 70% więcej niż w roku 2010.

Wśród największych i rozwijających się w Polsce w ostatnich latach firm są właściciele i TVN (grupa Discovery), i Żabki (fundusz CVC), i UTC, giganta produkcji przemysłowej. Przykład Amazona – potentata detalicznego handlu internetowego i jednej z największych dziś firm świata – dobrze pokazuje jednak problem z oceną tych trendów. Z jednej strony Amazon to wysoko rozwinięte usługi informatyczne, automatyzacja i logistyka na najwyższym poziomie. Z drugiej – jest oskarżany o praktyki monopolistyczne, wyzysk i nakręcanie popytu na tanią pracę – podkreślają krytycy. A w 2018 r. Amazon był już największym amerykańskim pracodawcą w Polsce – przed McDonald’s, IBM i bankami zza oceanu.

W latach 2017-2018 pobiliśmy jednak dwa rekordy w handlu – wysokości obrotu i historycznie niskiego deficytu handlowego. W 2017 r. deficyt Polski do USA w handlu wynosił 318 mln zł, a nasz eksport do Ameryki konsekwentnie rósł. Rok później ambasador Georgette Mosbacher mogła świętować na Twitterze najlepszy rok w handlu między oboma krajami. A prezydent Andrzej Duda fetował to na polsko-amerykańskim szczycie gospodarczym. „Firmy, które raz zainwestowały w Polsce, niemal zawsze rozszerzają swoją działalność i inwestują wypracowane zyski. Dziękuję!”, mówił zgromadzonym na sali szefom amerykańskich firm.

Polityka cyfrowa. Bezradni i bezzębni

Słabość Polski w dwustronnych relacjach z USA i Trumpem było widać przede wszystkim w sektorze cyfrowym. Wobec potęgi i politycznego wpływu wielkich firm technologicznych i ich zdolności do omijania krajowego prawa Polska była zupełnie bezzębna.

PiS długo flirtowało z pomysłem wprowadzenia podatku cyfrowego, do czego zachęca Komisja Europejska. Chodzi o jednolitą daninę – kilka procent od przychodu osiągniętego w danym kraju – dla odpowiednio dużych firm z sektora usług internetowych. Podatek jest potrzebny w takim kształcie, bo nie wiadomo, jak zmusić międzynarodowe koncerny w rodzaju Facebooka czy Google, by rozliczały się tam, gdzie generują przychody, a nie np. w Irlandii, gdzie im wygodniej. Polska z tych zapowiedzi wycofała się jednak słowami nie przedstawicieli naszego rządu, ale amerykańskiego wiceprezydenta Mike’a Pence’a. Gdy ten odwiedził Polskę we wrześniu 2019 r., podziękował nam za rezygnację z podatku – choć niczego takiego rząd nie obiecał!

Amerykanie w oczywisty sposób zabezpieczyli swoje interesy. Podatek cyfrowy nie przyniósłby przecież olbrzymich wpływów do budżetu, przynajmniej nie natychmiast – mowa o maksimum 1 mld zł rocznie na początek. Ale to amerykańskie firmy zrzuciłyby się na niego w największym stopniu. Od wartego miliardy rynku cyfrowej reklamy w Polsce największe koncerny wciąż płacą podatki liczone w skromnych milionach. A niektóre z największych światowych korporacji, jak Facebook, do niedawna płaciły zerowy CIT! Mocne weto, jakie postawił wtedy Warszawie Pence, jego tupnięcie nogą, poskutkowało jednak tym, że do dziś nikt do pomysłu nawet nie wraca. Choć teraz – gdy na pandemii najwięcej zarabiają właśnie platformy cyfrowe, a każdy miliard na ochronę zdrowia jest na wagę złota – naprawdę widać, do czego mógłby rzeczywiście przydać się ten „skromny” podatek.

Georgette Mosbacher i republika bananowa

Sprawa podatku cyfrowego to niejedyna okazja, przy której polski rząd wycofał się z możliwości bardziej zdecydowanej polityki wobec technologicznych gigantów. W październiku 2018 r. ambasador Mosbacher napisała do ministra infrastruktury list, który szybko ujawnił dziennik „Fakt”, w sprawie Ubera, aplikacji do przewozów parataksówkowych. Amerykański Uber miał zostać poddany regulacji, by jego kierowcy i samochody objęto takimi samymi wymogami jak zwyczajne taksówki.

Mosbacher domagała się wprost, żeby nie wprowadzać jakichkolwiek przepisów, które mogą zagrozić interesom amerykańskich firm w Polsce, i zasugerowała, że los Ubera może wpłynąć na zamrożenie przyszłych inwestycji w naszym kraju. „Potraktowała nas jak republikę bananową. Choć minister tłumaczył jej, że Uber działa w Polsce bezprawnie, była głucha na argumenty”, cytował wtedy „Fakt” jednego z ministrów w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów.

I tak też się stało. Ustawa była konsultowana, wracała do KPRM, odkładano ją na półkę i ostatecznie weszła w życie jesienią 2020 r. Dosłownie tak samo postąpiła ambasada USA (także w tym samym czasie) w sprawie interesów koncernu farmaceutycznego Roche w naszym kraju. W kwestii prowadzenia samodzielnej polityki wobec wielkich korporacji i zyskiwania jakiejkolwiek suwerenności Polska była w ostatniej kadencji tylko klientem. I to bezzębnym.

Sprawa Ubera czy koncernu Roche to niejedyne momenty, kiedy Georgette Mosbacher interweniowała u polskich władz, i robiła to skutecznie. Pierwsza interwencja, bardzo głośna, nastąpiła w listopadzie 2018 r. Było to po emisji reportażu „Polscy neonaziści” i po fali ataków polityków PiS na realizujących go dziennikarzy. Georgette Mosbacher miała wówczas napomnieć szefa rządu RP, że Stany Zjednoczone nie będą tolerować wypowiadanych publicznie przez polskich polityków krytycznych słów pod adresem dziennikarzy stacji TVN, którzy zrealizowali reportaż.

Georgette Mosbacher wzięła w obronę TVN także w roku 2020, podczas kampanii prezydenckiej, gdy stację zaatakowała TVP Jacka Kurskiego. „TVN jest częścią rodziny Discovery, amerykańskiej firmy notowanej na giełdzie papierów wartościowych w Nowym Jorku, której priorytetem jest przejrzystość, wolność słowa oraz niezależne i odpowiedzialne dziennikarstwo. Sugestie, że jest inaczej, są fałszywe”, broniła stacji ambasador USA. Te słowa wywołały furię polskiej prawicy. Posłowie Konfederacji zwołali konferencję w Sejmie, podczas której zażądali uznania pani ambasador za persona non grata. Wymienili też jej dziewięć ingerencji w sprawy polskie, z których pięć dotyczyć miało stacji TVN.

Ambasador USA nie wahała się też wchodzić w polemiki z ważnymi politykami obozu rządzącego. Gdy Antoni Macierewicz napisał o politykach i sympatykach opozycji, że ich postawa to „obrona kłamstw TVN i agentury WSI, finansowanie prześladowców ks. Blachnickiego i kłamstwa smoleńskiego, wspieranie interesów rosyjskich i niemieckich, propaganda LGBT i pedofilii…”, Georgette Mosbacher natychmiast zatweetowała: „W mojej ocenie tego typu dzielące i nienawistne wypowiedzi są okropne i godne pożałowania. Każdy przyzwoity człowiek powinien odrzucić tego rodzaju retorykę!”.

Ale największe poruszenie wywołała we wrześniu 2020 r., podpisując i rozpowszechniając list 50 ambasadorów akredytowanych w Warszawie w obronie społeczności LGBT. List, którego treść zamieściła w sieci, skomentowała słowami: „Prawa człowieka to nie ideologia – są one uniwersalne”. A pytana przez dziennikarzy, dlaczego to zrobiła, odpowiedziała: „Stany Zjednoczone wierzą w równość wszystkich ludzi. W pełni rozumiem i szanuję fakt, że Polska jest krajem katolickim – nikt nie chce tego podważać. Niemniej musicie wiedzieć, że w kwestii LGBT jesteście po złej stronie historii. Używanie tego typu retoryki wobec mniejszości seksualnych jedynie wyobcowuje Polskę, przekładając się też na konkretne decyzje biznesowe”.

Dodała przy tym, że podobne zdanie mają i Donald Trump, i Joe Biden. „W tym jednym aspekcie obaj panowie oraz Partia Demokratyczna i Republikańska są tego samego zdania. Warto wziąć to pod uwagę”, mówiła.

I jeszcze jedno. Energia Georgette Mosbacher na pewno przyczyniła się do tego, że za jej kadencji nastąpiła epokowa zmiana w stosunkach polsko-amerykańskich. Zostały zniesione wizy dla Polaków. Ona sama stawiała to sobie jako jedno z głównych zadań swojej kadencji. I bardzo szybko zostało ono zrealizowane.

Jak więc ocenić stosunki polsko-amerykańskie w minionych latach? Jak rozdzielić to, co wynikało z obopólnych interesów, od tego, co było polityczną grą? Innymi słowy – co zostanie, a co zmieni nowy prezydent?

Na pewno zostanie więcej, niż nam się wydaje. Niezależnie bowiem od tego, kto rządzi w Polsce, Ameryka ma nad Wisłą swoje stałe interesy. Plastycznie zresztą przedstawiał to w TVN 24 Witold Waszczykowski: „Od 30 lat pracujemy z różnymi administracjami amerykańskimi. Przypomnę, że Bush senior wyciągał nas z komunizmu, restrukturyzował nasze długi, to był republikański prezydent. Demokratyczny prezydent Clinton przyłączał nas do NATO. Następnie Bush junior, znowu republikański prezydent, budował u nas tarczę antyrakietową. Demokratyczny prezydent Obama (…) decydował wraz z NATO o rozmieszczeniu wojsk. Obecny prezydent republikański rozszerzał tę współpracę”.

Cóż więc może się zmienić? I niewiele, i dużo. Po pierwsze, Amerykanie chcą w Polsce zarabiać, i będą robić wszystko, by zarabiać dobrze. Po drugie, przyzwyczaili się już do roli nadzorcy i łatwo z niej nie wyjdą. Może następca pani Mosbacher będzie delikatniejszy w swoich działaniach, ale to forma może się zmienić, a nie treść.

A po trzecie… Jak martwił się w wywiadzie dla „Dziennika Gazety Prawnej” Krzysztof Szczerski, „w relacjach z Ameryką mogą wrócić tematy ideologiczne”. A wrócą na pewno. Z tym większą siłą, że Biden zakończy Trumpowe spory Ameryki z Unią Europejską. I będzie robił wszystko, by odbudować jedność Zachodu, i by Zachód mówił jednym głosem. Wtedy ci, którzy mówią inaczej – Polska, Węgry – mogą znaleźć się na cenzurowanym. Bo będą jak człowiek bizon w siedzibie amerykańskiego Kongresu. Ale to już temat na inną analizę.

r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl
j.dymek@tygodnikprzeglad.pl
dymek.substack.com

Fot. White House/Shealah Craighead

Wydanie: 04/2021, 2021

Kategorie: Kraj