Polskę uratuje energia atomowa. Albo nic

Polskę uratuje energia atomowa. Albo nic

Zamiast narzekać na Niemców i europejskie plany transformacji energetycznej, moglibyśmy wreszcie zacząć od nich się uczyć

Jakub Wiech – autor książki „Energiewende. Nowe niemieckie imperium” i zastępca redaktora naczelnego portalu Energetyka24. Nominowany (razem z Piotrem Maciążkiem) do nagrody Grand Press w kategorii dziennikarstwo specjalistyczne za prowokację dziennikarską – wykreowanie fikcyjnego eksperta Piotra Niewiechowicza, który zdobywał kontakty i poufne informacje z branży energetycznej.

O co chodziło z Piotrem Niewiechowiczem?
– Była to prowokacja, dzięki której wymyślony, nieistniejący w rzeczywistości „ekspert” pozyskał wrażliwe informacje i zdobył wpływ na debatę publiczną w Polsce, co z kolei wskazało istotne zagrożenia informacyjne dla struktur państwa i mediów. Wnioski były niewesołe, ale to było coś, co zrobiliśmy ponad rok temu, i nie wiem, czy jest sens dalej o tym rozmawiać.

Pytam nie bez powodu, bo w energetyce, którą się zajmujesz, dezinformacja może mieć olbrzymie znaczenie.
– Nie tylko w energetyce, ale wszędzie tam, gdzie ważna jest wiedza ekspercka, upadek autorytetów i dziennikarskiej rzetelności może mieć fatalne skutki. Weźmy debatę o klimacie. W popularnych tygodnikach w naszym kraju ukazują się materiały podważające wiedzę naukową o zmianach klimatycznych: demagogiczne, jednostronne, manipulatorskie.

Naprawdę dziwi cię to, że w przestrzeni publicznej pojawiają się sprzeczne z ustaleniami nauki poglądy, a różni ludzie, by zwrócić na siebie uwagę, powiedzą rzecz dowolnie kontrowersyjną?
– Nie chodzi o to, że pojawiają się manipulacje. Dziwi mnie, że ludzie, którzy współcześnie za pośrednictwem smartfona mają dostęp do całej światowej wiedzy, w żaden sposób nie weryfikują tego, co piszą i czytają. I że nie robią tego dziennikarze. W społeczeństwie nie ma żadnego mechanizmu fact-checkingu, weryfikacji faktów. Nie ma komu zaciągnąć hamulca, gdy wyssane z palca bzdury i chwytliwe nagłówki robią furorę w internecie.

Dlaczego w Polsce to prawica tak uparcie walczy z nauką o klimacie?
– Doskonałe pytanie. Sam uważam, że mam konserwatywne poglądy – nie obraziłbym się, gdyby ktoś mnie określił jako prawicowego dziennikarza. Ale konserwatyzm zakłada przecież postulat zachowania, obrony naszego stylu życia i instytucji społecznych. A to nie będzie możliwe w sytuacji katastrofy klimatycznej.

Dlaczego więc prawica zachowuje się tak, a nie inaczej?
– Moim zdaniem to kwestia wtłoczenia tego sporu w ramy istniejących podziałów politycznych. Każdy, kto ma, nazwijmy to, proklimatyczne poglądy, jest uznawany za lewaka lub ekoświra, bo właśnie po lewej stronie więcej się mówi o wadze polityki klimatycznej. Prawica, podejmując walkę z odmiennym poglądem, wpada w powielanie nienaukowych i demagogicznych argumentów. Odrzucając program polityczny przeciwnika, zaczyna przy okazji kwestionować naukę.

Oczywiście nie jest tak, że również po stronie proklimatycznej nie ma demagogicznych argumentów, manipulacji i głupich pomysłów. Obydwie strony prowadzą dyskusję, która jest płytka, oderwana od spraw naprawdę ważnych i nie przybliża nas do żadnego racjonalnego konsensusu. W sprawie klimatu mamy tak wiele opracowań naukowych i źródeł wiedzy, że możliwa i konieczna jest dyskusja bez podważania nauki z jednej strony i niepotrzebnego kabotyństwa z drugiej.

Zaraz, co to jest niepotrzebne kabotyństwo?
– Protesty, które mają wstrząsnąć opinią publiczną, poruszyć ją, ostatecznie trafiające do i tak przekonanych.

Chcesz powiedzieć, że nie jesteś fanem Grety Thunberg, szwedzkiej nastolatki prowadzącej strajk szkolny dla klimatu?
– Nie jestem. Strajki takie jak Grety Thunberg czy w Polsce Ingi Zasowskiej pod Sejmem nie przekładają się na nic konkretnego. Można powiedzieć, że pobudzają debatę, ale debatę pobudził również premier Mateusz Morawiecki, wetując europejskie cele neutralności klimatycznej. Ja widzę w tym zmarnowany potencjał. A inicjatywa polskich naukowców, protestujących przeciwko zamykaniu niemieckich elektrowni jądrowych, spotyka się z prawie powszechnym przemilczeniem. Gdyby tych kilka milionów Polaków, którzy wypowiedzieli się w internecie na temat Ingi Zasowskiej lub Grety Thunberg, podpisało się pod petycją naukowców, moglibyśmy złożyć na biurku kanclerz Angeli Merkel dokument o ogólnoeuropejskim znaczeniu!

Mówisz: musimy rozmawiać o rozwiązaniach strukturalnych, nie symbolicznych.
– Potrzebujemy polityki energetycznej, która będzie ponadpartyjna i zaprojektowana na kilkadziesiąt lat, a nie na dwa lata do przodu. I trzeba to robić nie tylko dlatego, że jest to słuszne, ale także dlatego, że dzięki temu można zacząć osiągać konkretne korzyści i wnosić zysk do budżetu. Ponieważ jesteśmy monokulturą węglową, dyskusja o transformacji energetycznej kończy się u nas wizją zamykanych kopalń, wyrzucanych na bruk górników, strajków pod Sejmem itd. Tylko że to nie zawsze jest prawda. Nie możemy sobie pozwolić na nieracjonalny radykalizm w rodzaju obietnic Roberta Biedronia, że Polska stanie się krajem wolnym od węgla do 2035 r. Musimy rozmawiać o transformacji energetycznej racjonalnie, bo nad naszymi głowami po prostu wisi topór.

Wszystko to słuszne, acz nieco ogólnikowe. Co tak konkretnie powinniśmy więc sobie powiedzieć?
– Zobaczmy, co zrobili Niemcy. Od początku XXI w. realizują transformację energetyczną, zwaną Energiewende. Jest ona konsekwentnie przekazywana jak pałeczka w sztafecie kolejnym ekipom, wszystkim koalicjom na niemieckiej scenie politycznej. I tego im zazdroszczę. Książka, którą napisałem, „Energiewende. Nowe niemieckie imperium”, wbrew zarzutom, jakie słyszę, nie jest antyniemiecka. Ta praca jest wyrazem podziwu dla mechanizmu państwowego, który był w stanie wdrożyć polityki instytucjonalne, a także zmobilizować energię społeczną do realizowania celów korzystnych dla całego państwa – władzy, biznesu, związków zawodowych, społeczeństwa.

Mówisz, że antyniemiecki nie jesteś, ale przecież jesteś krytykiem niemieckiej polityki.
– Bo Energiewende nie jest polityką nastawioną na ratowanie klimatu. Gdyby Niemcy chcieli ratować klimat, nawet nie pomyśleliby o tym, żeby wyłączyć u siebie bloki jądrowe, które są najmniej emisyjnym i najbezpieczniejszym źródłem energii. Energiewende zakłada odejście od paliw kopalnych, zwrot w kierunku odnawialnych źródeł energii wspieranych gazem przy jednoczesnym wyłączeniu elektrowni jądrowych. „Zielony” wizerunek tego projektu jest wynikiem przede wszystkim pozytywnej propagandy. Bo to na razie nie jest proklimatyczna polityka.

Propagandę też trzeba umieć robić dobrą.
– I znów: to nie jest zarzut. To apel do polskiego rządu: patrzcie i uczcie się. Niemcy nie mają dziś sukcesów w odchodzeniu od węgla – w 2018 r. spalali tyle węgla brunatnego, najbardziej emisyjnego, ile spalali na początku lat 90. Pewna redukcja zużycia węgla kamiennego, jeśli wziąć pod uwagę jej koszty, też wielkim sukcesem nie była. A wydatki są astronomiczne, minister Peter Altmaier twierdzi, że do 2023 r. suma wsparcia dla odnawialnych źródeł energii z kieszeni niemieckich podatników wyniesie 680 mld euro. Gdyby te same pieniądze zostały zainwestowane w energetykę jądrową, dziś RFN miałaby miks energetyczny podobny do tego, który ma Francja, więc byłaby w zdecydowanej większości zasilana bezemisyjną energią.

To na czym polega twój zarzut?
– Niemcy chcą stać się nie tyle liderem ekonomicznej zmiany w Europie, ile po prostu hegemonem, który od siebie i swoich rozwiązań uzależni resztę kontynentu.

Tymczasem w Polsce argument przeciwko odnawialnym źródłom energii jest często taki: „Ale głupi ci Niemcy, pozamykali elektrownie, nastawiali wiatraków i jeszcze do tego dopłacają”. Niemcy nie są głupi, sam to wielokrotnie powtarzałeś, a prawdziwym argumentem przeciwko transformacji energetycznej jest to, że właśnie najsilniejsza gospodarka Europy zyska na niej najwięcej.
– Umowa koalicyjna niemieckiego rządu postuluje osadzenie polityki Energiewende na płaszczyźnie europejskiej – chodzi o to, żeby inne kraje powieliły lub dostosowały się do ich modelu, czyli potrzebowały więcej gazu. A Niemcy już dziś są czołowym eksporterem błękitnego paliwa na terenie Unii Europejskiej.

Nie swojego gazu, jak rozumiem?
– Niemcy swoich źródeł gazu oczywiście nie mają. Są, jak to się mówi, hubem gazowym w centrum kontynentu. Rząd w Berlinie otoczył parasolem politycznym projekty rurociągów Nord Stream 1 i 2, pozwalających importować gaz z Rosji i prowadzić dystrybucję tego surowca we wszystkich krajach, które powielą model niemiecki. Dzięki narzędziom kulturowym, medialnym, politycznym i biznesowym Niemcy tworzą w Europie rynek, którego będą największym beneficjentem, dzięki czemu spłacą koszt swojej transformacji energetycznej.

I tu zataczamy koło. Podnosisz wiele bez wątpienia racjonalnych obaw czy zastrzeżeń związanych z transformacją energetyczną. A potem ktoś to czyta i mówi: „No właśnie, wszystko to wymyślili urzędnicy, cała ta zmiana klimatyczna to niemiecko-brukselski spisek mający pozbawić Polaków suwerenności, zrobić nam kolejne, tym razem klimatyczne, rosyjsko-niemieckie rozbiory”.
– Spotkałem się z tym. Niektórzy nie rozumieją, jak można uznawać fakt zmian klimatycznych, a jednocześnie ganić „zielonych” Niemców. Cóż, można – jeśli polityka jakiegoś kraju rozmija się z celem, jakim jest ratowanie klimatu, krytykować ją trzeba. Bo trzeba wprowadzić jeszcze jedno rozróżnienie: potrzebę ratowania klimatu i chęć zysku na ratowaniu klimatu (lub takich pozorach). Cynicy czy ludzie wyrachowani ukrywają się także za ze wszech miar słusznymi postulatami. Co ja postuluję? Polska powinna prowadzić własną politykę energetyczną, która będzie realizować obydwa te cele – zbliży nas do modelu jak najbardziej neutralnego klimatycznie i pozwoli osiągnąć konkretne korzyści gospodarcze. I polityczne.

To co twoim zdaniem robić?
– Energetyka jądrowa. W projekcie polskiej energetyki do 2040 r. jest miejsce na elektrownię jądrową. Minister Piotr Naimski deklaruje, że chce, aby najpóźniej w latach 40. XXI w. działało w Polsce sześć reaktorów jądrowych. To pozwoli wywrzeć nacisk na Niemców, a zarazem forsować pozytywne rozwiązania na forach międzynarodowych, np. w Unii Europejskiej.

Dlaczego jednak, zanim zbudujemy te sześć reaktorów jądrowych, nie podejmiemy jakichkolwiek działań na rzecz zmiany naszego miksu energetycznego, choćby po to, żeby uniknąć statusu europejskiego pariasa i ewentualnych kar finansowych?
– Jedno nie wyklucza drugiego. A z węgla i tak musimy wychodzić…

Polski rząd twierdzi inaczej.
– Wcale nie. W projekcie polskiej polityki energetycznej przedstawionym przez rząd mamy zarysowaną ścieżkę odchodzenia od węgla.

W dokumentach i planach ministerialnych można zapisać właściwie wszystko.
– Tak, ale rząd Prawa i Sprawiedliwości zamyka i będzie zamykał kopalnie węgla brunatnego. A to nie są puste deklaracje. Fizycznie zasoby węgla wyczerpią się i za kilkanaście lat po prostu staniemy przed faktem dokonanym, niezależnie od tego, czy teraz ktoś uważa deklaracje rządu za wiarygodne czy nie.

Ale to nie wydobywanie węgla, tylko jego spalanie emituje gazy cieplarniane do atmosfery.
– W przypadku węgla brunatnego jest to bardzo ściśle powiązane – bo to surowiec o właściwościach, które sprawiają, że elektrownie są na dobrą sprawę połączone z kopalniami. Z węglem kamiennym jest z kolei tak, że kontrowersje budzi jego import do Polski.

Z Donbasu?
– Nieprawda! Trzeba wyjaśnić sobie pewne nieporozumienie: z Zagłębia Donieckiego do Polski importerzy ściągają antracyt, który jest wykorzystywany w przemysłowych procesach chemicznych przez prywatne spółki, a nie węgiel do polskich elektrowni. A w mediach powstała nieprawdziwa zbitka, że PiS zarabia na wojnie na Ukrainie, bo nasza energetyka stoi węglem importowanym od rosyjskich spółek. Import surowców, z którym mamy dziś do czynienia, mówi nam przede wszystkim jedno: jak słaba jest rentowność polskiego sektora węglowego.

Dlaczego rząd, który jest deklaratywnie antyrosyjski, realizuje politykę sprzyjającą jak największemu importowi węgla z tego kraju?
– Bo realia są takie, że aby powstrzymać import węgla z Rosji, należałoby wprowadzić embargo. A to gest polityczny wielkiego kalibru, który wywołałby reakcję strony rosyjskiej. Rząd miał inny plan – stworzenie PGE, które pociągnie za sobą zwiększone moce produkcyjne i w efekcie zmniejszenie konieczności importu. I to zaczyna się dziać, ale na skutki przyjdzie nam jeszcze trochę poczekać. A na dziś, cóż, węgiel z Rosji jest tani.

Jesteśmy w takim miejscu świata, że za miedzą mamy energetycznego hegemona i niełatwo się od niego uwolnić. Rosja to kraj, który dostrzega moc swoich surowców i nie ma problemu z tym, aby tej przewagi używać. Litwini np. uzyskali od Rosji lepsze warunki na import gazu, ale dopiero kiedy zbudowali własny pływający terminal.

Dlatego jesteś zwolennikiem budowy w Polsce elektrowni jądrowej?
– Jak najbardziej.

A dlaczego jeszcze jej nie ma?
– Były plany budowy elektrowni w Żarnowcu…

No widzisz, Polska Rzeczpospolita Ludowa chciała!
– One się załamały wskutek spadku zaufania i poparcia społecznego dla energii atomowej po katastrofie w Czarnobylu. Później przyszła transformacja i różne mniej lub bardziej udane próby namysłu nad atomem w naszym kraju. Za Platformy powstała spółka PGE EJ1, która miała te plany urzeczywistnić, ale nic się nie działo, aż PO straciła władzę. Po 2015 r. nastąpiło wznowienie tego procesu. I ma większe szanse.

Dlaczego?
– Minister energetyki Krzysztof Tchórzewski obronił plany inwestycji w elektrownię atomową przez całą kadencję, i to mimo obiekcji antyatomowego skrzydła w rządzie. Bo że istnieje taki spór, nie jest chyba wielką tajemnicą? To nie znaczy oczywiście, że Ministerstwo Energii nie poniosło żadnych porażek – minister Tchórzewski stracił ludzi, którzy byli w najbardziej bezpośredni sposób odpowiedzialni za realizację tych planów. Twarze projektu atomowego znalazły się poza rządem.

I teraz to ruszy?
– Jest taki scenariusz: elektrownia atomowa w Polsce staje się dla PiS wehikułem wyborczym w nadchodzącej kampanii. I z tego powodu odwleka się jednoznaczne deklaracje. Żeby móc podjąć wiążącą decyzję w najlepszym wyborczo momencie. Aby osiągnąć założone cele energetyczne i klimatyczne, rząd ryzykuje działanie „na styk”. Słowem, jak nie zaczniemy zaraz, to się nie wyrobimy. A jak się nie wyrobimy, to możemy całą naszą politykę energetyczną wyrzucić do kosza. Warunki do tego, żeby wreszcie ruszyć z transformacją energetyczną, mamy najlepsze w historii. Prezydent i większość parlamentarna z jednego ugrupowania, dobre wyniki i prognozy gospodarcze, społeczna większość za energetyką jądrową. A na decyzje wciąż czekamy. Jeśli nie wykorzystamy tej szansy, będziemy przegranymi wyłącznie na własne życzenie.

Fot. Krzysztof Żuczkowski

Wydanie: 2019, 32/2019

Kategorie: Wywiady

Komentarze

  1. Radosław
    Radosław 7 sierpnia, 2019, 18:27

    Gdyby nie anty-PRLowskie/antyradzieckie/antyrosyjskie (to zawsze idzie w pakiecie) paranoje post-solidarnościowej prawicy, to Polska miałaby już działającą elektrownię atomową w Żarnowcu, kolejną elektrownię w budowie, a w sprawie trzeciej trwałyby rozmowy z rosyjskim Rosatom’em. W dodatku wszystkie te inwestycje zostałyby zrealizowane z ogromnym udziałem polskich przedsiębiorstw budowlanych i przemysłowych. Czesi, którzy nie zostali obarczeni genem historycznej głupoty, dzięki współpracy z ZSRR/Rosją mają 2 elektrownie atomowe (Dukovany i Temelin), które pokrywają bodaj 35% ich zapotrzebowania na energię. Polska – 0% i to się nie zmieni przez następną dekadę co najmniej. A jeśli w końcu jakaś elektrownia w Polsce powstanie, to będzie to zapewne amerykański rupieć, wciśnięty po paskarskich cenach. No ale czego się nie robi dla „przyjaciół”.
    Pamiętam doskonale tę kampanię kłamstw i bredni, którą rozpętano w mediach, aby uzasadnić utopienie w błocie inwestycji w Żarnowcu. Takie hasło na przykład „Czarnobyl-Żarnobyl” – chociaż żarnowieckie reaktory miały tyle wspólnego z czarnobylskim, że były radzieckie i atomowe. No ale jak się dało władze w Polsce technicznym analfabetom… Nie mam cienia wątpliwości, że gdyby ktoś dziś w Polsce choćby pisnął o możliwości współpracy z rosyjską atomistyką, to natychmiast rozpętałaby się czarnobylska hucpa. Nic to, że dokładnie takie same reaktory, jak żarnowieckie pracują od 20-30 lat bezawaryjnie w kilku krajach dawnego RWPG. Prawicowemu Polakowi nie wytłumaczysz…

    Odpowiedz na ten komentarz
  2. Ppp
    Ppp 8 sierpnia, 2019, 09:23

    Nie wierzę że ktoś na serio zatrudnia tego palanta Dymka, obrzydliwy typ

    Odpowiedz na ten komentarz

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy