Polskich filmów w Rosji nie ma

Polskich filmów w Rosji nie ma

Rosjanie są gotowi na dyskusje. Prowokują je nasze filmy, szkoda, że tylko w obiegu festiwalowym

Korespondencja z Moskwy

Festiwalowi Polskich Filmów „Wisła” w Rosji stuknęło 10 lat. Przez dekadę impreza, którą zarządza prezes Fundacji „Wspieram” Małgorzata Szlagowska-Skulska, zdążyła się wpisać w tamtejszy krajobraz wydarzeń artystycznych, zaznaczając swoją pozycję i niezależność.

Rosyjska publiczność nie zwykła zamiatać niewygodnych kwestii pod dywan, a organizatorzy festiwalu nie poddają się cenzurze. Chociaż w Rosji obowiązuje zakaz propagowania homoseksualizmu, podczas Wisły pokazywano w poprzednich latach „W imię…” Małgorzaty Szumowskiej i „Płynące wieżowce” Tomasza Wasilewskiego. W programie znalazł się też obraz Leszka Dawida „Jesteś Bogiem”, mimo że rosyjskie prawo zabrania używać w filmach przekleństw. W tym roku organizatorzy również nie unikali trudnych tematów i zaprezentowali rosyjskim widzom „Wołyń” Wojciecha Smarzowskiego czy „Sztukę kochania” Marii Sadowskiej, w której reżyserka przypomniała postać Michaliny Wisłockiej, żyjącej w miłosnym trójkącie z mężem i przyjaciółką. Trudne tematy prowokują ostre dyskusje – będące integralną częścią festiwalu.

Dociekają i dziękują

Trzeba zaznaczyć, że pod tym kątem rosyjska publiczność jest wyjątkowa i wyróżnia się na tle innych dociekliwością. Rosjanie mają mnóstwo pytań i to z powodu ich nadmiaru trzeba spotkania przerywać, a nie ze względu na brak zainteresowania. Dyskusje po seansach przenoszą się do kuluarów. Nie ma znaczenia, czy gościem jest reżyser, aktor czy producent, widzowie gotowi są konfrontować się z każdym, każdemu też za obejrzany film dziękują. Bo to także norma, że zanim zadadzą pytanie, Rosjanie dziękują za film, który mogli obejrzeć, czym zaskarbiają sobie sympatię twórców.

Wśród nich jest Wojciech Staroń, którego „Braci” pokazano w tym roku na festiwalu. Reżyser podkreśla, że uwielbia rosyjskich widzów, a jego wewnętrzne odczuwanie świata jest podobne do sposobu odbierania go przez Rosjan. – W Rosji o pewnych rzeczach mówi się od razu, o rzeczach najważniejszych, o tym, co człowiek ma na dnie duszy. Tu ludzie widzą i czują więcej, bo wywodzą się z kultury ikony. Obraz jest tylko pomostem do tego, żeby przenieść się w inny, głębszy świat. Właśnie tego szukałem w „Braciach”. Chciałem, aby obraz stanowił wyłącznie pretekst do stworzenia filmu o tym, czego tak naprawdę nie widać – mówił na spotkaniu z widzami.

Wisła to dla Rosjan możliwość zapoznawania się ze stanem nadwiślańskiej kinematografii w każdym jej aspekcie, w dziedzinie fabuły, dokumentu i animacji. Jest jedynym wydarzeniem dającym kompleksowy przegląd dokonań naszych filmowców, które w Rosji pojawiają się bardzo rzadko.

– Polskich filmów w Rosji nie ma. Do bardzo ograniczonej dystrybucji w ostatnich latach trafiły „Pokłosie” Władysława Pasikowskiego, bo film miał rosyjskiego koproducenta, „Młyn i krzyż” Lecha Majewskiego, „Imagine” Andrzeja Jakimowskiego i „Sponsoring” Małgorzaty Szumowskiej, też głównie z racji tego, że to koprodukcje europejskie. To wszystko. Pozostałe obrazy w dystrybucji są z Hollywood – mówi Elena Tworkowska, koordynatorka Wisły. Nasze kino pojawia się jedynie w obiegu festiwalowym. Pojedyncze fabuły i dokumenty można znaleźć w programie Moskiewskiego Festiwalu Filmowego i innych dużych imprez.

W rosyjskich kinach dominują filmy hollywoodzkie, a to martwi decydentów. Ministerstwo kultury wpadło nawet na pomysł reglamentowania kina zza oceanu. – Nie jest tajemnicą, że Rosja przeżywa kryzys stosunków międzynarodowych. Pojawiają się bardzo dziwne pomysły, żeby zabronić kina amerykańskiego, zastąpić je czymś lub limitować. Czasem się zastanawiam: gdyby faktycznie zamiast tych 350 filmów amerykańskich rocznie pokazywać 250, a pozostałą pulę zarezerwować na kino europejskie – polskie, czeskie, węgierskie, które w ogóle się nie pojawia w Rosji – może wcale nie byłoby to takie złe? – zastanawia się Leonid Wasiljewicz Pawliuczik, jeden z najbardziej uznanych krytyków filmowych w Rosji.

Nie dla garści widzów

– Jestem przekonany, że wiele polskich filmów ma duży potencjał komercyjny. Na przykład „Bogowie” Łukasza Palkowskiego. Publiczność mogłaby w tym filmie się zakochać. Albo „Body/Ciało” Szumowskiej. To nie jest kino wyszukane, zarezerwowane dla garstki widzów. A „Serce, Serduszko” Kolskiego? Mogłoby być hitem dystrybucji jako świetne kino rodzinne. Zresztą dla Rosjan słuchanie polskich dialogów to także wielka przyjemność, ze względu na podobieństwo języków. Znaczeń niektórych słów możemy się domyślać, inne okazują się czymś zupełnie innym, niż się spodziewamy – komentuje Pawliuczik.

Mimo to polskie kino jest od 25 lat nieobecne w Rosji. Nawet obrazy Krzysztofa Zanussiego czy Andrzeja Wajdy, niegdyś hołubionych, nie budzą zainteresowania dystrybutorów. „Obce ciało” Zanussiego wciąż ma szansę trafić do kin, bo jest koprodukcją z Rosją, „Katyń” wyświetlany był jedynie w telewizji, ale już „Tatarak” nie pojawił się ani na dużym, ani na małym ekranie. A jeszcze w latach 80. na nowe filmy tych reżyserów czekano w Rosji najbardziej.
– Polska kinematografia była niewątpliwie jedną z najważniejszych w Europie Wschodniej. Dla nas, Rosjan, była numerem jeden. Filmy Wajdy wywarły na moje pokolenie największy wpływ, jeśli chodzi o kino światowe. Kawalerowicz, Zanussi czy Kieślowski to byli twórcy, na których filmy czekało się jak na zbawienie. Ale i czasy były zupełnie inne. Wtedy przez ekrany rosyjskich kin przewijało się może sześć amerykańskich filmów rocznie. Kino polskie zaś pojawiało się w dużych ilościach. Mógłbym powiedzieć, że wszystko, co we mnie dobre, zawdzięczam kinu polskiemu – wspomina Pawliuczik.

Okno na Zachód

Świetność naszej kinematografii wynikała nie tylko z jakości. Polska w okresie zimnej wojny uchodziła za okno na Zachód. – W Polsce można było znacznie więcej niż w Związku Radzieckim. Cenzura była łagodniejsza zarówno w przypadku prasy, jak i dzieł kultury. Dla Rosjan wyjazd do Polski był jak dla Polaków wyjazd do Niemiec. Miało się wrażenie obcowania z innym światem. Rosjanie przez dekady dokładnie śledzili polski rynek wydawniczy, a na nowe książki i filmy bardzo czekaliśmy. Tacy aktorzy jak Beata Tyszkiewicz, Barbara Brylska, Stanisław Mikulski, Jerzy Stuhr czy Daniel Olbrychski mieli – i mają, bo to akurat się nie zmieniło – status gwiazd. Ich pojawienie się u nas doprowadzało ludzi do histerii. W okresie Związku Radzieckiego Rosjanie zresztą masowo uczyli się polskiego, bo chcieli mieć dostęp do tej polskiej kultury, która do Rosji nie docierała, a także możliwość zapoznawania się z polską prasą. Powoływanie się na polskie wiadomości miało mniej więcej taki wymiar jak dziś powoływanie się na artykuły „Guardiana” czy „New York Timesa” – tłumaczy rosyjski polonista Denis Viren, wieloletni pracownik Instytutu Polskiego w Moskwie i badacz polskiej kultury.

Po latach zostało wspomnienie dawnej świetności, które ożywa co roku w sylwestra, gdy telewizja emituje film „Szczęśliwego Nowego Roku” Eldara Riazanowa z 1975 r., którego gwiazdą jest Barbara Brylska. Poza tym w telewizji można od czasu do czasu natrafić na „Vabank” i „Seksmisję” Juliusza Machulskiego – komercyjne przeboje dystrybucji, „Rękopis znaleziony w Saragossie” Jerzego Hasa – dla starszego pokolenia Rosjan film kultowy, „Znachora” Jerzego Hoffmana – wielki hit w Związku Radzieckim, czy przypominane seriami „Stawkę większą niż życie” i „Czterech pancernych”.

Aktorzy grający w tych filmach wciąż są w Rosji gwiazdami. Kiedy w 2013 r., rok przed śmiercią, pojawił się w Moskwie na Wiśle Stanisław Mikulski, rozdał więcej autografów i zrobił sobie z fanami więcej zdjęć niż polscy celebryci. Nawet przewodnik na Kremlu, starszy mężczyzna posługujący się płynną polszczyzną, nie krył wzruszenia. Wycieczkę zakończył wyznaniem, że nigdy nie spodziewał się, że dostąpi zaszczytu oprowadzania po Kremlu samego pana Stanisława. Podobne reakcje wzbudzali na jednej z poprzednich edycji festiwalu Jerzy Stuhr i Janusz Gajos.
Status tamtych sław jest dla młodych polskich aktorów nieosiągalny (ale i tak wąska grupa rozpoznawalnych Polaków wydaje się liczniejsza niż grupa rozpoznawalnych nad Wisłą aktorów rosyjskich). Z młodego pokolenia w Rosji znani są jedynie Mateusz Damięcki, Paweł Deląg, Karolina Gruszka i Joanna Moro, którzy przewinęli się przez rosyjskie produkcje. Do tego grona ma szansę dołączyć Michalina Olszańska za sprawą roli w kontrowersyjnej „Matyldzie” Aleksieja Uczitiela (premiera zapowiedziana na październik). Film opowiada o romansie tancerki polskiego pochodzenia Matyldy Krzesińskiej z późniejszym carem Mikołajem II i już wzbudza w Rosji emocje. Organizacja Państwo Prawosławne – Święta Ruś rozsyła listy z ostrzeżeniami pod adresem kin, które zdecydują się na projekcję „Matyldy”. Niesmak Państwa Prawosławnego budzi ukazanie Mikołaja II, kanonizowanego przez rosyjską Cerkiew, jako niezupełnie świętego. Przeciwko tym działaniom wystąpili rosyjscy filmowcy, którzy przypominają, że podstawą scenariusza są wydarzenia sprzed koronacji Mikołaja II i jego ślubu z księżniczką heską Alicją.

„Smoleńsk” bez emocji

Emocje, jakie wzbudza „Matylda”, nie przekładają się na stosunek do innych dzieł o relacjach polsko-rosyjskich. „Smoleńsk” Antoniego Krauzego, który Polaków rozpalał na długo przed premierą, w Rosji przeszedł bez echa. Ani w okresie produkcji, ani już po premierze nie zwrócił uwagi rosyjskich mediów. Denis Viren nie ma wątpliwości, że przyczyną jest niska jakość filmu. – W Rosji obrazu Krauzego nikt nie potraktował poważnie ze względu na artystyczną nieporadność. Teoria o zamachu, od której wychodzi scenariusz, jest u nas bardzo dobrze znana. Mamy też świadomość, że jest lansowana w Polsce przez pewną grupę ludzi, ale mało kto bierze to na poważnie. Nie ma u nas dyskusji na ten temat, bo i za bardzo nie ma o czym dyskutować. Ani zwolennicy, ani przeciwnicy aktualnej władzy nie wierzą w teorię o zamachu. Ten temat nie istnieje, a film Krauzego takiego stanu rzeczy nie zmienił, nie wywołał ani kontrowersji, ani dyskusji – mówi badacz.

Wcześniej spodziewanych kontrowersji nie wywołał również „Katyń” Wajdy. Jak podkreśla Viren, powstał on bowiem w czasie, kiedy Polska i Rosja odbyły już debatę na temat zbrodni katyńskiej. Sam film był zamykającą ją ramą, nie kijem włożonym w mrowisko.

W czasie produkcji ani już po premierze na festiwalach filmowych nie mówiło się w Rosji także o „Wołyniu”, którego premiera w ramach Wisły spowodowała duże zamieszanie. Kilka osób wyszło jeszcze w trakcie projekcji, a jak relacjonuje Swietłana Chochriakowa, redaktorka magazynu filmowego „Kultura”, z ust z niektórych opuszczających salę miały paść słowa: „Śmierć chachłom”, jak obraźliwie określa się Ukraińców. Dyskusja po seansie, w której produkcję reprezentował Lech Dyblik, jedyny polski aktor, który zagrał nie Polaka, tylko Ukraińca, miała wysoką temperaturę głównie za sprawą wyjątkowo oburzonego tematem filmu widza. Mężczyzna, który przedstawił się jako zastępca nieżyjącego rosyjskiego deputowanego Rochlina, zwyzywał twórców od propagandystów nazizmu, mówił o zadawaniu ciosu w plecy Ukrainie będącej w stanie wojny, insynuował, że obraz powstał na zlecenie Federacji Rosyjskiej i za jej pieniądze.

Odosobniony głos nie wytrącił z równowagi biegle posługującego się rosyjskim Lecha Dyblika, którego ojciec urodził się we Lwowie. Aktor podkreślał, że film Smarzowskiego traktuje o narodzinach nacjonalizmu w ogóle i tak został potraktowany przez jury, które przyznało mu główną nagrodę festiwalu właśnie za porażającą artystyczną interpretację zła. Przewodniczący jury Witold Matizen, wiceprezes Izby Krytyków i Filmoznawców Rosji, podkreślił, że potrzeba było wiele odwagi reżysera, żeby podjąć się tematu rzezi wołyńskiej: – Obraz Smarzowskiego wychodzi daleko poza ramy konfliktu polsko-ukraińskiego, dotyczy wszystkich ludzi i pokazuje, jak niebezpieczne są demon nacjonalizmu i religijna propaganda nienawiści zamiast propagandy miłości.

I takie kino z Polski Rosjan dziś najbardziej porusza. Do tej pory z nagrodami z Moskwy wyjechali m.in. Kinga Dębska za „Moje córki krowy”, Jerzy Stuhr za „Obywatela”, Maria Sadowska za „Dzień kobiet”, Marcin Krzyształowicz za „Obławę”, Antoni Krauze za „Czarny Czwartek. Janek Wiśniewski padł” czy Wiesław Saniewski za „Bezmiar sprawiedliwości”. W uzasadnieniach jurorów można przeczytać o interesującym spojrzeniu na uwikłania człowieka w historię i tryby systemu. Zaangażowane społecznie dramaty, freski historyczne i tragikomedie zdobywają uznanie Rosjan, w których drzemie tęsknota za dokonaniami z okresu PRL, a tamtejsi znawcy kina dziwią się, że nadwiślańscy twórcy nie kontynuują dawnych tradycji.

– Mimo że poziom polskiego kina jest bardzo wysoki, brakuje mi czegoś, co było w starym kinie znad Wisły, mianowicie tego moralnego niepokoju. Brakuje mi filozoficznego spojrzenia oraz poszukiwania głębszego sensu. W polskich filmach nie ma też tego bólu, z jakim mamy do czynienia w nowym kinie rosyjskim, choćby w „Lewiatanie” Andrieja Zwiagincewa czy „Durniu” Jurija Bykowa. A takie mocne akcenty były w starym polskim kinie. Gdzieś się zatraciły, mam wrażenie, że wasi twórcy zapominają o tej wspaniałej tradycji – stwierdził Leonid Wasiljewicz Pawliuczik.

Polskie filmy, które w ramach Wisły będzie można oglądać w Krasnodarze, Kaliningradzie czy Nowogrodzie Wielkim, potrafią w Rosji wzbudzić dyskusje i kontrowersje, zmusić do refleksji i skłonić do porównań. Która inna kinematografia może się pochwalić takim oddziaływaniem?

Wydanie: 2017, 24/2017

Kategorie: Kultura

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy