Polskie liberum veto w Unii

Polskie liberum veto w Unii

Po szczycie w Brukseli – niemieckie media o Polsce

Niespodziewanie jednym z elementów polskiego „sukcesu” w Brukseli okazało się poważne obniżenie prestiżu polskiego prezydenta na arenie międzynarodowej

Korespondencja z Niemiec

Brukselski dreszczowiec negocjacyjny nie pozostawił politykom i obserwatorom z całego świata cienia wątpliwości co do tego, gdzie mieści się w Polsce najważniejszy ośrodek decyzyjny. Już po pierwszej rundzie rozmów kanclerz Angela Merkel musiała stwierdzić, że ma właściwie do czynienia z dwoma polskimi rozmówcami, przy czym ten podejmujący ostateczne decyzje w Brukseli nawet nie jest obecny. Według konserwatywnego i zwykle dobrze poinformowanego „Welt am Sonntag” z 24 czerwca kanclerz Merkel czterokrotnie zapraszała Lecha Kaczyńskiego do prezydenckiego saloniku na rozmowy w cztery oczy (w słowniku brukselskim zwane pieszczotliwie „konfesjonałem”) i każdorazowo polski prezydent konsultował się telefonicznie z pozostającym w Warszawie bratem premierem. To do Warszawy dzwonił prezydent Sarkozy po zgłoszonej przez Jarosława Kaczyńskiego za pośrednictwem telewizji groźbie weta. Do niego również – a nie do obecnego na miejscu prezydenta – skierowana właściwie była (przekazana przez rzecznika niemieckiego rządu) „odpowiedź” Angeli Merkel, że porozumienie – w razie konieczności – może zostać podpisane także bez udziału przedstawiciela Polski. Nieskrywane zniecierpliwienie licznych polityków (chociaż nie samej Merkel) takim sposobem prowadzenia negocjacji nie byłoby jednak warte uwagi, gdyby sprawa nie dotyczyła najważniejszej osoby w państwie, prezydenta Rzeczypospolitej. Na oczach Europy i świata okazało się, że głowa państwa do podjęcia wiążącej decyzji potrzebuje uprzedniej zgody formalnie podległego mu premiera. Równie uprzejme jak złośliwe pytanie Michała Karnowskiego skierowane do Jarosława Kaczyńskiego: „Czy prezydent już zdał panu relację z przebiegu rozmów?” (w wywiadzie dla „Dziennika” z 24 czerwca) świadczy o tym, że i w Polsce fakt specyficznego „podziału odpowiedzialności” między premierem a prezydentem nie pozostał niezauważony, choć być może jeszcze bez pełnej świadomości co do jego konsekwencji. Prezydent Lech Kaczyński będzie mógł teraz do końca kadencji spokojnie poświęcać się obowiązkom reprezentacyjnym oraz inicjatywom ustawodawczym, co, miejmy nadzieję, przyniesie zdecydowaną poprawę jakości tych ostatnich. Zagraniczni rozmówcy będą bowiem w ważnych dla Polski sprawach albo od razu zwracać się do jego brata i premiera, albo też szukać u niego po cichu „zatwierdzenia” podjętych przez prezydenta decyzji. Niespodziewanie więc jednym z elementów polskiego „sukcesu” w Brukseli okazało się, bolesne dla Polaków, poważne obniżenie prestiżu polskiego prezydenta na arenie międzynarodowej.

Bracia Kaczyńscy to nie cała Polska

W liczniejszych chyba jeszcze niż w kraju analizach, komentarzach prasowych i programach telewizyjnych poświęconych Polsce przewija się wyraźny motyw, przez polską, zwłaszcza prawicową prasę, prawie niezauważany. Jest on równie trywialny, jak prawdziwy i brzmi: bracia Kaczyńscy to nie cała Polska. Nawet w tekstach i wypowiedziach najostrzej krytykujących stanowisko polskich władz w Brukseli ich autorzy podkreślają, iż stosunek większości polskiego społeczeństwa do Niemiec i do Unii Europejskiej różni się zasadniczo od stanowiska prezentowanego szczególnie przez premiera. Niemieckie media powszechnie zwracają uwagę, iż w kraju wschodniego sąsiada znajduje się obecnie u władzy formacja zwrócona ku przeszłości, która nie przezwyciężyła wciąż bardzo żywej traumy wojny i niemieckich zbrodni wojennych. Unia Europejska postrzegana jest przez nią jako zagrożenie dla suwerenności odzyskanej zaledwie przed
18 laty, a Niemcy – jako państwo, które korzystając z gospodarczej przewagi, tym razem w unijnych ramach podejmuje kolejną w historii próbę podporządkowania sobie Europy, szczególnie zaś Polski. Z tego powodu nie wolno Niemiec uważać za – nawet potencjalnego – sojusznika w obszarze wspólnoty interesów europejskich. Na narodzie niemieckim spoczywa zaś niezmywalna wina, której zadośćuczynienie jest jego moralnym obowiązkiem wobec Polaków, choć w pełni nie będzie to nigdy możliwe. „Warszawa postrzega się (…) jako moralny wierzyciel Niemiec, a niemiecką winę jako nie do odkupienia, czyli praktycznie niespłacalną”, napisał „Frankfurter Allgemeine Zeitung” z 24 czerwca. Takie właśnie stanowisko jest uzasadnieniem stosowania „twórczej demografii” Jarosława Kaczyńskiego, zgodnie z którą poległych w wyniku II wojny Polaków i ich nienarodzone dzieci należy uwzględnić przy ustalaniu wielkości populacji krajów Unii. Poważna większość polskiego społeczeństwa nie utożsamia się jednak z poglądami rządzących, stwierdzają niemieccy komentatorzy i przywołują na dowód utrzymujące się relatywnie niskie wyniki poparcia dla partii braci Kaczyńskich oraz kompromitująco niskie dla jej jeszcze bardziej radykalnych partnerów w koalicji rządowej.

Bronią nas… Niemcy

Politycy i publicyści, opierając się na licznych sondażach i osobistych doświadczeniach, podkreślają przy prawie każdej okazji, że Polacy są narodem nie tylko tradycyjnie gościnnym, otwartym i pozbawionym narodowych resentymentów, w tym również wobec Niemców, ale także – i nie bez związku – najbardziej „proeuropejskim”. Twarze premiera i prezydenta określają w chwili obecnej wizerunek polskich władz, ale – na szczęście – nie przesłaniają w Niemczech prawdziwego obrazu polskiego społeczeństwa. Żal tylko, że jego propagowaniem zajmują się w niemieckich mediach sami Niemcy.
W dniu rozpoczęcia szczytu, w czwartkowy wieczór odbyła się w drugim programie niemieckiej telewizji (ZDF) dyskusja na tematy polskie. Uczestnicy tego renomowanego programu o dużej oglądalności prześcigali się w wygłaszaniu pozytywnych opinii na temat Polski i Polaków. Największe brawa zgromadzonej w studiu publiczności otrzymał były wieloletni minister spraw zagranicznych w gabinecie Helmuta Kohla, Hans-Dietrich Genscher, za emocjonalną wypowiedź, w której mówił o „płynącej z serca wdzięczności (do Polaków – AD) za zjednoczenie Niemiec”, oraz popularny w Polsce aktor, Steffen Möller, kiedy zaprosił niemieckich kibiców do Polski na piłkarskie mistrzostwa w roku 2012. Jedyny Polak biorący udział w programie, socjolog prof. Zdzisław Krasnodębski z uniwersytetu w Bremie, ograniczył się do ryczałtowego przerzucenia winy za pogorszenie stosunków polsko-niemieckich na niemiecki rząd i media, bez jakiejkolwiek próby uzasadnienia tej tezy, oraz do niegrzeczności („Wam się tylko wydaje, że jesteście tacy ważni…”). Nie zdobył się jednak nawet na obronę „swojego” przecież rządu, kiedy prowadząca program fałszywie przypisała antysemicki cytat z broszury europosła Macieja Giertycha jego synowi, wicepremierowi Romanowi.

W Moskwie zacierają ręce

Polskie władze ustami Jarosława Kaczyńskiego za największą zdobycz zakończonego szczytu uznały zwiększoną (a właściwie tylko przedłużoną w czasie) możliwość blokowania decyzji podejmowanych większością głosów członków Unii. Reakcja ta została odczytana przez (nie tylko zresztą) niemieckie media jako zapowiedź prowadzenia przez polski rząd określonej polityki wobec unijnych projektów i co więcej – jako deklaracja generalnego stanowiska wobec Unii Europejskiej i jej przyszłości. Czy Polska pod rządami braci Kaczyńskich jest rzeczywiście zainteresowana postępem europejskiej integracji? – pytają niemieccy publicyści.
Joschka Fischer, były minister spraw zagranicznych, a obecnie wykładowca na Princetown University (USA), twierdzi m.in. („Süddeutsche Zeitung” z 25 czerwca), że kraje takie jak Wielka Brytania, które wewnątrz Unii odgrywają rolę „stojących z boku”, będą ponadproporcjonalnie tracić na znaczeniu, w tym również dla USA. „(…) Polska musi sobie zadać pytanie, jaką rolę zamierza w przyszłości odgrywać w Unii Europejskiej. Jest (ona) ważnym krajem Unii. Jej żywotne interesy, położenie geopolityczne oraz jej historia nakazywałyby (Polsce) zrobić wszystko, aby możliwie szybko wnieść wkład do silnej Unii Europejskiej”. Ten zaś powinien polegać na aktywnym i przede wszystkim konstruktywnym uczestnictwie w kształtowaniu wspólnej Europy. Żaden kraj nie może z jednej strony żądać od pozostałych solidarności w ważnych dla niego kwestiach, takich jak bezpieczeństwo energetyczne czy eksport mięsa do Rosji, z drugiej zaś solidarność tę rozbijać, grożąc użyciem weta wobec stanowiska ogromnej większości unijnych państw – wpisując się przy okazji w niechlubną i niebezpieczną tradycję sarmackiego liberum veto.
Martin Winter na łamach tego samego „Süddeutsche Zeitung” idzie dalej: „Unia Europejska będzie silna, jeśli zapanuje nad swymi hamulcowymi i zawalidrogami. Np. nad Polską, której obecny rząd obrał Unię za pole toczenia z Niemcami bitew przeszłości”.
W telewizyjnej dyskusji „Uparci sąsiedzi, nielubiana Europa” prof. Arnulf Baring, ceniony niemiecki historyk i publicysta, podkreśla, iż napięcia między krajami Unii przynoszą korzyści Rosji. Wspomniany już Joschka Fischer stawia zaś retoryczne pytanie: „Czy Rosja cieszyłaby się, czy byłaby smutna, gdyby polski rząd zrobił w Brukseli użytek z zapowiedzianego weta? Odpowiedź jest jednoznaczna: oczywiście, że w Moskwie zacierano by z radości ręce i skrycie wiwatowano by na cześć bliźniaków”.

Autor jest socjologiem, absolwentem Instytutu Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego w 1977 r., od 1987 r. w Niemczech

 

Wydanie: 2007, 27/2007

Kategorie: Opinie

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy