Pomysł na Rosję – rozmowa ze Stanisławem Cioskiem

Pomysł na Rosję – rozmowa ze Stanisławem Cioskiem

Powinniśmy integrować, a nie dzielić przestrzeń europejską. I nie wyłączać z tego Rosji. Jeśli tego nie zrobimy, pozostaną nam tylko zbrojenia

Stanisław Ciosek – ambasador Polski w ZSRR i Rosji w latach 1989-1996, uczestnik rozmów w Magdalence i obrad Okrągłego Stołu

Bez rekomendacji

Jakie były kulisy powołania pana na ambasadora w Związku Radzieckim?

– Latem 1989 r. wraz z Kazimierzem Barcikowskim i Józefem Czyrkiem przestałem być członkiem Biura Politycznego KC PZPR. Zapłaciliśmy za Okrągły Stół i przegrane wybory 4 czerwca. Partia miała poczucie dotkliwej klęski, więc poszukiwała winnych. Padło na najbardziej zaangażowanych w dialog z opozycją. Reakcja była naturalna, rozumiem ją i nie robię z siebie bohatera.

Nie miał pan pretensji do Mieczysława Rakowskiego, który stał wówczas na czele PZPR?

– Byłem zaprzyjaźniony z Rakowskim, nie zgłaszałem najmniejszych pretensji, że nie znalazłem się w nowym Biurze Politycznym, które on kształtował. Nie chciał przecież brać ludzi, na których skupił się gniew partii. Poza tym wkrótce się okazało, że usunięcie z kierownictwa PZPR wyszło mi na dobre. To był już czas, gdy system nomenklatury przestał działać i człowiek musiał sam się zatroszczyć o własne sprawy. Gdy się zastanawiałem, co ze sobą zrobić, przyszło mi do głowy, że bardzo ciekawe rzeczy dzieją się w Związku Radzieckim. Sam wymyśliłem sobie to stanowisko ambasadora. Było zresztą nieobsadzone. Zacząłem koło niego biegać.

Biegać czy zabiegać?

– Zabiegać. Ale wiązało się to z bieganiem od jednego decydenta do drugiego. Najśmieszniejsze, że moja własna partia – gdyby to tylko od niej zależało – nie zrobiłaby mnie ambasadorem. Wciąż obwiniano mnie o przyczynienie się do klęski i oddania władzy.

Tamtą klęskę PZPR traktuje się dziś jak ogromny sukces tej formacji…

– Jasne, bo to była jej przepustka do nowych czasów. Zrozumienie mądrości postawy kierownictwa PZPR i szerokiej, wybiegającej poza partyjny horyzont, wyobraźni przyszło jednak później. Wtedy odreagowywano frustrację. Jako kandydat na ambasadora powinienem mieć rekomendację komisji sejmowej. Jak dziś pamiętam rozmowę z Mieczysławem Rakowskim w tej sprawie. Zadzwonił przy mnie do szefa największej wojewódzkiej organizacji partyjnej z prośbą o opinię. Słuchałem tej rozmowy przez głośnik. Nigdy nie usłyszałem pod swoim adresem tylu gorzkich słów, zakończonych konkluzją, że jeśli zostanę ambasadorem, to aktyw się zbuntuje. Nie było mowy o poparciu posłów PZPR dla mojej kandydatury. Poparcie posłów otrzymałem dzięki stanowisku Bronisława Geremka, który kierował Komisją Spraw Zagranicznych Sejmu. Później dochodziły do mnie informacje, że Geremek sprawił, iż posłowie PZPR o posiedzeniu komisji zostali powiadomieni bardzo późno. Nie wiem, czy to prawda, ale rzeczywiście na sali było ich niewielu. W każdym razie uzyskałem większość głosów.

Rewolucja nie ucina głów

Był pan pierwszym po wojnie ambasadorem w ZSRR reprezentującym niekomunistyczny rząd, a z drugiej strony nieco wcześniej wchodził w skład ścisłego kierownictwa PZPR. W Związku Radzieckim pełnione przez pana funkcje sekretarza KC i członka Biura Politycznego uchodziły za szczyt szczytów.

– To był inteligentny krok, choć wydaje mi się, że uczestnicy owego zdarzenia w ogóle nie zdawali sobie z tego sprawy. Błyskotliwa przewrotność pomysłu zrobienia mnie ambasadorem była całkowicie niezamierzona – tak po prostu wyszło.

Na czym polegała doniosłość tego pomysłu?

– Wysłanie przez rząd „Solidarności” na ambasadora w Moskwie byłego członka Biura Politycznego stało się sygnałem dla elit radzieckich, że polska rewolucja nie ucina głów, nie niszczy dotychczasowych elit. To przeczyło krwiożerczej tradycji rosyjskich rewolucji i niweczyło skutki czarnej propagandy w stosunku do polskiej „kontrrewolucji”. Patrzono na mnie jak na dziwnego stwora, niczym na krowę z dwiema głowami. Zarazem fakt, że byłem wcześniej członkiem Biura Politycznego, sprawił, że mi ufano. Niezliczeni przedstawiciele radzieckiej elity wypłakiwali mi się w kołnierz, zwierzali z problemów i rozterek. Przychodzili do mnie po nadzieję. Dzięki temu mogłem odegrać w Moskwie niebagatelną chyba rolę. To fakt zewnętrzny, a nie przejaw megalomanii i wiary we własne przymioty.

Trudno przypuszczać, by został pan ambasadorem w tamtym czasie bez akceptacji Lecha Wałęsy.

– Bez wiedzy Lecha Wałęsy podobna decyzja zapewne nie mogła zostać podjęta. Geremek z pewnością musiał uzgadniać z nim moją kandydaturę, ale nie byłem o tym informowany.

A pan nie rozmawiał z Wałęsą na ten temat?

– Nie, miałem swojego generała – życzliwego mi prezydenta Wojciecha Jaruzelskiego. Niemniej jednak, choć byliśmy z Wałęsą po dwóch stronach barykady, od wielu lat pozostawaliśmy w przyzwoitych stosunkach. Szanowaliśmy się. Ja doceniałem siłę „Solidarności”, a Wałęsa chciał mieć w obozie władzy ludzi, którzy go rozumieją.

Co wtedy łączyło pana z Rosją?

– Tyle samo, co innych funkcjonariuszy partyjnych: wyjazdy, podejmowanie radzieckich delegacji, rozmowy. Nawet moja znajomość rosyjskiego pozostawała na poziomie szkolnym. Szybko ją poprawiłem, bo musiałem często stawać przed kamerami i na żywo odpowiadać na pytania w sposób zrozumiały dla widzów i słuchaczy.

Czy ktoś sondował, jak pana przyjmą w Moskwie?

– Nie wiem, choć zwykle to się robi.

Jak pana tam powitano?

– Moja nominacja wyraźnie zrobiła wrażenie na radzieckich elitach partyjnych, które decydowały o polityce ZSRR – przecież wtedy jeszcze nie było tam innych elit. W krótkim czasie stałem się popularny. Drzwiami i oknami walili do mnie ludzie z KPZR, dla których „Solidarność” – zgodnie z wieloletnim przekazem propagandowym – pozostawała diabłem wcielonym, synonimem zła. Niemal natychmiast nawiązałem mnóstwo znajomości, narodziły się naturalne sympatie, przyjaźnie – część przetrwała do dziś. Dzięki moim rozległym kontaktom Warszawa była dobrze zorientowana w tym, co dzieje się w Moskwie. Te kontakty przekładały się nie tylko na klimat stosunków międzypaństwowych, ale także – jak myślę – na postawy ludzi z radzieckich elit. Wielu moich rozmówców i przyjaciół okazało się reformatorami. Władze ZSRR już na samym początku poszły mi na rękę, błyskawicznie organizując ceremonię złożenia listów uwierzytelniających. Chodziło o to, żebym był pełnoprawnym ambasadorem w czasie wizyty premiera Tadeusza Mazowieckiego w listopadzie 1989 r.

Kamienne twarze

Jak zachowywał się premier w Moskwie?

– W sposób mądry i wyważony, co do dziś niektórzy mają mu za złe. Zjednał sobie gospodarzy deklaracją, że Polska nie zamierza naruszać strategicznych interesów Moskwy, pozostając w przyjaznych stosunkach z sąsiadami. Wtedy jeszcze nie było mowy o wyprowadzaniu radzieckich wojsk z Polski, występowaniu z Układu Warszawskiego i wstępowaniu do NATO. Zarówno Polska, jak i Związek Radziecki poszukiwały swojego miejsca w nowym ładzie. Mazowiecki zdołał przekonać Kreml, że demokratyczne rewolucje w państwach socjalistycznych nie są czymś strasznym. Odnoszę wrażenie, że wyważona polityka rządu Mazowieckiego sprawiła, iż Rosjanie co najmniej nie przeciwstawiali się fali aksamitnych rewolucji w państwach naszego regionu. Oni już wcześniej byli mentalnie przygotowani do rozpadu systemu, sami przecież zwijali imperium zewnętrzne, którego utrzymanie, jak twierdzili, było dla nich zbyt drogie.

Osiem lat wcześniej myśleli zupełnie inaczej.

– Będąc ambasadorem, wgryzałem się w ten temat głęboko. Śmieszą mnie do rozpuku twierdzenia – także osób z tytułami profesorskimi – że gen. Wojciech Jaruzelski mógł w okresie schyłkowego Breżniewa doprowadzić do eksperymentu polegającego na rozwaleniu komunizmu i nie wprowadzać stanu wojennego. W setkach rozmów prowadzonych w Moskwie znajdowałem potwierdzenie, że Rosjanie by weszli. A jeśli nie, to wymusiliby zgodny ze swoimi interesami rozwój wydarzeń w naszym kraju. Nawet krwawy. Przytoczę jeden fakt świadczący o naszym dramatycznym uzależnieniu od ZSRR. Jesienią 1981 r., gdy byłem ministrem rządu gen. Jaruzelskiego, otrzymaliśmy informację, że Rosjanie obcinają o kilkadziesiąt procent dostawy ropy naftowej. Powstało dramatyczne pytanie, co robić. Dziś brzmi to śmiesznie, ale zaproponowałem – i to zostało zaprotokołowane – przeniesienie mieszkańców blokowisk na wieś, gdzie było łatwiej się ogrzać. Miałem świeżo w pamięci zimę stulecia – w niektórych pozbawionych prądu, gazu i ciepła domach lokatorzy grzali się, paląc parkiet na klatkach schodowych.

Takich jak mój kosmicznych pomysłów było więcej – oddawały stan naszego ducha i ogromną zależność od Moskwy. Sprawiała ona, że Rosjanie nie musieli wchodzić, by osiągnąć zamierzone cele. Jednak i do wprowadzenia wojsk byli świetnie przygotowani. Gen. Wiktor Dubynin, który w 1981 r. dowodził odpowiedzialnym za inwazję Białoruskim Okręgiem Wojskowym, opowiadał mi, że mieli dokładnie rozpracowany teren i szczegółowe plany inwazji. Czekali jedynie na rozkaz otwarcia zalakowanych kopert. Gdy odbywała się ta rozmowa, Dubynin stał na czele Sztabu Generalnego rosyjskiej armii, był już ciężko chory – nie miał żadnego powodu, by konfabulować. Jego relację kojarzę z jednym ze spotkań z szefem Archiwum Państwowego Rudolfem Pichoją. Przyniósł mi do ambasady ksero decyzji o wejściu Związku Radzieckiego do Afganistanu. To był świstek o treści: „W sprawie A. – za” podpisany przez sekretarza generalnego KPZR, ministra obrony i szefa KGB. Zapytałem Pichoję, czy mógłby się pojawić podobny świstek „W sprawie P.”. Odpowiedział: „No, może w waszym przypadku karteczka byłaby nieco większa…”. Polski eksperyment był śmiertelnym zagrożeniem dla ciężko chorego systemu. Musieli go zdławić.

Rewolucjoniści w kagańcu

Czy „Solidarność” w okresie legalnej działalności zdawała sobie sprawę ze znaczenia kontekstu radzieckiego?

– Tak, „Solidarność” od początku nakładała na siebie kaganiec, rewolucja wprowadziła samokontrolę. To było rozsądne zachowanie, ale w 1981 r. przywódcy „Solidarności” utracili kontrolę nad buntem, romantycy zaczęli spychać do kąta realistów, twierdząc, że kremlowskie kuranty zagrają „Mazurka Dąbrowskiego”. Nic dziwnego, że część liderów związku przyjęła z ulgą wprowadzenie stanu wojennego. Doskonale zdawali sobie sprawę z alternatywy. Potwierdza to powtarzająca się w wielu wspomnieniach internowanych działaczy niepewność, czy nie wywiozą ich czasem na Syberię. Cały czas mieliśmy w głowach – i partia, i przywódcy „Solidarności”, i Kościół – światełko ostrzegawcze. Łączyła nas obawa o reakcję ZSRR.

To światełko było włączone także w Magdalence i przy Okrągłym Stole?

– To się rozumiało samo przez się. I nie musieliśmy o tym rozmawiać – podobnie jak nie dyskutujemy, że do oddychania potrzebny jest tlen.

Do tej pory tropiciele spisków twierdzą, że Okrągły Stół został zaprojektowany przez KGB.

– To szczyt nonsensu. Kliniczny przypadek zidiocenia. Gdyby KGB było takie sprawne i inteligentne, nie dopuściłoby do upadku własnego państwa. Odnosiłem natomiast wrażenie, że przeprowadzamy operację w sali, która nie ma sufitu, i każdy nasz ruch obserwuje z góry wielki niedźwiedź. Wielokrotnie w tym czasie rozmawiałem z radzieckimi dyplomatami i delegacjami z ZSRR. Sto tysięcy razy zapewniałem ich, że nie chodzi nam o to, by im zaszkodzić. Ale za każdym razem po drugiej stronie widziałem kamienne oblicza. Zero reakcji. Może dlatego, by łatwiej mogli się odciąć, gdyby nam się nie udało?

Chyba w końcu byli na tak, skoro pana poprzednik, ambasador Włodzimierz Natorf, depeszował do Warszawy, że w ZSRR uznano Okrągły Stół za „samodzielny polski eksperyment, mieszczący się jednak w nurcie poszukiwań współczesnego socjalizmu”.

– Bardzo mądrze Natorf to określił.

Może jednak przesadził z tym socjalizmem.

– Podtrzymuję to określenie. Porozumienia Okrągłego Stołu były czystym socjalizmem – pięknym i naiwnym. Zawarto w nich marzenia: krótszy czas pracy, większe pieniądze, indeksacja płac, samorząd pracowniczy, mieszkania… Gorbaczow, który szukał nowego, lepszego modelu socjalizmu, z nadzieją przyglądał się polskiemu eksperymentowi. Ten socjalizm z porozumień Okrągłego Stołu został skasowany przez plan Balcerowicza. Jednak owe dziewięć miesięcy w tamtych czasach to była cała epoka. Żeby była jasność – nie potępiam planu Balcerowicza, bo wtedy w świecie wydawało się, że nie ma innej drogi reform. Jedyną była twarda doktryna neoliberalna i pod nią podwieszono pieniądze.

Pojawienie się Balcerowicza było następstwem utworzenia rządu przez dotychczasową opozycję. Ambasador amerykański w Moskwie Jack Matlock w połowie sierpnia depeszował, że choć Rosjanie będą się dławić i krztusić, przełkną rząd „Solidarności”.

– Przesadził. Powstawanie rządu Mazowieckiego zbiegło się z wycofywaniem się ZSRR z zewnętrznego imperium. Moskwa chciała jedynie otrzymać od Amerykanów gwarancje, że teren, który opuści, nie zostanie użyty przeciwko niej. Mało kto pamięta, że pierwszym gościem zagranicznym przyjmowanym przez Mazowieckiego był szef KGB Władimir Kriuczkow. Przyjechał do Warszawy, żeby się zorientować, co się dzieje i co wydarzenia w Polsce oznaczają dla jego kraju. Wyjechał chyba z przekonaniem, że interesy strategiczne ZSRR nie zostaną naruszone.

Jak się robi reformy

To była przemyślana taktyka?

– Nie chodziło o świadome oszukiwanie Rosjan. W 1989 r. wyjście z Układu Warszawskiego, wycofanie wojsk radzieckich z Polski i przystąpienie do NATO wydawały się w najlepszym razie bardzo odległe. Wiedzieliśmy, że są inne ważne rzeczy do załatwienia, trzeba więc postępować niezwykle ostrożnie i rozważnie. Przecież ZSRR był wtedy jeszcze potęgą nie tylko jądrową, ale i militarną – w samej Polsce stacjonowało ok. 60 tys. żołnierzy radzieckich. Kriuczkow upewnił się, że nie zamierzamy zmieniać sojuszy ani eksportować swojej rewolucji do ZSRR, bo my załatwiamy swoje sprawy, a oni swoje. A tak na marginesie – pamięta pan, co się stało po wizycie Kriuczkowa i następującej niedługo po niej wizycie Mazowieckiego w Moskwie? Spotkanie Gorbaczow-Bush na krążowniku u brzegów Malty i rewolty w zewnętrznym imperium. To, że Okrągły Stół był polskiego autorstwa, wiem najlepiej. Takiej bezpośredniej wiedzy, jak było gdzie indziej, nie mam, mogę głównie snuć domysły. Gdyby moje przypuszczenia znalazły potwierdzenie, moglibyśmy być dumni, że Polska przetarła drogę. To wciąż pole do zaorania dla naszych historyków.

Chce pan powiedzieć, że szef KGB pogodził się z utratą Polski – największego po ZSRR państwa bloku wschodniego?

– Radzieccy przywódcy już wcześniej byli przekonani do demontażu imperium zewnętrznego i skupienia się na własnych problemach. Oczywiście było to dla nich bardzo bolesne. Składając jako nowy ambasador wizyty protokolarne, miałem długą i nieprzyjemną rozmowę z Kriuczkowem w jego gabinecie na Łubiance. Rozmawiał ze mną jak z rozdeptaną żabą – z obrzydzeniem. Opowiadał, w jaki sposób mogliśmy uniknąć oddania władzy. Niedługo potem też, wraz z całym systemem, ją oddał.

To zasadnicza zmiana podejścia Kremla, który wcześniej czuwał, by w żadnym państwie bloku wschodniego nie oddalono się zanadto od modelu radzieckiego.

– Gdy przyjechałem do Moskwy, powszechna stawała się chęć pożegnania się z tym modelem. Moi niezliczeni rozmówcy nie pytali, co się dzieje w Polsce, tylko jak to się robi, jak się przeprowadza zmiany. Pamiętam ostatnią – żegnałem się wtedy z placówką – rozmowę z Aleksandrem Jakowlewem, intelektualnym autorem pierestrojki. Pytałem go, dlaczego tak szybko rozwalili Związek Radziecki, mieli przecież jeszcze w swoich rękach gospodarkę, aparat administracyjny, armię, KGB. Jego odpowiedź była bardzo osobista – przez wiele lat był ambasadorem w Kanadzie i bardzo mu się spodobał ten kanadyjski kapitalizm: nie taki agresywny jak w USA, skierowany na dobro człowieka, z serdecznymi stosunkami międzyludzkimi, dostatkiem i nienaruszoną, piękną przyrodą. A w ZSRR była nędza, koszmarne stosunki międzyludzkie i rujnujący środowisko przemysł. „Nie możemy już żyć w takim państwie, trzeba szukać innych rozwiązań”, przyznawał. Gorbaczow miał nadzieję, że Związek Radziecki stanie się częścią zachodniej cywilizacji, mówił o wspólnym europejskim domu, Europie sięgającej do Władywostoku. Po rozpadzie ZSRR przez lata użalał się, że Amerykanie go oszukali, a Europa nie wpuściła do wspólnego domu.

Po rozpadzie ZSRR program Balcerowicza stał się wzorem dla prezydenta Borysa Jelcyna. Podobno Jelcyn chciał zrobić Leszka Balcerowicza swoim doradcą.

– Pamiętam spotkanie prezydenta Jelcyna z Balcerowiczem jeszcze przed rozpadem ZSRR. To miała być krótka, kurtuazyjna rozmowa, jednak znacznie się przedłużyła. W pewnym momencie Jelcyn zaoferował Balcerowiczowi dowolne stanowisko, jakie sobie zażyczy – nie tylko doradcy – byle zrobił mu tę reformę. Gość zbladł. To zagranie było w stylu Jelcyna.

Podobnie jak powierzenie reformy dwóm młodym wówczas ekonomistom teoretykom: Jegorowi Gajdarowi i Anatolijowi Czubajsowi.

– Gajdar i Czubajs, podobnie jak Balcerowicz, byli nie tyle autorami, ile osobami realizującymi reformy wypracowane przez amerykańskich fachowców, a finansowane przez Bank Światowy i Międzynarodowy Fundusz Walutowy. W Polsce udało się te reformy – z wielkimi bólami – przeprowadzić, bo już wcześniej w naszej gospodarce były elementy rynku: prywatne rolnictwo, część prywatnego handlu i usług oraz w miarę rozwinięta drobna wytwórczość. Wskoczyliśmy do basenu, w którym było trochę wody. W basenie rosyjskim jej nie było i rozbili się boleśnie.

Pamięta pan rozwiązanie Rady Wzajemnej Pomocy Gospodarczej i Układu Warszawskiego?

– Pod rozwiązaniem jednej z tych organizacji – chyba RWPG – złożyłem swój podpis. To już była formalność – niezbędna, by mieć porządek w papierach i podzielić masę upadłościową.

Większe znaczenie miało wycofanie wojsk rosyjskich z Polski.

– Zasadnicza decyzja w tej sprawie zapadła między dwoma wielkimi wtedy graczami na światowej scenie. W tych strategicznych rozstrzygnięciach nie braliśmy udziału, nie mamy więc prawa przypisywać sobie jakichś szczególnych zasług.

Ale pomysł, by ostatni rosyjski żołnierz opuścił Polskę 17 września, był naszym patentem.

– Niech pan mi tego nie przypomina! Musiałem wykonywać polecenia związane z tą sprawą. Poszedłem do ministra obrony Pawła Graczowa, by zaprosić go na uroczystość wycofania ostatniego żołnierza 17 września. Graczow przyjął zaproszenie, zgodził się na przyjazd do Polski. Nie miał pojęcia, jaka symbolika ani jakie intencje kryją się za datą 17 września. Ale jego współpracownicy to wiedzieli. Następnego dnia wybuchła dzika awantura. Graczow, który potraktował mnie życzliwie, miał do mnie wielki żal, że chciałem go wywieść w pole. Oczywiście do Warszawy nie przyjechał.

Rosjanie nie stawiali warunków związanych z wycofaniem wojsk?

– Doszło pewnie do 20 spotkań w tej sprawie, pamiętam z nich głównie to, że młodzi polscy dyplomaci leczyli na nich swoje kompleksy, a doświadczeni oficerowie odreagowywali lata zależności. Wszyscy czuli wolność i odgryzali się, jak mogli. Przejawiało się to w drobiazgach. W czasie jednego ze spotkań w Moskwie – rano, niskie ciśnienie, duszno na sali – pojawili się kelnerzy z kawą. Czekałem na nich jak na zbawienie, ale jakiś polski dyplomata powiedział: „Czyżby rosyjska strona była już na tyle zmęczona, że musi się napić kawy?”. Rosyjska strona uznała, że może siedzieć bez kawy do wieczora i odesłała kelnerów. Innym razem samolotowi z rosyjską delegacją nie pozwolono lądować na lotnisku wojskowym na Okęciu, bo Rosjanie nie mieli 5 tys. dol. na opłatę lotniskową. Tych pieniędzy zażądano od nich w ostatniej chwili, w dodatku bezzasadnie, bo rozliczaliśmy się saldem pod koniec roku. Rosjanie musieli lecieć do Legnicy, a stamtąd telepali się do Warszawy autobusem. Następna runda negocjacji odbyła się w Moskwie. Po rozmowach odwiozłem polską delegację na lotnisko; nie czekałem, aż odlecą, bo było strasznie zimno. Po powrocie do ambasady dowiedziałem się, że Rosjanie z wieży kontrolnej zażądali od Polaków 5 tys. dol. opłaty lotniskowej. Oczywiście tych pieniędzy nie mieli. Poproszono załogę o wygaszenie silników. W ambasadzie nie było kasjerki, musieliśmy sami rozpruwać kasę, by wyciągnąć pieniądze i ratować wyziębionych pasażerów. Takich kompletnie pustych, idiotycznych zagrań z polskiej strony było znacznie więcej. Chciano za wszelką cenę pokazać, że wypędzamy Ruskich z Polski… To było żałosne.

Jakoś do tej pory nie potrafimy się ułożyć z Rosją.

– Bardzo żałuję, że Zachód nie wykorzystał czasu na budowę wspólnej z Rosją przestrzeni politycznej, gospodarczej i militarnej. To można było robić za późnego Gorbaczowa, przez dwie kadencje Jelcyna i za wczesnego Putina. Rosja była wówczas z plasteliny, w dodatku zafascynowana Zachodem. Chciała dołączyć do zachodniej cywilizacji, ale pokazano jej gest Kozakiewicza. Przynajmniej tak to odbierała. Byłem tego bezpośrednim świadkiem. Zwyciężyła koncepcja odkrawania po plasterku dawnych republik radzieckich. Na samą Rosję Europa wciąż nie ma pomysłu. Pokazują to wydarzenia wokół Ukrainy. Bardzo niebezpieczna kruchość sytuacji w naszym regionie wynika m.in. z braku oferty dla Rosji. Jeśli z obecnego konfliktu wyjdziemy w taki sposób, że zapędzimy niedźwiedzia na powrót do matecznika, a Ukrainie dosypiemy karmy – nie załatwimy niczego. Używam prymitywnych słów, bo tylko tak można opisać działania wszystkich jego stron. To konflikt nikomu niepotrzebny. Dlaczego nie podjąć wspólnego projektu integracyjnego z Rosją, skoro Unia Europejska rozmawia z USA o wspólnej przestrzeni gospodarczej? Przecież ani USA nie wstąpią w ramach tej koncepcji do Unii Europejskiej, ani UE nie stanie się kolejnym stanem USA – czyli można znaleźć rozwiązanie. Na wschodnią część kontynentu też trzeba znaleźć sposób, trzeba jednak chcieć. Rosja czuje wrogość i izolację, dlatego buduje niebezpieczne koncepcje, kierując się agresywną logiką: skoro wy tak nas traktujecie, to my budujemy swoje imperium, swoją anty-Unię Europejską. Odbudowują się stare podziały na nowej linii granicznej. Jako państwo na pograniczu możemy na tym najwięcej stracić. Ukraina już traci, jest rozdzierana. Dlatego powinniśmy integrować, a nie dzielić przestrzeń europejską. I nie wyłączać z tego procesu Rosji. Jeśli tego nie zrobimy, pozostaną nam tylko zbrojenia.

 

Wydanie: 14/2014, 2014

Kategorie: Wywiady

Komentarze

  1. Ireneusz50
    Ireneusz50 6 kwietnia, 2014, 21:27

    obecne zachowanie polskiego rządu to amatorszczyzna żeby nie powiedzieć lokajstwo,

    Odpowiedz na ten komentarz

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy