Populistyczna demokracja telewizyjna

Populistyczna demokracja telewizyjna

Polskie media okazały się niewykształcone i nieprzygotowane do pełnienia roli czwartej władzy

Dokładnie rok temu w tekście sprowokowanym dwoma wyjątkowo brutalnymi zjawiskami, a mianowicie skandaliczną publikacją listy Wildsteina, która przemieszała oprawców z ofiarami systemu ubeckich represji, oraz kolejnym przykładem przebrania miary przyzwoitości przez maccartystowską w swej mentalności speckomisję sejmową, pisałem, że jesteśmy świadkami próby sił, w której celem tej części byłej opozycji solidarnościowej, która do tej pory była marginalizowana i dopiero po kompromitacji swej awangardy wysunęła się na pierwszy plan życia publicznego, jest zdobycie pełni władzy nad społeczeństwem – za wszelką cenę, bez względu na koszty społeczne i bez oglądania się na cywilizowane standardy. Nikt jednak wówczas, poza paroma osobami, nie dawał wiary w możliwość takiego obrotu spraw, a już zwłaszcza nikt w mediach, spodziewających się, że wraz z zapowiadanym i aktywnie wspomaganym przez nie zwycięstwem PO nastanie dla nich okres bezprecedensowej prosperity i przy okazji zapanuje era rozkwitu wolności i powszechnego dobrobytu dla zwykłych ludzi, za sprawą urzeczywistnienia ideologii leseferyzmu a la Gilowska. Mój artykuł pozostał w szufladzie. Dziś z każdej niemal gazety, poza prawicowymi, czyli wyznaniowymi, i z każdego prawie komentarza politycznego w głównych telewizjach komercyjnych dochodzi alarm ostrzegający przed dokonującymi się próbami zawłaszczania mediów i podporządkowania wszystkich obszarów sfery publicznej istotnych dla funkcjonowania społeczeństwa przez jedną opcję polityczną. Media, nagle obudzone z ręką w nocniku, straszą widmem autorytaryzmu.
A przecież zdobycie władzy autorytarnej nie dokonuje się z dnia na dzień, nawet jeśliby ta władza miała być przywieziona na obcych czołgach. Potrzeba na to czasu, sporego wysiłku i współpracy wielu ludzi. W największym zaś stopniu nieodzowna jest zmasowana propaganda, a w dzisiejszej rzeczywistości oznacza to zrozumienie i współpracę mediów. Ta dzisiejsza władza z pewnością na żadnych tankach do nas nie przyjechała, tym bardziej więc jej nadejście musiało być poprzedzone solidnym przygotowaniem gruntu – że się tak wyrażę – od frontu propagandy. To przecież nie Jarosław Kaczyński, jako szeregowy poseł, i nie jego brat, jako prezydent Warszawy, i nie żaden z pomniejszych funkcjonariuszy PiS wprowadzali do obiegu opinii publicznej, do szkół, do gazet i do telewizji powszechnie dziś obowiązującą

wykładnię powojennej historii

Polski. Niezależnie od wprzęgnięcia do polityki odwetu instytucji rewolucyjnych w rodzaju IPN nie mieli oni środków, by skutecznie dokonać prania mózgu na milionach obywateli. Bez wzmocnienia ze strony mediów, bez nagłośnienia rezultatów jego prac i bezkrytycznego ich wspierania i podsycania żarliwości IPN pozostałby bezsilny. Wolne media nie tylko nie zakwestionowały polityki ideologicznej indoktrynacji społeczeństwa realizowanej za pośrednictwem tej instytucji, ale użyczyły tej polityce swoich narzędzi wpływu. Skąd obywatele czerpią dziś wszelką wiedzę, zarówno na temat najnowszych i najskuteczniejszych rzekomo terapii medycznych, najzdrowszego odżywiania się, obowiązującej mody i najwłaściwszego life style’u, jak i tego, co poprawne, by nie rzec jedynie słuszne, w myśleniu politycznym? Źródłem wszelkiej wiedzy w epoce uwolnionej od autorytetów jest telewizja.
W dzisiejszej Polsce mamy do czynienia z populistyczną demokracją telewizyjną. To na wzór amerykańskich telewizji komercyjnych formowały się w Polsce tzw. wolne, tzn. prywatne, komercyjne media elektroniczne i od tego wzoru nie odbiega, nie mniej komercyjna, telewizja publiczna. To bezkrytyczne naśladownictwo niekoniecznie najlepszych merytorycznie (ale marketingowo chwytliwych i popłatnych) wzorów tandetnej wersji amerykańskiego dziennikarstwa legło u podstaw siły i nieuzasadnionego autorytetu, jakimi cieszą się dziś zarówno stacje telewizyjne, jak i niektóre indywidualne gwiazdy ekranu (łatwość, z jaką te ostatnie

przeskakują z jednej sieci telewizyjnej

do drugiej, sama już zaświadcza o braku różnicy między mediami). Powszechne staje się mieszanie ról – wychodząc z roli reportera, który powinien być transparentny, gwiazdy teleprogramów informacyjnych same stają się tematem newsów i eksponują swoją osobowość, a budując na popularności i statusie celebrity, niekiedy stają się aktorami lub politykami.
Siła rażenia takiej „broni” jest ogromna – telewizja może uwiarygodnić najgłupsze opinie i poglądy, a kiedy zaatakuje domenę publicznej dyskusji o sprawach państwa, nie ma sposobu, by powstrzymać destrukcję świadomości politycznej społeczeństwa. Ta czwarta władza, o której mówi się – nieprawdziwie – że w krajach demokratycznego Zachodu jest jakoby od ponad 200 lat trwałym elementem procesu politycznego jest nieobieralna, niereprezentatywna, nieodwoływalna, a nadto prywatna, skoncentrowana i przypadkowa. Nie podlega zasadzie demokratycznej i konstytucyjnej odpowiedzialności, a jednak jest całkiem realna, ma wpływ na rząd i na społeczeństwo, którego nie sposób oszacować. Nie istnieje żadna alternatywna i niezależna wobec niej instytucja medialna, nie ma Wolnej Europy w wolnej Polsce. Władza mediów jest niepodzielna, a jej mowa dosłowna – w odróżnieniu od „reżimowej”, telewizja „wolna” nie pozwala obywatelom czytać między wierszami, nie uczy ich czujności, podejrzliwości czy wręcz – jak to miało miejsce w starym systemie – „podwójnego języka”, który mógł – paradoksalnie – powiększać sferę wolności myśli. Nie ma też czwarta władza żadnej przeciwwagi w postaci dobrze zorganizowanych i respektowanych środowisk biznesu (u nas kojarzonego tylko z aferami i korupcją) oraz wielu innych grup interesów i rozproszonych centrów opinii. Te elementy społeczeństwa obywatelskiego buduje się bowiem znacznie wolniej i trudniej niż radiostacje i telewizje komercyjne.
Swoistą miarą nienormalności kraju jest dla mnie częstość, z jaką oglądając telewizyjne informacje, sięgam po notes, by zapisać aberracyjne komentarze polityczne wypowiadane z powagą i pewnością, jakie do tej pory przysługiwały słowu ewangelii głoszonemu z ambony. Oglądając wiadomości w mediach polskich, publicznych i prywatnych, zapisałem całe strony głupich, nieobiektywnych, nieprawdziwych i nieuczciwych komentarzy, a mógłbym z łatwością zapełnić nimi grube zeszyty. Oto parę przykładów zebranych w różnych momentach w trakcie minionego roku.
Z okazji rocznicy konferencji jałtańskiej „Wiadomości” TVP 1 nadały migawkę, w której – realizując, zapewne w pojęciu redakcji rzetelnie, domniemaną zasadę demokracji w mediach – zapytano o ocenę Jałty przypadkowego przechodnia. Przechodzień powiedział: „Jałta przyniosła nam granice, które dotrwały do dziś”. Na to dictum mędrkujący reporter zareagował politycznie poprawnym podsumowaniem, mówiąc: „Ale w tym czasie wiele innych granic zostało przekroczonych”. Z jednej strony, trzeźwa, rzeczowa, spokojna, wyważona i prosta wypowiedź (która przecież ani nie przesądza oceny PRL, ani nie daje wyrazu politycznej preferencji), a z drugiej – demagogiczne, głupawe, bałamutne i nieuczciwe, oparte na grze słów, a więc czystej retoryce, a nie na meritum, odwracanie kota ogonem, mające na celu zdyskredytowanie niepoprawnego (lub podejrzanego) wedle oficjalnej ideologii poglądu i umocnienie wersji obowiązującej. A wersją tą jest oczywiście obowiązkowe potępienie i delegitymizowanie, przy każdej okazji, PRL. To jest przykład bezczelnej i

nachalnej politycznej propagandy,

która nie ma nic wspólnego z prawdą, faktami i uczciwym dziennikarstwem.
Inny przykład, inna stacja (TVN). Reportera „Faktów” zbulwersowało to, że w komitecie wyborczym Cimoszewicza rzekomo znaleźli się wyłącznie członkowie partii lewicowych, i to „zarówno obecnie funkcjonujących, jak SLD oraz tych, które odeszły w niechlubną przeszłość”. Pomijam to, że nawet na płaszczyźnie nagich faktów był to komentarz fałszywy, bo przecież nie wszyscy członkowie tego komitetu należeli do SLD lub PZPR (swoją drogą ciekawe, które jeszcze odesłane do lamusa historii partie lewicowe lustrator z TVN miał na myśli – PPR?). W tej jawnie tendencyjnej wypowiedzi tkwi przecież założenie, że partie lewicowe, ich członkowie i sympatycy są niepełnoprawnymi członkami społeczeństwa i niepożądanymi uczestnikami procesu politycznego. Ich obecność w komitecie wyborczym delegitymizuje kandydata i powinna go zawstydzać (kandydat rzeczywiście poczuł się zawstydzony i w stosownym komentarzu niestosownie i niewdzięcznie odciął się od popierającego go komitetu, co świadczy o tym, jak przemożną i powszechną presję mentalną wywiera nowa poprawność polityczna). Członkowie inkryminowanych partii mieli czelność zorganizować się w komitet i dać wyraz swoim oczekiwaniom i nadziejom politycznym. Gdyby nawet nieprawdziwy zarzut, że byli wśród nich tylko członkowie tych partii, okazał się prawdziwy, to jaki punkt ordynacji wyborczej, jaki artykuł konstytucji zostałby w ten sposób złamany? Reporterowi telewizyjnemu tak bardzo udzieliła się atmosfera wykluczenia i ostracyzmu oraz nastrój i psychoza powszechnej lustracji, że postanowił pozbawić niepożądane osoby (wśród nich niektóre zasłużone dla Polski osobistości wielkiego formatu) praw publicznych, w tym prawa do udziału w wyborach, prawa do głoszenia i reprezentacji poglądów, prawa do organizowania się w ramach struktur przewidzianych porządkiem prawno-konstytucyjnym. Zapewne jego umysł nie był w stanie wyprowadzić z tej wypowiedzi wszystkich konsekwencji, które wynikają z niej z żelazną, logiczną koniecznością, ale na tym właśnie polega efektywność technik prania mózgu, jakim go poddano (czy też sam się poddał).
Próba telewizyjnej lustracji Jaruzelskiego należy do tej samej kategorii działań. Kiedy udostępniono „opinii publicznej” odpowiednią teczkę, która miała wykazać agenturalną przeszłość generała, zgromadzeni przed budynkiem IPN dziennikarze rzucili się przed siebie niczym klienci właśnie otwartego marketu z wyjątkowo atrakcyjnymi ofertami „nie dla idiotów”. Walczyli o te kartki, wyrywali je sobie i nie doczytawszy nawet do połowy „obszernego, bo 70-stronicowego dokumentu”, podekscytowani relacjonowali na żywo jego bulwersującą zawartość. Tego żenującego przykładu dostarczył tym razem dziennikarz TVN 24. W rolę śledczego wczuł się kolega wzmiankowanego dziennikarza, najpewniej uznając się za wykwalifikowanego archiwistę, historyka, politologa, prawnika, prokuratora i sędziego, etyka i filozofa zdolnego właściwie zrozumieć, wyjaśnić i ocenić kontekst historyczny i wszelkie implikacje rzadkiego i sensacyjnego znaleziska historycznego. W całej akcji znów chodziło o to samo, czyli

potępienie stanu wojennego

i junty, zniesławienie PRL, podważenie legalności i ustaleń Okrągłego Stołu i jego następstw oraz zohydzenie Trzeciej RP, która zaczęła się od tak niegodnej prezydentury. Niezależnie od intencji autora (zapewne kierowało nim pragnienie poznania i przekazania społeczeństwu „prawdy”) takie były skutki tego zabiegu i za te skutki media są odpowiedzialne. Oglądając to niesmaczne widowisko, Kaczyńscy zapewne zacierali ręce z zadowolenia, ale przecież nie kreowali tej afery (i towarzyszącej jej atmosfery nagonki) sami, swymi własnymi rękami, ani nie robił tego za nich ich bulterier.
Miniony rok, który jako jedno pasmo uroczystości narodowych, na których tle ubierali się w szaty historyczne i dodawali sobie powagi męża stanu politycy prawicowi z Lechem Kaczyńskim na czele, był okresem nieustającej kampanii wyborczej. Przerobiona zgodnie z regułami marketingu politycznego, podkolorowana historia była głównym instrumentem walki politycznej, a wolne, demokratyczne media nie tylko nie zauważyły w porę manipulacji, ale w pełni w niej uczestniczyły, choć – jak widać – nie mając pełnego rozpoznania jej skutków politycznych. To przecież rządzona przez człowieka ekipy PO, a nie LPR lub PiS, publiczna telewizja wyemitowała w lecie „dokument” pt.: „Musieli zwyciężyć”(zmontowany w 2000 r.) z wyjątkowo paszkwilanckim, agresywnym i zafałszowanym komentarzem Aliny Czerniakowskiej (pełnym złotych myśli w duchu: „50 lat sowieckiego niszczenia Polski”). Ten sam pamfleciarski styl rozpoznałem w innym materiale TVP, o zgrozo pokazanym z okazji uroczystości Wszystkich Świętych dla upamiętnienia tych, którzy odeszli. Nawet taka okazja wydała się stosowna do przemycenia jadowitych i stronniczych komentarzy politycznych.
Pęd mediów do delegalizacji ex post PRL i – co za tym idzie – do powszechnej żywiołowej lustracji pochłonął swoją siłą także polityków liberalnych, choć ci ostatni zapewne nie do końca podpisaliby się pod wszystkimi tego konsekwencjami. W lecie odbywały się szeroko rozpowszechniane w mediach uroczystości i konferencje z okazji rocznicy Sierpnia 1980, które także (jak rocznica powstania warszawskiego i „cudu nad Wisłą”) zostały wykorzystane do celów kampanii wyborczej przez post-„Solidarność”. Wszyscy uczestnicy zdawali się mówić jednym głosem, choć ta jednomyślność przyniosła najwięcej korzyści agresywnej i anachronicznej prawicy. Nieświadomy konsekwencji politycznych tej jednomyślności, w samym jej centrum uplasował się senator liberalnej UW Wielowieyski, kiedy na rocznicowej konferencji mówił o „ustroju totalnym” i „terrorze komunistycznym po 1970 roku”, jak gdyby zasada sprzeczności przestała obowiązywać na terytorium Polski – jak w ustroju „totalnym” możliwy był strajk generalny czy jakikolwiek opór, nie mówiąc o „zwycięstwie „Solidarności””, które „zmieniło kształt Europy” (to już cytat z wypowiedzi Głównego Historyka Kraju, dr. Dudka)? Wygłaszane przy takich okazjach upraszczające komunały i niesprawiedliwe oceny polityczne, wyjęte z publikacji drugiego obiegu z okresu buntu wobec systemu, były bezkrytycznie akceptowane, nieustannie rozpowszechniane i uwiarygodniane przez główne telewizje.
Telewizja Puls, która – podobnie do palety prezentowanych w niej poglądów – ma dość ubogie zasoby repertuarowe, najczęściej ze wszystkich stosuje w swoim programie zasadę recyklingu – w krótkich interwałach czasowych na ekranie pojawiają się ciągle te same materiały. Np. panegiryk o zasłużonej dla Polski, Czech i USA rodzinie Brzezińskich powtarzany był co najmniej kilkanaście razy w ciągu roku (a nawet, co ostatnio zauważyłem z niedowierzaniem, kilka razy w ciągu minionego tygodnia). W tym paradokumencie widzimy prof. Brzezińskiego przemawiającego na KUL w trakcie ceremonii nadania mu doktoratu honorowego tej uczelni (miało to miejsce na samym początku III RP). Pośród wielu opinii, niekiedy prawdziwych i sensownych, Brzeziński mówi tam również, że „minione lata były

latami zbrodni i zdrady”,

potępia PZPR i odbiera „jej spadkobiercom” prawo do politycznej obecności w wolnej Polsce, gloryfikuje wyczyn Kuklińskiego i piętnuje oskarżeniem o zdradę „reżimowych generałów”. W ten sposób firmuje swoim autorytetem pogląd obiegowy, ale całkowicie nieprawdziwy i niesprawiedliwy, zakłamujący rzeczywistość i rozpowszechniający nieuczciwą ocenę powojennej historii Polski, w której Brzeziński – syn przedwojennego dyplomaty, od wybuchu II wojny światowej przebywający na emigracji w Kanadzie, po wojnie zaś w USA, gdzie się naturalizował – nie uczestniczył i której nie znał (czym innym jest „ekspertyza” na potrzeby amerykańskich mediów i administracji nieudolnego prezydenta Cartera, a czym innym rzetelna wiedza).
Był kiedyś taki dobry zwyczaj, przez niektórych Polaków przestrzegany do dzisiaj, zgodnie z którym osoby z własnego wyboru nieuczestniczące w życiu kraju, niepodejmujące decyzji i niebiorące odpowiedzialności, powstrzymywały się od oceny rodaków, którzy w kraju pozostali i byli poddani wpływowi realnego socjalizmu. Brzeziński mógł tak właśnie się zachować, ale mógł też powiedzieć prawdę, bo mając dostęp do najświeższych publikacji zachodnich, wiedział na początku lat 90., podobnie jak Albright i Fried w roku 2005, że – jeżeli już stosować oceny moralizujące – zdradą wobec Polski było stanowisko rządu brytyjskiego pod koniec wojny, a nie powstanie nie w pełni suwerennej Polski Ludowej (jakaż inna Polska mogła powstać pod egidą Stalina i jego Armii Czerwonej wobec braku zainteresowania ze strony USA i Wielkiej Brytanii?). Wiedział też, że w optyce administracji amerykańskiej i z perspektywy celów jej polityki międzynarodowej rozstrzygnięcie kwestii polskiej nie miało żadnego znaczenia na konferencji jałtańskiej. Wszyscy troje wiedzieli również, że rząd Reagana, poinformowany przez Kuklińskiego o planach Układu Warszawskiego wobec polskiej rewolucji 1980-1981, nie uprzedził liderów „Solidarności” o tym, co może ich spotkać w najbliższym czasie (a przecież nie było pewne, czy będą tylko internowani, czy może inaczej wyeliminowani). Amerykańską „pomoc” dla krajów bloku sowieckiego krytykowali w USA nawet prominentni politycy neokonserwatywni, w tym „jastrząb” polityki zagranicznej, Jane Kirkpatrick, była ambasador USA przy ONZ w rządzie Reagana. Czy Brzezińskiego, niesprawującego przecież żadnego urzędu w administracji amerykańskiej od czasów katastrofalnej kompromitacji rządu Cartera, spowodowanej fiaskiem próby odbicia zakładników w ambasadzie USA w Iranie – Brzezińskiego, którego wielu Polaków widziało w roli prezydenta Polski – nie było stać na większą samodzielność w ocenie spraw polskich? Czy musiał swoje wypowiedzi wygłaszane na prowincjonalnym uniwersytecie w Polsce korygować wymogami oficjalnej amerykańskiej racji stanu i oficjalnej propagandy?
Okazuje się, że nie było go na to stać. Brzeziński, jak po nim Albright i Fried, przemawiał jako amerykański urzędnik i oczywiście miał do tego prawo. Ale dlaczego wśród polskich jeśli nie polityków, to analityków polityki lub dziennikarzy i komentatorów politycznych

nie znalazł się ani jeden,

który powiedziałby, że w okresie 1945-1991 Polska postrzegana była przez kolejne rządy amerykańskie głównie (jeśli nie wyłącznie) jako słabe, podatne na manipulacje ogniwo, którym można było posłużyć się w celu destabilizacji ówczesnego wroga USA, tzn. Układu Warszawskiego i ZSRR, a więc że była postrzegana instrumentalnie, bez zwracania uwagi na jej interes narodowy, jej rację stanu i dobro jej obywateli? USA nie były „sojusznikiem” polskiego narodu i wrogiem obcego narodowo państwa PRL-owskiego, rozróżnienie takie nie ma sensu. Nie obciąża to przecież w żadnej mierze sumienia amerykańskich polityków (i nie rzutuje na obecne stosunki), bo wynika po prostu z suwerennego rozumienia przez nich własnego interesu narodowego jako nadrzędnego celu w polityce, i w tej perspektywie taka postawa wobec Polski była całkowicie zrozumiała i usprawiedliwiona. USA nie miały wobec naszego kraju, wobec satelity ZSRR, żadnych zobowiązań, politycznych ani tym bardziej moralnych. Zamiast jednak opisać ten stan rzeczy, nasi politycy i analitycy mitologizują obustronne stosunki polsko-amerykańskie, rozpowszechniają mit, włącznie z wprowadzeniem go do obowiązujących w szkołach programów nauczania, i – co gorsza – na micie opierają swoje wizje polityczne.
Umacniają ten proces polscy dziennikarze, nadając obieg i dodając wiarygodności fałszywemu mitowi. W programie radia TOK FM, poświęconym jak na ironię etyce mediów, czołowi polscy publicyści jednogłośnie uznali obiegową, uproszczoną i nieprawdziwą opinię, zgodnie z którą w czasach PRL dziennikarze dzielili się na tych, którzy walczyli po słusznej stronie (czyli tych zaangażowanych w ruch „Solidarność”), i tych, którzy zachowywali się niegodnie (czyli krytyków „Solidarności” i apologetów reżimu). Do głowy nie przyszło nikomu z obecnych w studiu, że logiczną konsekwencją takiego poglądu jest polityka lustracji, eliminacji z życia publicznego olbrzymiej części społeczeństwa i trwałego usunięcia z obiegu publicznego, na podstawie kryteriów politycznych, określonych opinii i poglądów. Taki zaś program polityczny wymaga przecież dla swej realizacji władzy autorytarnej. Dlaczego więc dziwią się teraz, kiedy pojawiła się właśnie władza gotowa zrealizować program, pod który sami położyli fundament?
Ten sam zatem mit, który każe potępiać sumarycznie cały okres PRL jako nieprawowitą część narodowego dziedzictwa, sankcjonuje i daje moralne uprawomocnienie polityce „uzdrowienia państwa” i polityce odwetu, której instrumentem jest lustracja; polityce, której urzeczywistnienie wymaga przejęcia pełni władzy i zbliżenia się do wizji państwa autorytarnego. Państwa, które kontroluje wszystkie aspekty życia obywateli, nadaje sobie przywilej dzielenia ich na złych i dobrych. Które posługuje się zafałszowaną historią dla własnej legitymizacji i dlatego musi na nowo przepisywać podręczniki historii, organizować „nowe tradycje” państwowe, narodowe ceremoniały i obrzędy, musi kontrolować polityczną poprawność wychowania młodzieży, śledzić, ścigać i karać występek i zepsucie, zmieniać nazwy placów i ulic, kodyfikować nową symbolikę narodową, zmieniać instytucje i ustrój państwa prawa, łamać zasady stojące na straży równowagi władz i apolityczności urzędów, wymieniać sędziów pod kątem ich dyspozycyjności politycznej i podejmować się transwaluacji dotychczasowych wartości.
Państwo demokratyczne i szanujące wolność, państwo prawa nie może stawiać sobie i nie stawia podobnych celów. Taka wizja polityki i misja działalności politycznej wykracza poza jego granice i ponad sferę jego uprawnień i władzy. Wobec takiej uzurpacji obywatele mają prawo wypowiedzenia paktu i odmowy posłuszeństwa. Jednak podobna uzurpacja i podobne zdefiniowanie celów politycznych nie byłoby możliwe, gdyby media rzeczywiście spełniały deklarowaną rolę czwartej władzy poprzez racjonalne i krytyczne egzaminowanie funkcjonujących w obiegu publicznym pojęć, ocen, wartości i celów politycznych. Polskie media okazały się niewykształcone, niedoinformowane i nieprzygotowane do pełnienia tej roli. Przeciwnie, swoją bezkrytyczną akceptacją obiegowych mitów i nieprawdziwej wizji historii stworzyły grunt, na którym można było zasiać uroszczenia władzy autorytarnej.

Autor jest filozofem i historykiem, pracował naukowo w Polsce i USA oraz jako menedżer w międzynarodowych korporacjach paliwowych

 

Wydanie: 10/2006, 2006

Kategorie: Opinie

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy