W poszukiwaniu germańskiego żołędzia

W poszukiwaniu germańskiego żołędzia

Nie da się spotkać naszych byłych ukochanych, kiedy akurat wyglądamy najpiękniej, jesteśmy w nowej marynarce, w odpowiednim dniu cyklu, w aucie wypucowanym w myjni. Szefowie też zawsze trafiają na moment, kiedy niewyspani, z pryszczem na policzku próbujemy się otrzepać na parkingu z psiej sierści, ujawnionej przez słońce. Życie nie szczędzi nam przykrych koincydencji, niechcianych zbiegów okoliczności, kiepskich rozdań.

Weźmy choćby kolejkę w mięsnym. Osiedlowy pawilon z Biedronką, maleńką drogerią i stoiskiem pełnym podrobów. Człowiek w cywilu, spod kurtki wystaje badziewny polar, na zębie pietruszka, skarpetki w paski jak na otwarcie sezonu w przedszkolu. Tym człowiekiem mam nieszczęście być ja: oglądam podroby trochę zestresowana, że zaraz spotkam znajomych wegetarian, którzy spojrzą na mnie z pogardą. Różnica temperatur zaczyna dawać się we znaki: czuję upał gromadzący się pod polarem. Wiem, że zrobiłam się czerwona, a oczy napuchły z wysiłku. Wyraz twarzy mam tępy. Na szczęście to Biedra, południe. Wszyscy w pracy lub w mieście. Wlepiam gały w jakąś parówę i nagle słyszę: „Agnieeeszkaaa?”. Oczywiście cała kolejka odwraca się, jakby stały tu same Agnieszki płci męskiej i żeńskiej. Kolejka czeka. Lokalny pisarz na kacu, opakowany w potężny szary sweter, z „kogucikiem” na głowie, zaczyna mnie mocno ściskać: „Zablokowałaś mnie w telefonie?”. Ekstra, kolejka zaciera ręce. A pisarz zaczyna sprawozdawać swoje przygody wydawnicze, dodając, że właśnie jedzie do Niemiec, zbierać żołędzie. „Zalesiam Niemcy!”, dodaje. „W poszukiwaniu germańskiego żołędzia!”, cieszy się.

Jakiś facet w kolejce do lotto też się zaśmiał. Pani w płaszczyku skrzywiła się. Cóż, zabrzmiało to nieprzyzwoicie. Następnie pisarz zaczyna mi streszczać swoją nową książkę, do czego zawsze dochodzi i przed czym ucieczki nie ma. Wszystkie wątki, które leżały odłogiem (blokada numeru), rozwinęły się w kolejce przy mięsnym. Autor oczywiście co chwilę zaśmiewał się z własnych dowcipów, zaglądał w oczy, czy uważnie słucham, śpieszył się, żeby zdążyć, zanim poproszę o porcję rosołową.

Uff, moja kolej. Nie mogę się skupić. Z offu dobiega do mnie trzecioosobowa narracja. Proszę o filet. Pisarz prowadzi bohatera przez wrocławskie knajpy lat 80. Proszę o udko. Bohater przeżywa seksualną ekstazę. Biorę kiełbasę. Bohater przechodzi duchową przemianę. Jestem totalnie spocona. Dzwoni moja wydawczyni, koniunkturalnie odbieram. „Jaki boczek?”, pyta sprzedawczyni. „Jak to jaki?”. „No jaki? Mamy pięć rodzajów boczku”. „Pięć rodzajów boczku?”, pytam. „Co?”, dziwi się wydawczyni. Oko zaczyna mi nerwowo chodzić, a noga mrugać, czy odwrotnie. Nie wiem, jaki boczek. Patrzę zdesperowana na kolejkę. OK, pytanie do publiczności: „Jaki boczek?”. „Wędzony!”, odpowiada kolejka chórem. Wędzony. Nie mam pojęcia, co kupiłam. Nie wiem, ma się rozumieć, ile zapłaciłam. Pisarz bierze torby pełne mięcha i uprzejmie niesie je do samochodu. „No to chyba odblokujesz mnie teraz? Będę do ciebie dzwonił z Germanii”.

Wstyd mi i przykro. Z miejsca odblokowuję pisarza i myślę, że spotkała mnie sprawiedliwa kara. Człowiek powinien mieć jednak jakieś przebrania, żeby nie spotykać znajomych w kolejkach po mięso, w aptekach, w przychodniach pod gabinetem ginekologicznym, na basenie, kiedy gumowy czepek robi (sobie) z nas jaja. Ani podczas spacerów z psem. Jeśli się ma dużego, źle wychowanego psa. Nawet Różewicz w jednym z wierszy napisał, że tego szczególnie nie lubi: ludzi ze źle wychowanymi psami. Czyli mnie. Mój pies rzuca się do całowania. Syfi stroje. Okłacza. Zaślinia. Ludzi kocha, ale czasem kłóci się z innymi psami. Mój pies jest 40-kilową krówką i kiedy czegoś bardzo pragnie, muszę mocno wbić pięty w beton, owinąć się smyczą i liczyć na pomyślny rozwój wypadków. Dlatego wliczam do nieszczęśliwych spotkań również te, które zdarzają mi się podczas psich spacerów.

Ot, starszy, znajomy prawnik, człowiek wykształcony, cudowny rozmówca, wielce uprzejmy i elokwentny. Ze swoim równie miłym psem. Spotykam go w parku. Jego pies wącha sobie jakiegoś żołędzia, my zaczynamy rozmowę na temat prozy non-fiction, a ja, uśmiechając się oficjalnie, nieoficjalnie walczę z moim psem, który wyrywa się potwornie, ciągnie, miota się, po prostu szaleje. Rozmówca wydaje się tego nie zauważać, pochłonięty diagnozami dotyczącymi literatury współczesnej, a ja jestem dosłownie ROZDARTA. Jak opanować bydlę i toczyć dysputę? Mój blady uśmiech utrzymuje się tylko siłą woli. Czuję się jak w kolejce po mięso. Wielbię pana, wielbię psa, wielbię żołędzia, w ogóle wszystko wielbię i nie wiem, gdzie przerwać wątek. Wydaje się, że narracja nigdzie się nie rozszczelnia, więc z głupia frant mówię, że muszę lecieć – bez sensu. Non-fiction bez diagnozy, pan pozostawiony nad żołędziem, ja zdruzgotana towarzyską porażką. Jedynie psi triumf jest bezdyskusyjny. Ale pies zawsze wygrywa. Pies zawsze wygrywa. Przynajmniej tyle.

Tagi: psy

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy