Powiat samobójców

Powiat samobójców

Aż sześciu mieszkańców powiatu człuchowskiego powiesiło się niemal dzień po dniu

Marek Szulc z tutejszej policji takiego stycznia pamięta. W jednym miesiącu powiesiło się sześciu mieszkańców powiatu. Ludzie szepczą, że do Człuchowa przyszedł diabeł. – Z początkiem roku lubi wejść człowiekowi w duszę – mówi kobiecina z chlebem w siatce. Cicho. Jakby się bała, że diabeł usłyszy. – I tumani. I każe się ze sobą rozliczać. I uwiera… Tylko dlaczego diabeł wlazł właśnie do Człuchowa?
Miasteczko ranną porą budzi się do życia. Na PKS idzie mężczyzna w kufajce, pohandlować ozdobnymi gołębiami w sąsiedniej wiosce. Wcale się wisielcom nie dziwi: – Z czego tu się żyje? Z przyzwyczajenia – chucha w ręce. – Nie mieli do kogo pójść, to poszli do… – klnie.
Wszyscy wybrali sznur. Ludzie mówią, że jak wisielec zawiąże sobie pętlę na szyi, nie ma odwrotu. Już diabeł widły pcha w same oczy. Wisielec głowę odchyla do tyłu i pętla się zaciska.

Diabeł lubi koniec roku

Gdyby Świerczyńska znalazła wtedy Pawła B., może by do tego nie doszło? Gdyby zdążyła powiedzieć… Obszukała całą wieś, bo nie przyszedł na ranną zmianę. Było tuż przed sylwestrem.
Już ludzie się skrzyknęli, że trzeba Pawłowi pomóc, bo chłopak rozsądny nad podziw. Jak Zygmunt Świerczyński, który zatrudniał Pawła przy rozładunku ziemniaków, dawał mu pieniądze po dniówce, Paweł zawsze mówił roztropnie: „Na koniec uzbiera się więcej”. Ktoś już zadeklarował pierzynę, inny koc, a sąsiad, który ma fermę gęsi, pomieszczenie socjalne w obejściu, żeby Paweł mieszkał jak człowiek. Przypilnowałby gęsi, a i w ziemi robota zawsze się znajdzie.
W spróchniałej budzie na skraju wsi Paweł B. zamieszkał miesiąc temu. Kiedyś, gdy w Strzeczonie był jeszcze punkt skupu ziemniaków, buda służyła za wagę. Miał szczęście, bo zapomnieli odłączyć prąd. Powiesił się na pasku. Perfidnie. Głową sięgał do samego sufitu. W każdej chwili mógł wstać.
– Może gdyby go nie zostawiła? – ludzie pokazują głowami na dach białego domu na górce, gdzie nie tak dawno urodziło się Pawłowi dziecko. – Jak znalazła sobie innego, odechciało mu się żyć. Dokładnie nikt nie wie, skąd dziewczyna z białego domu przywiozła Pawła do Strzeczony.
Okna baraku na skupie wychodzą na wiejski cmentarz. Po kupie kwiatów znać, że Paweł B. był w wiosce lubiany. Najbardziej przylgnęli do siebie z Tomkiem Wnukiem. Może dlatego, że obaj krawcy po zawodówce? A może dlatego, że Paweł prawie sam na świecie, a Tomek inwalida z krótszą nogą? – Matka nie chciała go do siebie z powrotem. Przyjechała dzień przed pogrzebem, wzięła pieniądze i zamówiła katolicką mszę – opowiada. – Ale jak już ksiądz z całą wioską szli na cmentarz, grabarz wyprosił księdza, że rodzina sobie nie życzy i wtedy duszę przejął ktoś od zielonoświątkowców. Jak na ironię – macha ręką Tomek. – Życie miał byle jakie, a teraz o duszę się handryczą.
Niejednego kielicha razem z Pawłem wypili. Po pijaku człowiek zawsze się wygada. Gdyby cokolwiek wskazywało, że coś mu chodzi po głowie… – Że roboty szukał? – każdego z tych, którzy zostali, dręczą ostatnie godziny, czy czegoś nie przegapił. – Ilu tu roboty szuka i z tego powodu nie wiesza się na pasku. Może ta buda? Pisał podania o mieszkanie do burmistrza w Debrznie, ale była cisza. Trochę popracował przy kuchni na stacji benzynowej, o której ludzie mówią „ekskluziw”, bo mają tam taką dyrektywę, że jak zupy klient nie kupi, trzeba zupę wylać, człowiek nie może zjeść.
W Strzeczonie się szepcze, że musiała przyjść w okolicę jakaś sekta. Ktoś słyszał w telewizji, że ludzie już się skrzyknęli przez Internet i razem mają się powiesić w dzień Walentego. Pod hasłem „Złamane serca”. A nieszczęśliwa miłość gorsza od diabła.
W budzie przy łóżku znaleziono otwartą książkę „Życie po śmierci”. W tych książkach jest napisane o jasnym światełku w tunelu… Może zobaczył światełko?

Ciężar bytu Jana F.

Do domu Jana F. jedzie się z Polnicy drogą przez las. Wokół straszą stare chlewnie i baraki zamieszkane przez dawnych pracowników pegeerów. Bezzębna kobieta z dzieckiem na ręku wskazuje drogę. Każdy w Grzybowie zna dom obok brzozowego zagajnika, w którym jednego dnia powiesił się Jan Ł., a dzień później sąsiad zza ściany.
Z wilgotnej sieni idzie się prosto do pokoju. Jednego na sześciu domowników. W każdym kącie stoi wysłużony rozkładany fotel. Tuż przed śmiercią Jan Ł., duży mężczyzna z wąsem, siedział na swoim fotelu, 11-letni Przemek na swoim, a Barbara, konkubina Jana Ł., na tapczanie. Jan powiedział przy dzieciach, że się zabije. Matka Boska z Częstochowy i Jezus Frasobliwy na ścianach mogą to poświadczyć. Mogą też poświadczyć, że lubił kieliszek. Barbara co dzień przymykała cichutko drzwi od pokoju ze świętymi obrazami: „Niech pan Jan się prześpi, będzie inny”. Jak drzwi zaskrzypiały, Jan się budził i zaczynała się „obrucha”. Barbara mówi o nieboszczyku „pan Jan”. Choć 12 lat żyli pod jednym dachem, kazał tak mówić. Że niby konkubent to nie mąż, a jak nie mąż, to pan. Do niej po trzeźwemu też zwracał się „pani Barbaro”, po pijaku „ty stara k…”. Przed świętami przyniósł sobie siekierę z garażu…
– Może tak przeżył odebranie dzieci? – zachodzi w głowę Barbara. – Kazali się panu Janowi leczyć w ośrodku dla alkoholików, ale powiedział, że nie musi. Pracy też nie szukał, bo mówił, że nie musi. No to dzieci zabrała komisja z Człuchowa.
– Masz chodzić na mój grób – powiedział Jan F., gdy odwiedził Przemka w domu dziecka. Płakał. Barbara pamięta z detalami to ostatnie pół godziny, jak wrócili z Człuchowa: – Pan Jan drzwi odemknął, kurtkę zawiesił i przyniósł z garażu sznurek od snopowiązałki. Siadł przy stole i sobie pętelki plótł. Potem położył sznurek na podłodze i nagle stanął w progu z siekierą. „Żegnaj, Basiu!”, krzyknął i uderzył się dwa razy w głowę. Potem wziął sznurek i poleciał w zagajnik za domem. Powiesił się na największej brzózce. Jak doleciała, pan Jan już był na tamtym świecie.
Jak Jan F. nie pił, to był z niego pedant, o czym mogą zaświadczyć narzędzia ułożone w garażu równiuteńko, każde do swojego kompletu. Tak samo Barbara go pochowała. Wszystko kupiła nowiutkie, że nie może narzekać. I ksiądz mszę odprawił w kościele. Tylko ciało kazał położyć w starej nieczynnej kaplicy. Za nic do kościoła nie chciał. We śnie Jan jej powiedział, że ma bardzo ciężko. A Przemkowi śnił się, jak miesza kijem smołę w wiadrze i woła: „Przemku…”. Bo wisielec ma to do siebie, że jego dusza błądzi. Wisielec tak szybko nie odejdzie. – Potępiony na wieczność? – Barbara nawet nie chce myśleć.
To był piątek. W sobotę akurat Barbara wróciła z Człuchowa z aktem zgonu, jak Marcin F., sąsiad zza ściany, zastukał, zapytać o pogrzeb. Już zjechała się rodzina z Bydgoszczy. Było głośno, to nic nie mogła słyszeć. Tylko raz ją tknęło. Nagle na pół godziny zgasło światło w całym pegeerze… W niedzielę ani radia nie słyszała przez ścianę, ani dym nie szedł z komina. Patrzy przez okienko, Marcin stoi koło pieca jak słup. Jakby się grzał. A ręce miał tak jakoś wykręcone do wewnątrz.

Z Grzybowa do wieczności

Gdy za ścianą tego samego domu w Grzybowie siedem lat temu zamieszkali Marcin i Magda F., raz było lepiej, raz gorzej. A już ostatnio było Marcinowi dobrze, jak pączkowi w maśle. Pół roku temu nie dość, że urodził mu się syn, to jeszcze dostał etat z prawdziwego zdarzenia w zakładzie energetycznym. Niejednemu w Grzybowie żyć by się chciało. Pralkę nawet kupili. Tylko między nimi działo się gorzej niż lepiej. Zazdrosny był. Miesiąc temu Magda wyjechała z dzieckiem do rodziców do pobliskich Chojnic. Oprócz awantur przyczyniła się do tej wyprowadzki dorywcza praca. A podczas gdy ona dorabiała przy cebuli w Tucholi, on zapijał z Jankiem Ł. samotność.
Z drugiej strony domu, tak samo jak z przeciwnej, ułożone w równiutką kupkę klocki. Marcin nakupił drewna na calutką zimę. Lubił wszystko mieć na zapas. Janek Ł. rąbał Marcinowi drwa, bo i tak nie miał nic do roboty, a jak Marcin wracał z pracy, opijali kolejne sterty. – Czy jeden drugiego pchnął? Odwagi dodał? Może się namówili przy kieliszku? – pytają się nawzajem wdowy.
Na wieszaku w sieni wisi przybrudzone robocze ubranie, jakby dopiero co zdjęte. W kącie, tuż przy ślubnym zdjęciu w oprawce z serduszka, stoi worek kartofli. Jakby ktoś wyszedł na chwilę. Tylko dykta na drzwiach jest rozdarta od góry do samej klamki. Były zamknięte na skobel od środka. I pokopana ściana na wysokości nóg. Na rurze w kuchni został jeszcze supeł. Zegarek stanął na 4.15. Gdy znaleźli Marcina, na stole leżał chleb i coś do chleba. Jakby się nie wybierał do wieczności…
Gdy w piątek Marcin wrócił z pracy, za głowę się złapał, że Jasio „zrobił sobie samobójstwo”. Ciągle tylko kiwał głową: „Ile to trzeba odwagi?”. Magda wzięła go do Chojnic, do dziecka. Jeszcze poszedł na piwo z teściem. Normalnie. Może tylko to, że nigdy nie analizował tak życia. A tu przebiegł życie przy dwóch piwach. Że niby słyszał, że to nie jego syn… Może gdyby ojciec coś wtedy powiedział? Nagle Marcin postanowił wracać do Grzybowa. To była ich ostatnia rozmowa. Ale Magda nic z tej rozmowy nie pamięta. – Dosłownie nic – odpala papierosa. Tylko tę noc pamięta. Coś za nią chodziło. Przewracała się z boku na bok i strasznie dużo piła. Wichura była jak nigdy.
W progu zimnego domu staje matka Marcina F. – Samotność – patrzy na synową z wyrzutem. Tej nocy też coś ją tknęło. Usłyszała, jakby syn biegł po schodach. – Czy taki chłopak mógł… – rzuca na ławę zdjęcie, z którego zamarł w uśmiechu na wieczność ładny 30-latek. Jakby na syna miała złość. – Mieli z ojcem wyjechać za granicę na zarobek. Już jechali po świętach, już po Nowym Roku… Mąż zwolnił się z pracy i tak nas wyfrajerowali! Może Marcin już wiedział, że to machlojka, i nie mógł wytrzymać? Przecież ojciec zwolnił się z pracy! Bez odwrotu – powtarza słowo praca jak natręctwo.
– Dla mnie powodem jest co inne – Barbara, sąsiadka zza cienkiej ściany, może klęknąć i to powiedzieć. Pamięta, jak Marcin dzwonił do Magdy: „Przyjedź, bo mam kolędę”. Chciał, żeby dziecko we wspólnym domu ksiądz pokropił. Magda, że nie przyjedzie. Jak już ksiądz był u Barbary, organista wyszedł na podwórko, czy Marcin księdza przyjmie, powiedział: „Nie, bo dziecka nie ma”.Msza w kościele była bez kazania. I szybko ksiądz poprosił zamknąć trumnę. Magdzie się wydaje, że do syna przychodzi. Tak czasem zapatrzy się w jeden punkt, jakby ktoś do niego mówił.
W pokoju za łóżkiem ponoć znaleziono wtedy wypite do połowy wino.

Na mnie już czas

W pubie Kaprys jest sennie jak w całym Debrznie. Po południu jak zwykle mężczyźni wpadają ponarzekać, opowiedzieć kawał, zakląć. Co dzień ten sam rytm. Te same kawały, to samo miejsce przy barze. Tak sennie jest w miasteczku, odkąd zlikwidowano tu wojskowy garnizon. Z ulic straszą opuszczone bloki bez szyb, nieczynne kino i szare kobiety na ławkach przed klatkami schodowymi. Zupełnie tak samo było 21 stycznia. Mężczyźni z Kaprysu nie chcą mówić. Ponoć Oktawiusz N. siadł na tym samym co zawsze taborecie przy barze. Dopił piwo i powiedział: „No to na mnie czas”. Każdy tu mówi codziennie, że na niego czas…
Ludzie przypuszczają, że Oktawiusz N. celowo wybrał Dzień Babci. Bo on miał tylko chorą babcię, a ona miała tylko Oktawiusza. Matka urodziła go za panny. Jak założyła rodzinę, zostawiła Oktawiusza babci. Gdy dorósł, w kółko powtarzał się ten sam scenariusz: babcia dniami robiła na drutach, Oktawiusz najpierw sprzątał, potem gotował, potem wychodził na piwo, żeby nie siedzieli na sobie w jednym pokoiku.
Spokojnie wszystko zaplanował. Przyszedł do babci z czerwoną różą i jak zwykle o godz. 20 podał lekarstwa. Ale babci jak nigdy coś nie dało usnąć. Zobaczyła kurtkę w przedpokoju… Oktawiusz powiesił się w piwnicy na plecionym sznurku. Siedząc. Wcześniej wyłączył komórkę i wyciągnął kabel z telefonu.
Ludzie na osiedlu łapią się za głowę: – Jaka inteligencja to była w rozmowie! Z każdym miał tematy. I historia, i gazeta. Tylko pracy dla niego nie było. Ile się wyjeździł na stopa do Człuchowa? Ile ścieżek wychodził do burmistrza? Raz firma mięsna z Gniewna wzięła go na ochroniarza. Ale on, typowy romantyk… Zwolnili.
– Psychika go rozwaliła – mówią ludzie. Mówią też, że popijał, ale z beznadziei. Zresztą woli życia nie miał dawno. Ktoś słyszał, że już nieraz się targał na życie. Ale w Debrznie psycholog to fanaberia. Najgorsza dla takich, mówią jeszcze ludzie, to późna zima. Ktoś słyszał, że narobił długu. Ale głód nie zaglądał mu do garnka. Jemu, ambitnemu, do garnka zaglądała ambicja. Babcia ma już 77 wiosen. Ile tak się można trzymać cudzej renty? Zresztą nikt w Debrznie tak naprawdę Oktawiusza nie znał. Samotnik był.
W takim samym sennym bloku mieszka Iwona M. Lubił do niej wpaść. Ona miała czas, bo bez pracy, i on miał czas. Milczek. Mógł ręce oprzeć o łokcie i patrzeć na człowieka godzinami. – Tydzień przed śmiercią siadł na tym stołku – opowiada. – „Już mi dużo nie zostało”, machnął ręką. Mówił coś o bólu. Że jakby go walec gniótł i płaszczył. O jaki ból chodziło? Gdyby nie wpadła sąsiadka…
Tamtego dnia Iwoną M. też coś telepnęło. Nigdy nie chodzi tak rano do sklepu. A tu zerwała się o 6. Nagle jakby ją wmurowało. Patrzy, a nad blokiem Oktawiusza lecą ciemne chmury i lecą. Potem blok się rozpłynął w chmurach.
Babcia wysłała przekaz do Lichenia. Za spokój duszy.
**
– Śmiertelnie długa ta zima. Niech się pani rozejrzy po pegeerach – Zbigniew Świerczyński, radny Strzeczony, robi ręką okrąg na znak, ilu jeszcze szykuje sznurki po komórkach.
Śmiertelnie długa zima
– 31 grudnia, Strzeczona, Paweł B., lat 26, powiesił się w punkcie skupu ziemniaków. Na haku w suficie.
– 4 stycznia, Człuchów, Franciszek E., lat 50, znaleziony w domowej kotłowni.
– 7 stycznia, Grzybowo, Jan Ł., lat 51, znaleziony na gałęzi drzewa w zagajniku.
– 8 stycznia, w tym samym bloku w Grzybowie Marcina F., lat 26, powiesił się w kuchni.
– 21 stycznia, Debrzno, Oktawiusz N., lat 30, znaleziony w piwnicy.
– 27 stycznia, Pietrzykowo, gmina Koczała, Halina S., lat 42, powiesiła się w budynku gospodarczym.

 

Wydanie: 08/2005, 2005

Kategorie: Reportaż
Tagi: Edyta Gietka

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy