Powolne gotowanie żaby

Powolne gotowanie żaby

Środowisko korpoludków tworzy sobie bańkę, w której żyje, bo tak mu wygodniej

Sara Taylor – autorka powieści „…i wyjechać w Bieszczady. Thriller z Domaniewskiej”, w której opisała dziesięcioletnie doświadczenia z pracy w korporacji

Czy przed przyjściem do korporacji miała pani wyobrażenie, że to świat jak z amerykańskiego filmu, a więc fałszywy?
– Do korporacji trafiłam praktycznie chwilę po studiach. Nie chcę mówić, że był to świat fałszywy. Na pewno jednak nieco wyidealizowany. To chyba dość normalne, bo mało kto ubiega się o pracę w miejscu, w którym pracować nie chce. Zazwyczaj chcemy postrzegać nowego pracodawcę jako lepszego od poprzedniego. Pozwalającego nam się rozwijać, dającego szansę na awans, oferującego zadowalające zarobki. Ale z czasem zachwyt mija, a my odkrywamy różne mankamenty danej pracy i firmy.

Odkrycie prawdziwego oblicza korpo było szokiem? A może wszystko się zgadzało?
– Gdybym się ze wszystkim zgadzała i gdyby zgadzali się inni pracownicy korporacji, nikt by z nich nie uciekał. Nikt nie myślałby co jakiś czas, aby „rzucić to wszystko i wyjechać w Bieszczady”. Praca w korporacji wymaga konformizmu. Nie ma w niej za dużo miejsca dla indywidualistów, bo wszystko określają procedury, ale trudno powiedzieć, że można przeżyć w nich szok. To raczej powolne gotowanie żaby. I albo się przyzwyczajamy i mimo że woda staje się coraz gorętsza, znajdujemy coś, co nas w korpo trzyma – choćby pieniądze – albo uciekamy.

Czy praca w Mordorze jest ciężka?
– Tu należy odpowiedzieć jak prawnicy: to zależy. Od tego, na jakim stanowisku i w jakim dziale, ale także od okresu. Są takie okresy, że trzeba ostro zasuwać po kilkanaście godzin na dobę, a po powrocie do domu ma się ochotę tylko paść na łóżko. Ale są i takie, że znaczna część osób tworzy wokół siebie otoczkę zapracowania. Jak to mówiła moja niegdysiejsza koleżanka, „najważniejsze jest robić wokół siebie dobry PR”.

Ciężka fizycznie, psychicznie? Zbyt długa, monotonna, człowiek wstaje od biurka zdrętwiały itd.?
– Wszystko naraz. Czasem i stresująca – nawet bardzo. Często jest ciśnienie na wynik: kwartalny, półroczny, roczny. Z czasem jednak większość z nas uczy się, jak przetrwać w korporacji bez nadmiernie ambitnego wyrabiania planów i podnoszenia sobie poprzeczki. Ale to też ogromna umiejętność – zrobić niezbędne minimum, zbytnio się nie wychylać i możliwie spokojnie przetrwać kolejny miesiąc, kwartał, rok.

Ma być lekko, łatwo i przyjemnie

Jaki jest stosunek szefostwa do pracowników? Sympatyczny, inspirujący, stresujący, obojętny?
– Trudno uogólniać. Wiele zależy od ludzi i od stanowiska, a także od kultury organizacyjnej konkretnej firmy. Niestety, często ci, którzy awansowali i zajmują wysokie stanowiska – nie mówię o prezesach ani członkach zarządów – niezbyt dobrze traktują podwładnych, asystentki, sekretarki. Wielu jest pracoholikami i tego samego wymaga od innych. Tacy chcą pokazać, że skoro oni coś osiągnęli, awansowali, to znaczy, że można ciężko pracować. Niekiedy chcą też dać do zrozumienia, że są lepsi. A jeśli tak, to każdy poniżej jest gorszy, słabszy… I dają to odczuć.

Wszyscy w korporacji mówią sobie po imieniu?
– Zazwyczaj tak. Ale to zależy od rodzaju organizacji, kapitału i zarządów. Trochę inaczej jest w branżach kreatywnych, a inaczej w finansach i bankowości. Zachodnie korporacje przyniosły zwyczaj zwracania się po imieniu, ale bądźmy szczerzy – żyjemy w Polsce i niektórzy uznają, że nie wypada do kogoś zwracać się po imieniu lub ta osoba wręcz sobie tego nie życzy. Ale bardzo generalizując – tak, większość z nas zwraca się do siebie po imieniu.

Kontakty pracownik-pracownik. Największy problem czy największa przyjemność?
– Jeśli pracujemy w jednej firmie i dziale, to bardzo często rywalizujemy ze sobą, a znajomości raczej mają charakter pozorowany. Wyskoczenie na dymka, małe ploty, kawkę – oczywiście tak, ale prawdziwe przyjaźnie koleżanek z sąsiednich biurek to wyjątki. Poważniejsze lub mniej poważne relacje osobiste też się rodzą między korpoludkami, ale niekoniecznie w ramach jednej organizacji. Łączy nas chyba przede wszystkim styl życia, myślenia i poziom zarobków. Dzięki czemu po prostu lubimy i możemy podobnie spędzać czas wolny, jeść na mieście, imprezować, wyjeżdżać na wakacje. Środowisko korpoludków bardzo często tworzy sobie bańkę, w której żyje, bo tak jest mu wygodniej. Ale ta bańka dotyczy środowiska, a nie poszczególnych korporacji.

Czyli przyjaźń i miłość to tylko kilka sympatycznych wspólnych nocy? Ale nie do końca budujących szczęście?
– Wśród korpoludków zdarzają się prawdziwe przyjaźnie i związki na całe życie, ale nasze podejście jest bardzo konsumpcyjne również w tych obszarach. Chętniej żyjemy w myśl zasady, że ma być lekko, łatwo i przyjemnie, niż w ramach małżeńskiej przysięgi „na dobre i na złe”. Bo po co ma być nam źle, skoro i tak dzieje się tyle złych rzeczy, że nie musimy nosić na sobie balastu niezbyt udanego związku. Lepiej się rozstać. Później wiele osób czuje się samotnych, porzuconych, skrzywdzonych. Ale ciągle biegniemy przez ten sklep z pięknymi towarami, nowymi facetami i kobietami, szukając lepszej, fajniejszej zabawki. Wymarzonego partnera lub partnerki. W najnowszej książce „Tamte wakacje” pokazuję jednak, że są osoby, które z różnych powodów nie kończą niezbyt udanego, wręcz toksycznego związku. Ale tu znów się pojawia pozoranctwo – bo na zewnątrz ten związek wygląda idealnie. Często wizerunek jest dla nas ważniejszy od bolesnej prawdy. Choć wiem też, że po przeczytaniu tej książki wiele osób z Mordoru nazwie moją bohaterkę nierealistyczną i głupią, bo skoro może odejść z toksycznego związku, to czemu tego nie zrobi? Zapewne nie będzie chciało ani potrafiło mojej bohaterki zrozumieć. Z drugiej strony znam wiele osób, wiele koleżanek, które doskonale takie sytuacje rozumieją.

Dużo się mówi o przypadkowym, doraźnym seksie.
– Ale też nie wszyscy tak żyją. Najczęściej jest to próba znalezienia „miłości”. Choćby tej fizycznej. Choćby na chwilę. Każdy zdrowy człowiek lubi seks, a jak się nie ma stałego partnera czy partnerki, trzeba sobie jakoś radzić. Wspólna jedna noc, czy kilka nocy, daje nam namiastkę związku, bliskości. Potrzebujemy się przytulić. No i te przygodne, krótkie znajomości są łatwiejsze. Nie trzeba się angażować, iść na kompromisy. Romans kojarzy się zazwyczaj tylko z tym, co przyjemne. Życie i tak niesie pewne nieporozumienia i przykrości.

Ćpanie, uprawianie przygodnego seksu, zarozumiałość i kilkunastotysięczne zarobki to korporacyjna norma?
– Wszystkich to nie dotyczy. Co nie znaczy, że tych, którzy właśnie tak postępują, nie ma. My większość rzeczy robimy „bardziej i mocniej”. Lubimy życie na maksa. Poza tym twardy reset jest dla nas jakimś wentylem bezpieczeństwa. Szybko i dużo pracujemy. Zarabiamy. Chcemy z tego korzystać. Bardziej, mocniej i lepiej doświadczać życia. Oczywiście wiem, że mnóstwo osób powie, że to bzdura i stereotyp, ale jeśli ktoś mi nie wierzy albo usłyszy od innego korpoludka, że to bzdury, niech porozmawia np. z taksówkarzami, którzy w weekend wożą do domów albo z imprezy na imprezę naćpanych menedżerów zajmujących poważne stanowiska.

Lubimy lans i fejm

Jak wygląda dieta korpoludka? Naprawdę przeważają weganie i wegetarianie?
– Bardzo często tak jest, przynajmniej na poziomie deklaratywnym. Ma być przede wszystkim zdrowo. Mamy być fit. Pięknie wyglądać. Niekiedy dochodzi jeszcze dbałość o zwierzęta, czyli dbam nie tylko o siebie, ale i o środowisko naturalne. Jestem wrażliwa itp. Ale nierzadko to jedynie pozorowana społeczna odpowiedzialność biznesu. Chcemy być postrzegani jako osoby odpowiedzialne. A jednocześnie potrafimy sobie doskonale wytłumaczyć nasze odstępstwa: bo mój organizm potrzebował, bo przy okazji imprezy, bo raz na jakiś czas mogę. Alkohol i jakoś tak samo sięgnęło się po kebab. Na co dzień jedni jedzą w knajpach, drudzy przynoszą jedzenie z domu, co pokazuje, że potrafią gotować. A to też dziś modne, w dużej mierze za sprawą telewizyjnych programów kulinarnych. Mimo wszystko wciąż mało kto wyobraża sobie pracę w korporacji bez „pana kanapki”.

Ktoś śmiał się, że pracownicy korporacji mają za małe garnitury i za ciasne buty. Czy zwraca się uwagę na markowe ubrania?
– Jeszcze jak! Wygląd, ubranie podkreślają nasz status społeczny, wysokość naszych zarobków, poczucie smaku i estetyki. Są istotnym elementem podczas różnego rodzaju spotkań biznesowych. Chcemy wyglądać niczym z żurnala i mamy na to pieniądze. Ale pod perfekcyjnym makijażem i tym markowym ubraniem, podkreślającym naszą nienaganną figurę, skrywają się osoby z wieloma problemami. Często chodzące do psychologa. Przyjmujące leki na poprawę samopoczucia. Istnieje, a właściwie rządzi, kult piękna, młodości, efektywności, zmotywowania, optymizmu, szczęścia. Smutas w pracy demotywuje i wprowadza złą atmosferę. My mamy być nastawieni na cel. Mamy wręcz tryskać energią, ocierającą się o ADHD, i optymizmem. Te wewnętrzne cechy mają się przejawiać też na zewnątrz, w stroju eleganckim, modnym, z odpowiednią metką, będącą poświadczeniem, że jesteśmy ludźmi sukcesu.

W jednym z wywiadów powiedziała pani: lubimy lans i fejm.
– Lubimy dobrze wyglądać i się pokazać. Kochamy wystąpić na konferencji – nawet jeśli zapłaciliśmy za możliwość wystąpienia. Wyjść na scenę, by odebrać nagrodę – nawet jeśli zapłaciliśmy za tę nagrodę. Pokazać się w jakiejś gazecie, na bankiecie… Dlatego tak chętnie używamy mediów społecznościowych, aby się pokazywać, aby trochę kreować nasz świat na idealny. Na taki, którego można nam pozazdrościć. Jesteśmy trochę ekshibicjonistami, ale oczywiście pokazujemy nie prawdziwe życie, tylko to wylukrowane.

A wasze dramaty, przemyślenia, słabości?
– Skrywamy je bardzo głęboko, bo one nie są sexy i nikogo nie interesują. Bo przecież każdy chce żyć w komforcie.

Mówi się, że w dużych korporacjach jest wyścig szczurów, po trupach do celu.
– Najczęściej wygrywa „moje jest mojsze”, czyli przypadkiem nie próbuj wchodzić w moje kompetencje. Każdy projekt, w którym moją pracą było tylko wysłanie mejla z kilkoma zdaniami opinii jest oczywiście „mój”. Puszczanie plotek na czyjś temat. Albo zwyczajnie pośrednie lub bezpośrednie donoszenie do przełożonych, jeśli to mogłoby nam pomóc w awansie. Albo przetrwaniu, gdy istnieje zagrożenie. Bo np. dwie osoby zajmujące się tym samym nie są potrzebne.

Są jednak liczne korzyści z pracy w korporacji. Stabilizacja, godziwe zarobki itd.
– Jak napisałam w książce, korporacje są OK, bo właśnie dają stabilizację, możliwość rozwoju, czerpania z międzynarodowego know-how, wyjazdów na szkolenia… No i oczywiście zarobki. Ale nie dotyczy to wszystkich, bo przecież nie każda osoba pracująca w telefonicznym biurze obsługi klienta w banku czy u operatora telefonii komórkowej zarabia dużo i ma dostęp do wiedzy czy zagranicznych szkoleń. Ja korporację i pracę w niej odbieram przede wszystkim jako stan umysłu. Bo gdybyśmy uznawali, że każdy pracownik międzynarodowej firmy jest typowym korpoludkiem, to i pani na kasie w markecie byłaby korpoludkiem, i ktoś, kto pracuje w polskiej firmie, ale zarejestrowanej w raju podatkowym albo z udziałem kapitału zagranicznego. Mentalność korpoludka dotyczy tylko pewnej części pracowników, zwłaszcza tych, którzy z jednej strony utożsamiają się z tym środowiskiem, a z drugiej odpowiednio zarabiają.

Mamy być zwycięzcami

Jaka jest pozycja kobiety w korporacji? Czy alarmistyczne telefony z przedszkola, szkoły lub zwolnienia na dziecko są respektowane?
– I tu, przyznaję, jest problem. Macierzyństwo, niestety, staje się problemem. Bo nie chciałabym demonizować, że generalnie kobiety są w korporacjach jakoś gorzej traktowane od mężczyzn. To, że być może nas, kobiet, na stanowiskach menedżerskich jest mniej, wynika często z tego, że same się ograniczamy, wątpimy w siebie albo wolimy poświęcić się rodzinie i dzieciom. Gdybyśmy miały podobne podejście do życia jak mężczyźni, zawodowo byłybyśmy zapewne postrzegane jak faceci. Natomiast biologii nie zmienimy. To my rodzimy dzieci i najczęściej się nimi opiekujemy. A przecież pracę ktoś musi wykonać. Musimy być w pracy, pod mejlem i telefonem, na spotkaniu i w delegacji. Fizycznie bardzo trudno to wszystko pogodzić.

Czy już panią rozszyfrowano? Co by się stało, gdyby tę książkę uznano za powieść z kluczem?
– Ja, podobnie jak większość kobiet, nie do końca w siebie wierzę. Wielu facetów, wydając książkę, pewnie chodziłoby z nią, pusząc się. A ja nie jestem pewna, czy to, co robię, jest dobre, choć bardzo bym chciała, aby tak było. Nie mam ambicji walczyć o literackiego Nobla ani nawet o Nike. Chcę tworzyć literaturę popularną. Bawić, wzruszać, dawać nadzieję. Być może czasem wywołać jakąś dyskusję. Uderzyć w jakąś rezonującą strunę. Chcę najpierw się sprawdzić. Zobaczyć, czy to, co mam do napisania, spodoba się czytelnikom, a zwłaszcza czytelniczkom.

Na szczęście jeszcze mnie nie rozszyfrowano, choć kilkakrotnie gdzieś słyszałam albo widziałam coś na temat mojej książki. Zapewne nie straciłabym pracy ani nie spotkałabym się z jakimiś represjami, ale zawiść i złośliwość ludzka nie zna granic – więc po co? Też jestem w pewien sposób konformistką, ceniącą sobie wygodę. Gdyby tak nie było, nie wytrzymałabym dziesięciu lat w korpo. Ale trochę mnie to już uwiera. Za bardzo nie pozwala się rozwinąć, dlatego byłabym szczęśliwa, gdybym mogła żyć z pisania książek i to byłoby tymi moimi Bieszczadami, bo wcale nie zamierzam wyjeżdżać na stałe z Warszawy. Wiem, że wielu polskich autorów żyje z pisania, że literatura dotycząca polskich realiów coraz lepiej się sprzedaje. A moje książki są mocno w nich osadzone. Z powieścią „Tamte wakacje” można niemal zwiedzać Warszawę i Lublin, ponieważ dokładnie opisuję miejsca, gdzie bywają główni bohaterowie.

Czy zna pani twórczość zespołów Mordorsi i Megafony? Czy ich piosenki i teksty typu: „Wszystkie korpoludki to prostytutki” są popularne w środowisku korporacyjnym?
– Znam te zespoły, choć raczej nie nucę sobie codziennie rano ich utworów i chyba niezbyt wielu korpoludków to robi, ale dobrze, że są. Mogę jedynie się domyślać, że oni traktują swoją twórczość też jako pewnego rodzaju wentyl bezpieczeństwa. Realizują w ten sposób swoje pasje, tak jak ja poprzez pisanie. Inni, aby nie oszaleć i wprowadzić jakieś urozmaicenie do swojego życia, biegają maratony, kilka razy w tygodniu chodzą na siłownię, zapisują się na wolontariat, by pomagać dzieciom lub osobom starszym (choć to rzadkość, gdyż wolimy robić coś dla siebie), majsterkują, uczestniczą w zajęciach teatralnych lub tanecznych. Kazik Staszewski śpiewał, że „wszyscy artyści to prostytutki”, ale zazwyczaj bez względu na to, kim jesteśmy, często się prostytuujemy. Sprzedajemy część siebie, bo chcemy coś osiągnąć, np. pieniądze, a dzięki nim wygodniejsze życie, sławę… Ale coś za coś. Z czegoś musimy zrezygnować. Czemuś musimy umieć się podporządkować przez osiem-dziesięć godzin dziennie, aby nie martwić się o swój byt i spłatę kredytu hipotecznego. Resztę dnia możemy poświęcić na: pisanie, bieganie, śpiewanie…

Pisze pani, że korpo jest OK, tylko ludzie nie zawsze. Jacy powinni być ci ludzie, aby też byli OK?
– Jestem w dużej mierze taka jak inni, więc nie mam moralnego mandatu do mówienia, jak być powinno. Mogę tylko mówić, jak jest. Często oczywiście generalizując, bo nie każdy korpoludek jest do szpiku kości zepsuty. Ale jeśli ktoś pracuje kilka lat w korpo i widzi w tej pracy więcej plusów niż minusów, nie płacze codziennie rano, to zazwyczaj świadczy o nim, że jest korpoludkiem z krwi i kości. Lubimy lans, fejm, pieniądze, nasze życie ma być idealne.

A jednak zbuntowała się pani, jakby te kości zabolały.
– W porządku. Ale wszyscy mamy być ludźmi sukcesu i tak bardzo, żyjąc w korpo i z korpoludkami, jesteśmy o tym przekonani i tą ideą przesiąknięci, że nawet nie dopuszczamy do siebie myśli, że mogłoby być inaczej. Jeżeli nawet dotrze do nas głos spoza tej bańki, uważamy go za coś nienormalnego, dziwnego, głupiego i odrzucamy. Ja w książce „…i wyjechać w Bieszczady” starałam się nakłuć ten balonik. Pokazać, jacy jesteśmy, jak żyjemy. Starałam się, aby książka była lustrem, w którym możemy zobaczyć siebie z pewnej perspektywy. Zastanowić się, czy to, co widzimy, jest OK, czy może jednak trzeba coś zmienić. Chciałam wywołać pewien dyskomfort. Zmusić do pomyślenia. Ale czy ktoś uzna, że chce w jakiś sposób się zmienić, czy nie, to już nie moja sprawa. Nie uważam, aby moim zadaniem było moralizowanie. Pokazuję pewien obraz, którego często w życiu nie widzimy lub widzieć nie chcemy, ale co dalej z tym zrobimy – każdy zadecyduje sam.


Sara Taylor to pseudonim literacki. Autorka jest Polką, pracuje w korporacji w warszawskim Mordorze. Mieszka w Warszawie, twierdzi, że jest „słoikiem”, który tu studiował, a teraz pracuje. W październiku ukazałą się jej kolejna powieść „Tamte wakacje” z warszawskimi korporacjami w tle, ale jest to przede wszystkim bardzo osobista opowieść głównej bohaterki, która w domu przeżywa swój dramat, a na zewnątrz jest piękną, zadbaną, elegancką, pewną siebie kobietą.


Mordor to kwartał ulic na Służewcu Przemysłowym, wokół ul. Domaniewskiej, wypełniony biurowcami – największe w Warszawie skupisko zagranicznych korporacji. Pracuje tutaj kilkadziesiąt tysięcy ludzi, głównie 20-, 30- i 40-latków. Są tutaj też prywatne przychodnie zdrowia, kawiarnie, biura turystyczne, zakłady kosmetyczne, apartamentowce, sklepy z luksusowymi towarami. W dni robocze uliczki Mordoru są zastawione samochodami.


Fot. Krzysztof Żuczkowski

Wydanie: 2018, 45/2018

Kategorie: Wywiady

Komentarze

  1. Maciej Walery
    Maciej Walery 8 listopada, 2018, 18:12

    Cyt. „[…] Są tutaj też prywatne przychodnie zdrowia, kawiarnie, biura turystyczne, zakłady kosmetyczne, apartamentowce, sklepy z luksusowymi towarami. W dni robocze uliczki Mordoru są zastawione samochodami.[…]” Co jest w tym wyjątkowego? Sieć prywatnych przychodni (przynajmniej 3) jest w całej Polsce. Lawiarnie, biura podróży? To zwyczajny widok dużego miasta. Ulice zastawione są samochodami w całej Polsce, także w małej miejscowości na zachodzie Polski, z której przyjechałem, bo to problem prawa budowlanego i infrastruktury, która nie nadążą za dziką deweloperką (oczywiście, że na Służewcu widać to jak na dłoni, ale przykładów można pokazać wiele). Stosunek do pracowników i podwładnych – chciałbym przeczytać jak jest w małych firmach, gdzie właściciel/prezes to niepodzielnie rządzący pan i władca. Albo w Urzędach czy szkołach, gdzie ludzie często znoszą cięgi, bo boją się o swoją pracę. Każde miejsce ma plusy i minusy, zamiast demonizować korporacje poruszcie temat zarządzania w Polsce w ogóle. I próbuję odnieść do siebie (jako osoba pracująca w „Mordorze”) ten nagłówek: „Środowisko korpoludków tworzy sobie bańkę, w której żyje, bo tak mu wygodniej”. Autor chciał kogoś obrazić tym epitetem? O urzędnikach piszecie – „urzędasy”? Jeśli jest w naszym kraju praca, to każdą trzeba szanować od Pani sprzątającej, kasjera, kierowcę, nauczyciela, księgowego w dużej firmie po właściciela firmy. Wszyscy Ci ludzie uczciwie pracują, zarabiają na życie, dzieci, edukację, płacą podatki. Ergo – Polska się rozwija.

    Odpowiedz na ten komentarz
  2. Michał Dawidowicz
    Michał Dawidowicz 17 kwietnia, 2019, 21:44

    Taki jest dzisiejszy świat. Narzuca masę obowiązków. wszystko kosztuje, więc ambicja nakazuje gnać do przodu.

    Odpowiedz na ten komentarz

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy