Powrót inkwizycji

Powrót inkwizycji

Wizja renesansowych i późniejszych polowań na czarownice (w tym chociaż względzie dajmy spokój średniowieczu) opiera się na utrwalonym schemacie: z jednej strony, krwawi prześladowcy (inkwizycja, władze, kaci), z drugiej – zaszczute, przeważnie biedne i przeważnie kobiety. Mit ten zanegował i unieważnił (chociaż ma on do dzisiaj twardy żywot) dopiero w latach 60. XX w. wielki hiszpański antropolog i historyk Julio Caro Baroja. Zaczyna od kwestii, wydawałoby się, oczywistej. Oto w pewnym okresie dziejowym wierzono powszechnie, że światu bezpośrednio zagrażają diabeł i wykonawczynie jego woli – czarownice. Dlaczego głównie czarownice, a nie czarownicy – to już inny temat, związany ze społeczną, a przede wszystkim kościelną, mizoginią. Zagrożenie owo przejawia się w klęskach żywiołowych, zarazach, nieurodzajach, a w przeniesieniu na los jednostki – w jej nieszczęśliwych wypadkach, chorobach, niepowodzeniach. Ze źródłami tych nieszczęść (sabotażu, jak byśmy dzisiaj powiedzieli) trzeba oczywiście walczyć. Brzemię to musi wziąć na siebie aparat sprawiedliwości, czyli w wypadku Kościoła – inkwizycja, a władzy świeckiej – służby porządkowe i administracja, które znajdują w tej mierze masowe poparcie. Prawdziwa opozycja zatem to nie prześladowcy-niewinne ofiary, tylko porządek społeczny-zagrożenie. Kiedy słynny astronom Johannes Kepler broni rozpaczliwie matki przed pomówieniem o czarownictwo, nie neguje jego istnienia, lecz usiłuje wykazać, że oskarżenie tej konkretnej kobiety jest mylne, a zastosowanie tortur proceduralnie przedwczesne. Wierzą zresztą w czary i sabaty same „czarownice” i jeśli nie samooskarżają się, to przecież, jak Kepler, nie zaprzeczają istnieniu zagrożenia ani słuszności jego ścigania, tylko mówią o indywidualnej, ich dotyczącej pomyłce sądowej. Denuncjując zaś inne potencjalne grzesznice, robią to zapewne w wyniku zaaplikowanych im nazbyt intensywnych męczarni, ale również w trosce o bliźnich, gdyż sabaty istnieją, a więc ktoś w nich jednak partycypuje i knuje.

W tej sytuacji wiara w czarownictwo i wynikające z tej wiary „polowania”, procesy i stosy mogły być zwalczone nie przez tolerancję (pozwólmy czarownicom żyć w spokoju, dopóki nie szkodzą), ale tylko przez radykalną zmianę formacji umysłowej, uderzenie w same podstawy diabolicznego systemu, a więc przez nobilitację rozumu, logiki, eksperymentu… Przełom ten dokonał się w Europie dzięki Oświeceniu i stymulowanemu przez nie żywiołowemu rozwojowi nauki.

Oczywiście pozostały skamieliny, np. chowani przez Kościół katolicki w lamusach, wszelako uznawani doktrynalnie do dzisiaj egzorcyści, wypędzający diabły z ludzkiego ciała, czyli walczący z „opętaniem”, definiowanym przez całkiem współczesną Encyklopedię Katolicką KUL jako „całkowite lub częściowe zawładnięcie człowiekiem przez osobową istotę (złego ducha) działającą na jego szkodę”. Zawsze się dziwowałem, dlaczego sługa potężnego Lucyfera, „osobowy” Rokita, opuszcza wygodną wierzbową dziuplę, żeby włazić w człowieka niczym jakiś, za przeproszeniem, owsik. Dajmy jednak spokój folklorystycznym horrorom. Gdy gardzi się rozumem, wszystko jest możliwe.

W naszych czasach i na naszych oczach abp Marek Jędraszewski i spółka, skoro czarownice już nie mają wzięcia, fundują Polakom walkę z demonem LGBT. Nie można wykluczyć, że rzeczywiście boją się tej „zarazy” (określenie przejęte z miłosiernego języka księży biskupów), choć akurat rozpowszechnienie homoseksualizmu wśród kleru nijak by na to nie wskazywało. Załóżmy jednak, że są szczerzy, wierzą, że LGBT to ideologia z antychrześcijańskimi korzeniami, seks jest narzędziem deprawacji moralnej, konieczne (i skuteczne!) jest leczenie „kochających inaczej”, którzy wychowują ludzi na „zboczeńców” niosących zagrożenie wszelkimi wynaturzeniami, etc., etc. Kościół wie przy tym doskonale, że oprócz krzykliwych chuliganów, których podszczuwa, pochwalając Białystoki nasze codzienne, ma także za sobą milczącą większość lub prawie większość, która daje mu się dowolnie manipulować i już zaczyna wierzyć, że LGBT czyha na poczciwe, katolickie rodziny.

W takim jednak stanie rzeczy wszelkie wezwania do tolerancji, kolorowe parady równości czy gadania o miłości nie mają najmniejszego sensu. To taki swoisty neokepleryzm: nie podejmujemy walki z waszymi przekonaniami, nic złego (jak matka Keplera) nikomu nie robimy, tylko jako obywatele chcielibyśmy mieć te same prawa (matka Keplera je miała), co wszyscy dookoła. Zmierza to donikąd. Na każdy argument odpowie zaraz magiel z ciemnogrodu. W tej sytuacji nienawiść Jędraszewskich może być zwalczona wyłącznie przez radykalną zmianę formacji umysłowej (czytaj: upowszechnianie elementarnej wiedzy, odwołanie do rozumu). Któż jednak może tego dokonać? Tylko, a w każdym razie przede wszystkim, szkoła. I tej bitwy cywilizowane społeczeństwo nie może przegrać. Jędraszewscy i spółka doskonale zdają sobie z tego sprawę. Stąd nieustający strumień propagandy, kłamstwa i oszczerstw skierowany w najstraszliwszego przeciwnika – edukację (w tym seksualną) naszych pociech opartą na rozumie i wiedzy. Z całą bezczelnością ogłasza Kościół, że nie zgodzi się na naukę masturbacji, skłanianie dzieci w przedszkolach do pożycia płciowego, popularyzowanie Kamasutry… choć wie doskonale, że nikt niczego takiego nie proponuje. Jednak owe pornograficzne insynuacje, w których episkopat się lubuje, mają swój głębszy sens – zastraszyć naiwnych, żeby utrzymać rząd dusz i pełną tacę, a przy okazji ukryć własne grzeszki. Wie też doskonale, że staną za nim cynicy i w zamian za poparcie wyborcze przywołają choćby i cienie czarownic. Czy zresztą już tego nie robią, ustawiając się w opozycji dobro-zło, zdrowie-choroba? Lepiej ogłupiać i kłamać, niż stracić władzę i kiesę. Można oczywiście założyć, choć ja między bajki to włożę, że zdarzają się wśród kleru i jego zakłamanych fagasów wierzący w to, co wygadują. Nie wystarczy jednak, udowodniła historia, że jest się we własnym mniemaniu uczciwym, kształconym, a nawet – ale tutaj, wybaczcie, porywa mnie paroksyzm śmiechu – że się kocha bliźniego swego. Inkwizycja też kochała i dlatego właśnie paliła ludzi na stosach.

Wydanie: 2019, 42/2019

Kategorie: Felietony, Ludwik Stomma

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy