Powrót twardego jądra?

Powrót twardego jądra?

Polityczne wahadło wędruje w kierunku socjaldemokracji. Tylko gdzie ta socjaldemokracja?

Nie tak dawno, podczas jednej z debat, pytano Karola Modzelewskiego o stosunek do III RP, o to, jak ocenia ten okres. Profesor odpowiedział, tak jak wielokrotnie mówił, także w rozmowach z „Przeglądem”:
„Współczesny system uwiera mnie przede wszystkim z powodu wielkich nierówności, które żeśmy stworzyli, i to nierówności dziedzicznych. Ludzie, którzy wiedzą, że ich dzieci nigdy nie zostaną lekarzami, inżynierami, nauczycielami, profesorami uniwersytetów, biznesmenami, hodują w sobie przekonanie, że im tę szansę odebrano, że ukradziono im zwycięstwo ťSolidarnościŤ. Retoryka PiS trafiła w negatywne emocje ludzi, którzy do demokracji mają w wyniku własnych doświadczeń negatywny stosunek. Uważają, że demokracja jest oszukańczym parawanem, za którym siedzą wrogie im elity okradające ich z szans”.
I dalej tłumaczył: „Między dwiema częściami polskiego społeczeństwa nie ma wspólnoty wartości wystarczającej, żeby powstała wspólnota komunikacyjna. To są dwa różne światy mówiące różnymi językami, ponieważ mają różne systemy wartości, różne samopoczucia, odmienne doświadczenia”.
W tych krótkich słowach, niczym w pigułce, mamy wszystko. Diagnozę obecnej sytuacji w Polsce, kryzysu społecznego, bo niewątpliwie on jest, bo gdyby go nie było, władzy nie miałyby takie partie jak PiS, Samoobrona i LPR. Oraz diagnozę kryzysu lewicy.
Bo lewica nie tylko nie potrafiła, ale chyba nawet nie chciała tej przepaści zasypywać. Lewica była po złej stronie.
Słowa Modzelewskiego są też zapowiedzią przyszłości. Bo tylko ci, którzy ten rów zasypią, pogodzą dwie Polski, otrzymają nagrodę od historii.
Dziś tę szansę otrzymała Platforma, rząd Donalda Tuska. I na kilometr widać, że ten rów mało ją interesuje. Może nie uważa tego za najważniejsze? W każdym razie do zasypywania się nie zabiera. Jest mentalnie ugrupowaniem III RP. Nie wyciąga wniosków z jej błędów, jeżeli już, to raczej jest przekonana, że polityczne porażki to efekt złej socjotechniki. Dobre sondaże utwierdzają ją w tym przekonaniu.
Myślę, że jest w wielkim błędzie.

Galeria dyżurnych strachów

Platforma sądzi, że wygrała październikowe wybory, bo ludzie opowiedzieli się za III RP przeciwko IV RP. Otóż, sądzę, jest to gruba pomyłka. Bo wyborcy za niczym się nie opowiadali. Głosowali przeciwko IV RP, na najsilniejszego jej przeciwnika.
I co dalej?
Dalej jest wielkie „nic”.
Wsłuchajmy się w polityczne debaty. Są puste. Niczego nie tłumaczą. Nikogo nie mobilizują.
Dawne zaklęcia, które elektryzowały tłumy, dziś są wytartymi sloganami. PZPR-owska nomenklatura? Agenci WSI? Złe związki zawodowe? Roszczeniowe społeczeństwo? Oto galeria dyżurnych strachów, którymi częstowano nas w III i IV RP. Któż ich dzisiaj się boi?
Może za wcześniej byłoby ogłaszać, że ideologie III i IV RP są już martwe, ale jest oczywiste, że nie tłumaczą one rzeczywistości, że są bardziej partyjnymi zawołaniami, publicystycznym rytuałem niż kluczem wyjaśniającym świat.
To były ideologie transformacji. Czasu od czerwca 1989 r. do października 2007 r. Ale transformacja została zakończona. Mamy inną Polskę.
Nieuchronnie nadchodzi pora nowego opisu, nowego wyjaśnienia rzeczywistości, nowego zdefiniowania naszych potrzeb.

Co nam dała IV RP?

Spójrzmy na projekt IV RP, który tak mocno wtłaczano nam do głów w minionych dwóch latach. Z perspektywy paru miesięcy widzimy wyraźnie, jak niewiele PiS miało do zaproponowania. Opis IV RP, będący krytyką lat 1989-2005 (z wyjątkiem paru miesięcy rządu Jana Olszewskiego), okazał się drogą wiodącą na manowce. Owszem, Jarosław Kaczyński odnosił wymierne polityczne korzyści ze szczucia jednych Polaków na drugich, z podsycania frustracji i zawiści tych, którym się nie powiodło (najczęściej nie z ich winy), ale niczego tym nie rozwiązał.
Przysłowiowemu Kowalskiemu PiS miało do zaoferowania filmiki z wyprowadzania dr. G. w kajdankach czy też pokazujące zawartość jego barku. To była polityka socjalna IV RP.
Kowalski mógł sobie nasycić wzrok. Ale czy nasycił żołądek?
To zwykła bujda, że PiS było „socjalne”, bo poza becikowym żadnego socjalu ta ekipa ludziom nie dała. Czy za czasów PiS wzrosła dostępność studiów? Wzrosły stypendia? Zaczęto inaczej dzielić dochód narodowy? Nic z tych rzeczy. PiS krzyczało głośno przeciwko wykształciuchom, inteligencji, ludziom, którym się powiodło, ale – na poziomie twardych, konkretnych działań – prowadziło politykę liberalną. „Nie ustąpię demonstrującym!”, krzyczał Jarosław Kaczyński. I dekretował zagłuszanie pielęgniarek. I planował nową stawkę PIT, który zmniejszałby obciążenia najbogatszym, a zwiększał – tym najbiedniejszym.
Rów między jedną Polską a drugą pozostał taki, jaki był.

Kogo zwiodła III RP?

A model III RP? Czyli projekt Polski liberalnej, zakładającej rozwój inicjatywy pojedynczych obywateli i zgodę na trwałe nierówności społeczne?
Opis III RP, te różne opowieści o teorii łódek, że jak jest więcej wody w jeziorze, to wszystkie równo się podnoszą, więc jak bogacą się bogaci, to i biednym jest lepiej, już dawno uznane zostały za naiwne. Model III RP, który Platforma podniosła i wierzy, że po otrzepaniu i przepakowaniu będzie atrakcyjny, na dłuższą metę nie ma szans. Ten model zawiódł połowę społeczeństwa, zepchnął tych ludzi gdzieś na aut, więc oni zawsze będą przeciwko niemu.
I na pewno nie zmienią zdania, gdy widzą, że PO chce im zafundować niekorzystny dla nich kodeks pracy, chce osłabić media publiczne i wzmocnić prywatne, chce wprowadzić podatek liniowy, czyli – podwyższyć im podatki, i manipuluje przy służbie zdrowia.
Ale model III RP pokazuje swe słabości, swą nieprzydatność także tym, którzy czuli się jego beneficjentami. Którym wmawiano, że są zwycięzcami.
Niedawno „Gazeta Stołeczna” rozpoczęła akcję „Opisz swoje blokowisko”, opisującą nowe blokowiska wzniesione przez deweloperów. Co się okazuje – ludzie płacą za mieszkania wielkie pieniądze, często zadłużając się na całe życie, a komfort mają niewiele lepszy niż w dawnych osiedlach czasów PRL. Dojeżdżają do swych domów ciemnymi, wyboistymi, polnymi drogami, zamiast obiecanej zieleni mają błoto, zastawione samochodami ciasne pseudouliczki, brak infrastruktury, szkoły, przychodni, sklepu, kawiarni.
Nie ma nic, jest tylko żelazny płot, ochroniarz i zakłamane reklamy o „zielonym zaciszu”.
To kwestia czasu, kiedy zaczną dostrzegać, że dostali w kość, nie dlatego, że mieli pecha, bo trafili na chciwego dewelopera, lecz dlatego, że na takie państwo się zgodziliśmy. Które na to wszystko deweloperom pozwala. Z ograniczoną sferą publiczną, z wiarą, że wolny rynek to lekarstwo na wszystko.
Bo na razie ten wolny rynek rodzi takie dziwadła, że ci zasobni mieszkają w coraz droższych domach, ale jeżdżą w coraz większych korkach, po coraz bardziej zaniedbanych drogach (autostrady, jak wiadomo, są w budowie). Więc i tak, mimo rosnących zarobków, nie żyje im się wygodniej.
Innym mitem ostatnich czasów jest wiara we wspaniałą prywatną służbę zdrowia, w wielkie cudo, jakim są prywatne ubezpieczenia zdrowotne, połączona z pogardą dla tej ruiny, którą jest służba publiczna.
Ten mit też powoli zaczyna pękać. U prywatnych też zaczynają się kolejki, ale nie to jest najważniejsze – tylko fakt, że owszem, w prywatnym szpitalu możemy pozwolić sobie na zabieg, ale już nie na operację. Na to kierowani jesteśmy do szpitali publicznych.
Podobne przykłady można mnożyć. Powoli już się dowiadujemy, że od ochroniarzy lepsi są policjanci, że Uniwersytet Warszawski to inna klasa niż 95% wyższych szkół prywatnych. Myślę też, że do rodzimego biznesu zaczyna docierać, że lepiej mieć pracownika wykształconego niż taniego.
Kto pierwszy dokona nowego opisu rzeczywistości?
Opisze rozczarowanie rzekomych beneficjentów III RP? Kto im powie, że oprócz tego, że trzeba umieć zarabiać, trzeba umieć wydawać?
Kto odbuduje nadzieję tych, których III RP potraktowała po macoszemu? Kto da im wreszcie szansę? Na uczciwe traktowanie, na uczciwą edukację ich dzieci, odblokuje bariery?
Kto opisze aspiracje nowych pokoleń, Polaków, którzy urodzili się po Okrągłym Stole, a którzy już mogą głosować?
To oczywiste, że ten nowy opis, odpowiedź na niedomagania III RP i szaleństwa IV, będzie bliski socjaldemokratycznej wizji świata. Socjaldemokracja zbudowała dobrobyt Europy Zachodniej, to w socjaldemokratycznych krajach najlepiej się żyje, rzeczą naturalną jest poszukiwanie tam dobrych rozwiązań. Więc można oczekiwać, że wzrok wyborców zawiedzionych i poszukujących kierować się będzie w stronę lewicy.
Ale co tam zobaczą?
O to chodzi, że nie zobaczą zbyt wiele.

O czym mówią w SLD…

Przegląd informacji dotyczących lewicy sprawia mało ciekawe wrażenie. Czy trwają tam dyskusje o nowej Polsce? Próby zbudowania narracji, która by tłumaczyła obecną rzeczywistość? Podpowiadała rozwiązania? Czy coś tam kiełkuje?
Parę tygodni temu przez media przemknęła informacja, że jeden z liderów SLD pojechał do Hiszpanii, by zapoznać się z doświadczeniami tamtejszych socjalistów. Pomysł godny pochwały. Sęk tylko w tym, że okazało się, iż pojechał on po to, by się dowiedzieć, jak walczyć z… biskupami.
Podczas niedawnego posiedzenia Rady Krajowej SLD, gdy prof. Jacek Raciborski referował tezy raportu prof. Janusza Reykowskiego, analizującego przyczyny takiego, a nie innego wyniku wyborczego LiD, musiał przekrzykiwać gwar rozmów. Z zadziwiająco słabą reakcją spotkał się rozdział poświęcony analizie przyczyn zapaści SLD, spadku z 41% do 12%. Za to mocno komentowano wniosek, że koalicja LiD jest dla lewicy wartością. Na zasadzie: kogo z działaczy ta konstatacja wzmacnia, a kogo osłabia.
Nie tak dawno, podczas jednego ze spotkań, były ważny polityk SLD tłumaczył z kolei, że okres III RP to czas największej prosperity w dziejach Polski na przestrzeni ostatnich 300 lat. Można w ciemno zakładać, że podobnie mówił 20 lat temu o okresie PRL. Można też przyjąć, że w obu przypadkach miał rację. Tylko że nic z tego nie wynika. Sam fakt, że żyje się w dobrych czasach, do niczego obywatela nie zobowiązuje. A już na pewno nie do klaskania.
Żywo natomiast dyskutuje się w Sojuszu o tym, czy zerwać koalicję z Demokratami, czy nie. A dlaczego zerwać? Bo Demokraci i Socjaldemokraci zajęli dobre miejsca na listach wyborczych, w związku z czym dostali się do Sejmu, w związku z czym SLD ma dziś mniej posłów niż pół roku temu. A przecież na listę LiD głosowali głównie wyborcy SLD.
Te żale śmieszą, bo jest to w zasadzie pretensja kierowana do wyborców – że zakreślili na liście tych, a nie innych kandydatów (pierwsze miejsce na liście nie dawało automatycznie zwycięstwa). Wybory pokazały, zakładając, że na listę LiD głosował tylko twardy elektorat postkomunistyczny (co nie jest prawdą), że ten „komuchowaty” elektorat wcale nie marzy o tym, żeby reprezentowali go „komuchowaci” posłowie. I woli Celińskiego, Widackiego, Lisa, Borowskiego od zasłużonych towarzyszy.

Hasła jak zaklęcia

Pojawiła się też w Sojuszu grupa, która ma własną receptę na słabą pozycję lewicy – „powrót do lewicowych wartości”.
A cóż to hasło oznacza? O jakim „powrocie” mówi? Chyba każdy się zgodzi z opinią, że SLD w swej krótkiej historii jakoś nadmiernie lewicowy nie był.
Nie przypominam sobie w każdym razie oznak sprzeciwu, gdy przewodniczący SLD (i premier zarazem) mówił o podatku liniowym jako o najlepszym rozwiązaniu albo gdy jeździł w odwiedziny do ks. Jankowskiego, albo gdy lewicowy rząd zdejmował dotacje do barów mlecznych i ulg dla studentów. Więc cóż znaczy hasło powrotu do lewicowości? Że jest grupa działaczy SLD, która za chwilę rozwiąże krawaty, zrzuci marynarki i pobiegnie agitować ludzi w zakładach pracy?
Przecież wiemy, że tak się nie stanie. Że de facto, hasło to oznacza powrót do twardego jądra SLD, do sytuacji, w której grupka zaufanych towarzyszy, w zaciszu swoich gabinetów, rozdawałaby karty, a reszta karnie stałaby w szeregu. Z tym, że jest to projekt nie tylko mało mądry, lecz także nierealny. Bo oni mogliby rozdawać, ale nikt by ich nie posłuchał. A nawet jeśli wpisaliby się na pierwsze miejsca na listach (bo, zdaje się, o to w tym wszystkim chodzi, żeby siebie wpisać na listę), i tak wyborcy nie oddaliby na nich głosu. To jest projekt na 3-4% poparcia.
Jest jeszcze jedno hasło, zadziwiające, wzywające do „wyrazistości” i „twardości”. Teoretycznie jest ono słuszne, przez lata całe polityków SLD cechowała w wystąpieniach publicznych oślizłość, bleblanie wytartych frazesów. Sęk w tym, że politycy lewicy, wskazywani jako wyraziści, też bleblają. Też klepią frazesy, tyle że agresywne i obrażające.
Chyba nie tędy droga.
Doświadczenia ostatnich miesięcy pokazały, że Polacy nie chcą polityków krzykaczy. Że chcą polityków kompetentnych. To znak czasu – chcemy kompetentnych fachowców – w sklepie, w szkole, w urzędzie, w zakładzie usługowym, więc dlaczegóż nie mielibyśmy domagać się kompetencji w Sejmie czy w radach miast?
Wyniki wyborów to potwierdzają. Klęskę ponieśli w nich dyżurni krzykacze, tacy jak Andrzej Lepper czy Roman Giertych. Ale można iść dalej – spójrzmy, kto jaki wynik osiągnął rok wcześniej, w wyborach samorządowych. Czy Polacy wybierali na prezydentów miast awanturników? Ludzi chłoszczących słowem? Czy też mających opinię dobrych gospodarzy? Takich, którzy wiedzą, co mówią?
Ten krótki przegląd tego, co dzieje się wewnątrz SLD, pokazuje jedno – nastroje i zamiary znacznej części działaczy mijają się z oczekiwaniami coraz większej liczby wyborców. Mijają się z historią.
Sęk w tym, że lewica poza-SLD-owska nie prezentuje się lepiej. Przez media różnej maści, i prawicowe, i liberalne, przeszła ostatnio fala publikacji poświęconych tej stronie sceny politycznej, wypowiadali się w różnych artykułach młodzi przeważnie działacze nie-SLD-owskiej lewicy. I można było odnieść wrażenie, że ich główną troską jest jak najbardziej dokopać SLD. To jest ich polityczny horyzont. Stworzyć kieszonkową lewicę polskiej prawicy.

Które drzwi wybiorą?

Tak oto siła, która mogłaby coś wnieść nowego i świeżego do polskiej debaty, w sposób zupełnie nieracjonalny zajęta jest wzajemnymi przepychankami.
Na razie historia otwiera przed lewicą drzwi. Ale przed lewicą, czyli formacją mającą własny język, własną narrację o Polsce, a nie przed gromadą skłóconych, zajętych kopaniem się po kostkach działaczy.
Wybór jest więc dosyć prosty. SLD, taki, jaki znamy do dzisiaj, skazany jest na śmierć. To jest już koniec. A wyjścia są dwa. Jeżeli w SLD zaczną dominować opowieści o „zwrocie w lewo”, przekonanie, że nasi działacze są najlepsi (co śmieszne, ten pogląd jest najbardziej rozpowszechniony w okręgach, gdzie SLD ponosi największe porażki…), jest to najszybsza droga do trwałej marginalizacji. W tym wariancie Sojusz będzie istniał jako grupa towarzyska, miejsce spotkań i miłych dyskusji, ale już nie będzie miejscem, w którym rodzą się realne decyzje polityczne. Ziszczą się wówczas słowa Marka Borowskiego, gdy tworzył SdPl, że z SLD nic już nie będzie, że tam już nic nie powstanie.
Alternatywą jest otwarcie. Na inne partie centrolewicy, na związki zawodowe, na środowiska uniwersyteckie, organizacje pozarządowe, na zwykłe gadulstwo. Te środowiska są twórcze. Związki zawodowe przechodzą dziś potężną metamorfozę. „Solidarność” spychana jest na boczny tor, „Solidarności” nie wierzą już pielęgniarki, lekarze, nauczyciele, górnicy, w tych środowiskach rząd dusz przejmują związki branżowe. Nie ma tygodnia, by na uniwersytetach nie odbywały się coraz bardziej interesujące debaty. A wśród młodzieży lewica jest w modzie.
Ale czy działacze SLD są gotowi roztopić się w tej nowej fali? Czy związkowcy, lewicujący inteligenci strawią niepopularnych polityków w swoim gronie? Czy nastąpi mariaż: jedni dadzą świeżość, nowe spojrzenie, drudzy – partyjną machinę?
Tego nie wie nikt.

Wydanie: 11/2008, 2008

Kategorie: Opinie

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy