Prawe ręce Kotana

Prawe ręce Kotana

W Monarze kłócą się o schedę po Kotańskim

Został telefon komórkowy. – Po co go wtedy podniosłam? – pyta Hanna Janowska, jeszcze do niedawna nowa dyrektor Centrum Pomocy Bliźniemu przy Marywilskiej 44. – W serwisie powiedzieli, że po dwóch miesiącach numer wygaśnie. Tylu chorych do niego dzwoniło. Dostałam nóż w plecy…
Janowska wróciła do starego numeru. Zrezygnowała z funkcji. Nie wytrzymała psychicznie. – On walczy po trupach – mówi o Tadeuszu Przybeckim przez jednych nazywanym koordynatorem do spraw bezdomności, przez innych koordynatorem sporu. – To żenujące. Ubrać się w koszulkę z nadrukiem Marka i oflagować przeciwko nam, mnie, Joli? On takiego protestu by nie wymyślił…
Na Marywilskiej, w miasteczku pod rozciągającymi się ramionami Chrystusa z Rio zmieniają się dyrektorzy. Walka o schedę po tragicznie zmarłym Marku Kotańskim trwa już kilka miesięcy. Podopieczni, podzieleni sporem o hasła po nim rzucają się sobie do gardeł. Ktoś ubiera skórę i czapeczkę z daszkiem, ktoś pożycza język Kotana, gesty, pieczątki. – Chcemy żyć jego systemem! To już ma regulamin! Ta maszyna już biegnie! – wołają jego słowami demonstrujący na placu przeciwnicy nowej prezes Monaru, Jolanty Koczurowskiej. Ponoć słyszeli, jak krzyczała „Oni mają obsesję na punkcie Kotana”.
Idee pana Marka poszły w kąt, za to na lewo i prawo rozdaje się czarne koszulki z nadrukiem jego profilu. Każdy chce kontynuować dzieło bezdomności po swojemu. – A do nieba ktoś zadzwonił zapytać? – zamyśla się pani Danka z hospicjum, w którym ludzie spokojnie, jak dawniej, czekają na śmierć, nie zastanawiając się, po czyjej są stronie. Pani Danka jeszcze przechowuje leki na serce Kotańskiego. Na wszelki wypadek.

Pod ramionami Chrystusa z Rio

„Masz największą rodzinę dziadów, Kotan. Ja, śmietnikowy nurek, słucham, co rządzący po tobie chcą ze mną zrobić w imię tzw. mojego dobra. Bo nie byli łaskawi k…a zapytać, co ja uznaję za dobre dla mnie”. „Mówią nam, że nie jesteśmy pępkiem świata, że przepisy są najważniejsze”. „Spuścili nas do kanału, Kotan”. Kilku bezdomnych nie chce zaakceptować braku po Kotańskim. Piszą w Internecie anonimy do nieba…
W gabinecie Kotana pustym dnem świeci filiżanka. Tuż przed wyjazdem z Marywilskiej, w pośpiechu dopił z niej ostatnią herbatę. Na fotelu leży żółty kaszkiet, z kątów patrzą portrety podświetlone zniczem. Ludzie Przybeckiego mówią, że ta pamięć wścieka nową prezes. – Sanktuarium działa, weszła tu trzy miesiące po śmierci – wspomina Małgorzata Kłos. – „Monar Kotańskiego umarł, teraz jest Monar Koczurowskiej”, krzyczała nad świąteczną kartką z Chrystusem i postacią Marka w tle. Zapytałam ją, czy w tym roku wejdzie do kanałów i zaprosi meneli na uroczystą kolację? „Chyba zwariowałaś”, obruszyła się. „Bezdomniacy to śmieci, które trzeba posprzątać”, ktoś usłyszał w kuluarach.
– Dlaczego nie ma reszty? – pyta Przybecki. – Nazywają nas garstką krzykaczy? To czemu list otwarty przeciw nowym władzom podpisało 125 osób?
Pod gabinet-sanktuarium przyszli Ingeborga Nałęcka-Ring, pani Ewa, była sekretarka Kotana (z powodów osobistych nie chce podać nazwiska) i Tadeusz Przybecki. Wszyscy zdjęci z funkcji są pewni, że wiedzą, czego chciałby Marek. Mówią, że mści się na nich prawda. – Poszliśmy do mediów powiedzieć, co myślimy o nowych władzach – oburza się Kłos. – Kotański nigdy nas przed nimi nie chował. Teraz mamy zakaz wypowiadania się do prasy w imieniu stowarzyszenia. Kazano mi opuścić stanowisko kierownika szpitala i dwupokojowe mieszkanie z łazienką. Dał mi je Marek. Pani rozumie absurd? W ośrodku dla bezdomnych przeżyć eksmisję!
– On by wrzasnął: „Co wy k…a chcecie?! To dostaniecie, tego nie! Teraz spierd…ć na kaczych łapach i robić tak i tak”. Potem by patrzył, co się dzieje. Koczurowska tak nie umie. Coś trzeba dać, coś uciąć. Samo ucinanie nigdy jej nie wypali w tej społeczności – mówią zebrani pod gabinetem podopieczni, dla których zabrakło twardziela. Nie chcą, żeby ich szeregować, przeliczać, regulować, bo Marywilska to nie zakład produkcyjny, to inna, niebiznesowa etyka, mówią. Za Marka żyli zasadą „Tu się pojechało, tam się zadzwoniło”. Nie zawsze zgodnie z prawem. Kotański pytał: „Chcecie domu, to se go k..a wybudujcie”. I budowali. Jeżeli pozyskali materiał na dach, zaczynali od dachu. – Bo życie nie wytrzymuje długich procedur – powtarza za Kotańskim Przybecki.
„Ludzie Tadka” na samym dnie swojej wojny widzą protest przeciw gnojeniu człowieka. Chcą żyć „po Kotanowemu”, nie patrząc w pesel i ostatni meldunek, jak patrzą nowe władze. Bo Marek ich kiedyś nie zapytał, skąd jesteś, tylko, jaki masz problem.

Walka na hasła

Nazywają ich zwolennikami etatów u Pana Boga. Żeby człowiekiem potrząsnąć, Kotan dawał funkcje. „Jesteście debeściaki”, chwalił potem. Ludzie promienieli. Narobiło się tak zwanych sekretarek i tak zwanych kierowników. Dziś wydali wojnę kadrze i etatom, które chce wprowadzić nowy zarząd. Tu też są tacy, co przyszli z dyplomami w reklamówkach, mówią. „Bo Marek tak chciał”, słychać jak refren. Zwolennicy pacjentyzmu i kafelkowych gabinetów nazywają ludzi Jolanty Koczurowskiej.
O styl prowizorki, wolontariat i chaotyczną księgowość, czyli o stary regulamin jest największy spór. – Byłam jego sekretarką pięć lat – wzrusza się pani Ewa. -Wszystko trzymało się na bałaganiarstwie. „Bierz ludzi i ruszaj, na ch… ci umowa”, krzyczał. I wygrywał, bo nad biurokrację stawiał człowieka.
Pewna pani raz w miesiącu dawała im 10 kilogramów smalcu. Kupowała z renciny słoninę, wytapiała, potem dzwoniła, że już gotowe, a oni wysyłali karetkę. „Chyba jesteś nienormalna”, powiedział mi Tomek Harasimowicz, człowiek Joli – naśladuje ironiczny ton pani Kłos. – „Koszt paliwa przewyższy koszt darowizny”. Śmiał się gdy tłumaczyłam, że to dar z serca…
Jolę Koczurowską w niedzielne przedpołudnie ściskają na Marywilskiej podopieczni. Ktoś się przytula, ktoś chce załatwić sto bieżących spraw. – Trzeba wyremontować szpitalik, bo im się na głowę zawali, no i zdjąć ten grzyb, żeby bezdomny leżał jak król – mówi w pośpiechu, jakby chciała już zacząć robotę. Boli ją ten spór. – Może jestem symbolem czegoś, w co oni biją? – zamyśla się. – Chciałam zachować takt, poznać Markot z pokorą, powściągliwie… 35 lat pracowałam na dobre imię terapeuty, a teraz muszę odpierać ataki garstki krzykaczy. Marywilskiej grozi tylko uczciwość.
– Mówiliśmy mu: Tadzio, nie możesz wrzeszczeć w tej telewizji, bo to nikomu nic dobrego nie przynosi – dodaje Zygmunt Razowski, terapeuta młodzieży, który 15 lat temu podbiegł do Koczurowskiej na maratonie. – A oni za transparenty, że nie dadzą z tej organizacji zrobić firmy. Mit! Ta organizacja już jest firmą. Makiawelistyczne myślenie, że za Marka pracowało się za darmo, a ludzie nie pili, bo nie brali pensji to brak etyki. Nie chcemy hodować rzeszy bezdomnych, a potem krzyczeć jak Tadzio, że skoro nas tyle, to nam się należy. Chcemy ich uczyć żyć.
– Marek rzucał pomysł i już myślał nad następnym – zamyśla się Koczurowska. – A za nim szli ludzie, którzy brali go w obróbkę. Niekoniecznie uczciwie. Ja chcę prawa i fachowej kadry. Świat idzie do przodu, unia blisko, bezdomnych przybywa. Dla Monaru nie ma odwrotu. Żeby improwizować na instrumencie, trzeba umieć na nim grać. W przypadku bezdomności na improwizację nie jesteśmy gotowi i nie pozwolę, żeby jeden Przybecki tytułami na słowo honoru działał w przekonaniu, że Marek przez niego przemawia. Bo swoimi rękami coś pobudował? Każdy budował.
Ale ludzie Przybeckiego uparcie czują, że wiedzą, czego chciałby Marek. Tak jak Małgorzata Kłos, której w pracy kierowniczki szpitalika pomagało serce, nie fakultety. – Dawałam siebie innym – ociera łzę. – Bo to nie był dom opieki, gdzie karmią trzy razy dziennie i każą robić na drutach. Nagle Koczurowska wymyśliła, że wolontariusza nie da się pociągnąć do odpowiedzialności. „Ta pani mówi, że nie masz szkoły. Czy pójdziemy pod most?”, pyta mnie mój dziewięcioletni syn.
Nałęcką-Ring „ktoś od Koczurowskiej” też powiadomił, że nielegalnie pomaga ludziom, bo nie ma uchwały na tę działalność. Odcięła się, że nie potrzebuje uchwały. – Etatyzacja zrobi z Marywilskiej fabrykę opieki zdrowotnej – irytuje się. – Ludzie będą pracować za pieniądze od 8 do 15 i patrzeć pacjentowi na ręce, ile ma na utrzymanie. O to jest bunt! Zawszawiony nie wybiera godzin przyjęć.

Spór o bezdomnych

W warszawskim kościele św. Stanisława Kostki tłum idzie w drodze krzyżowej. Przy drugiej stacji Przybecki odbiera ciężki dębowy krzyż od hutników. Kilka osób teatralnie ściąga kurtki, odsłaniając czarne koszulki z białym nadrukiem Kotana.
Ukrzyżowanego Chrystusa w smutnym marszu niesie tylko opozycja, czyli „wewnętrzna mafia Tadka”. Na Marywilskiej mają mu za złe show, jakie urządza z pamięci po Marku. – Pokazują go w telewizji, jak hebluje krzyż – mówi z wyrzutem Leszek z detoksu. – Farsa! Kiedyś ściągnął ludzi z Bajki na demonstrację. Powiadomił prasę, rozdał koszulki i kazał krzyczeć „Żądamy demokratycznych wyborów”. Nie wiedzieli, o co chodzi, ale dostali obiad, to krzyczeli. Przecież to nie jest Rzeczpospolita Marywilska Przybeckiego!
Choć Tadeusz Przybecki w demokratycznych wyborach dostał osiem głosów (Koczurowska 353), uparcie czuje w sercu, że posadę dyrektora na Marywilskiej Marek szykował dla niego. To on z Kotanem 10 lat temu dwoma autokarami przywiózł tu bezdomnych. Teraz czuje się ich rzecznikiem. Bez wahania pojechał bronić domu w Szczypiornej, pierwszego, który otworzono po śmierci Kotana. Zrobił się konflikt ze społecznością lokalną. Przyjechali z TVN i przed kamerami wybuchła awantura.
„Czas pieniaczy Katańskiego się skończył”, ludzie Przybeckiego opowiadają, jak go potem gnojono. Szepczą, że bez lidera wszystko się rozpieprza. Mówią: zaszczuli Tadka, nawet pieczątkę mu odebrali. – Tylko bezdomniak zrozumie bezdomniaka – Małgorzata Kłos też jest pewna, że Kotański szykował go do wielkiego zadania. – Jest bezdomny jak my. Marek mógł pozwolić sobie na to, by mieszkać na zewnątrz, ale innych Marków nie ma.
Ludzie mówią, że wokół ośrodka zamarzali zimą menele w kanałach. – Można sprawdzić na policji w Białołęce – potwierdza Kłos. – Tu się pobiera pieniądze! Niech na noclegowni powiedzą.
– Puść pani po placu nową prezes albo Przybeckiego – macha ręką pan Leszek, kierownik noclegowni. – Tu nikt ich nie zna. Ludzi interesuje ciepła zupa, nie spory. Pan Leszek otwiera lodówkę, pokazując jak tu im dobrze, a dziewczyny, krojące właśnie serca na gulasz nazywają go „złotym”. – Swoje by nam oddał – wyciera rękawem usta pani Lidka.
Na noclegowni mówią o Przybeckim manipulant. – Przychodzi pytać mnie, po czyjej jestem stronie – złości się anonimowy bezdomny. – Ogłupia ludzi za paczkę papierosów. Oni się go boją.
Ale boją się też pana Leszka. Nazywają go w listach do Marka cmentarną hieną. – Jeśli nie zapłacisz Siwemu tygodniówki, wylatujesz – opowiada przez telefon człowiek wyrzucony przez niego za bramę. – W 15 osób składaliśmy się na tygodniówki. Miesięcznie wychodziło 250 zł plus prezenty. Nikt z Marywilskiej tego nie powie. Ze strachu.

Łańcuch czystych rąk

W łazience wisi kartka: Jesteśmy winni za wodę 23 tys. zł i dług rośnie. Kąpiel w środy i soboty. Z płatnościami Markot zwykle nie był na czas. Ale wody i pary nigdy nie odłączono. Kotański robił spektakularne akcje, zdjęcia do gazety i pieniądze się znajdowały. – Jego brak już się odbija – twierdzi Tadeusz. – Wyżywienia w magazynach mało, zadłużenia rosną, budowa stoi. Ludzie chodzą bez celu jak ćmy. A gdzie pieniądze zarobione po śmierci Marka na koncercie i płycie? Nowy zarząd zagarnął je do jakiegoś wspólnego wora i mówi, że jest 500 tys. zł długu, krzyczy „Patrzcie, jak Marywilska obciąża Monar!”. Pytamy, gdzie są pieniądze?
To ping-pong, mówią ludzie Przybeckiego o zamknięciu firmy budowlanej Przemko-Marko, którą założyli obaj z Kotańskim. Zażądali kontroli finansowej zarządu, więc oni też znaleźli sobie miejsce do uderzenia.
– Za ostatnie trzy lata nie ma żadnego bilansu tej działalności – dziwi się Koczurowska. – Przychodzą faktury, o których nikt nic nie wie. Sprawę bada izba skarbowa. Jeśli zarzuty się potwierdzą, pójdzie do prokuratury. Czy pan Tadeusz pani mówił, że zatrudniał ludzi jak niewolników za paczkę papierosów? Moje rządy to koniec paru interesów, ale to nie mój wymysł, że Monar musi być organizacją jawną i wiarygodną, skoro chce korzystać z cudzych pieniędzy. Nie będzie jedna rozbisurmaniona placówka tworzyć swoich zasad pod hasłem „bo Marek tak lubił”.
O apartamencie Przybeckiego krążą na Marywilskiej legendy. – To pan na 120 metrach – patrzy w jego okna stary mieszkaniec ośrodka. – Jeździ golfem Marka i pobiera pieniądze ze szpitalnej kasy, a w poznańskim ma ponoć dom. Pan Staszek z kuchni ma drugi etat, który polega na wyprowadzaniu mu psa. I on mieni się rzecznikiem pokrzywdzonych? Wszyscy też wiedzą, że bezdomna Gosia Kłos miała tu nianię do dziecka. Gdy trzeba było odwieźć pacjenta do szpitala, ludzie z własnej kieszeni dawali na gaz do karetki, a ona za monarowskie pieniądze wysyłała wóz po papierosy. Jeśli nie oddzielą kadry od pensjonariuszy, korupcyjne układy się nie skończą.
Siedzimy w 58-metrowym mieszkaniu Przybeckiego, urządzonym, jak mówi, z wysypiska, gdzie Marko-Przemko robił recykling. Ma dość szarpaniny. – Wszyscy w firmie pracowali za darmo, ja też. Teraz szkaluje się mnie, że robiłem przewałki? W 2002 roku zarobiliśmy ponad pół miliona. Z tego jeszcze za Marka kupiłem tira, kontenery, drewno na dachy… Przecież Marywilską budowaliśmy z tych pieniędzy.
Przybecki widzi jedno wyjście: odłączyć się z ludźmi i stworzyć swój Markot na zasadach Kotana. – Nie da rady pogodzić Monaru z Markotem – twierdzi. – Bo „ja się leczę” znaczy coś innego niż „ja mieszkam”.
Ponoć jest człowiek, który obiecał, że da 350 tys. zł, jeżeli będzie miał pewność, że to Przybecki weźmie sprawy w swoje ręce.

**
Uporządkowanie Marywilskiej powierzono właśnie Piotrowi Wiatrowi z ośrodka w nadmorskim Marianówku, człowiekowi spoza konfliktu.
Duży mężczyzna w wojskowych trepach pewnie przechadza się po placu. Chce uciąć cwaniactwo. – Ciągle słyszę, że tu ktoś komuś płaci haracze, że ktoś kogoś wyrzucił, że są lepsi i gorsi bezdomni. To trąci strukturą zorganizowanej przestępczości.
– Jaki będzie koniec tej wojny? – zamyśla się Koczurowska. Czuje zażenowanie, tłumacząc się w prasie z tego, że nie chce rywalizować z Kotańskim. – Mówią „Monar Kotańskiego?” To też mój Monar i tych liderów, którzy od lat prowadzą autorskie placówki. A to tylko dodaje Markowi splendoru, bo potrafił nas tak zarazić, że wszyscy uważamy Monar za swój. Zróbmy pomnik dla niego nie z tych figurek naokoło…
Wojna na hasła brzmi na Marywilskiej jak nietakt. – „Tylko nie rozpier… tego po mojej śmierci do końca” – szepcze za Markiem jeden z podopiecznych, który kilka lat temu przyszedł tu z reklamówką, z której wyciągnął znaleziony na śmietniku chleb. Marek ułamał i zjadł.

Wydanie: 18/2003, 2003

Kategorie: Reportaż
Tagi: Edyta Gietka

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy