Prof. Zbigniew Hołda (1950-2009)

Prof. Zbigniew Hołda (1950-2009)

Jako doradca „Solidarności” internowany w stanie wojennym, miał po 1989 r. otwartą drogę do wysokich stanowisk państwowych. Wolał karierę naukową i pracę w Fundacji Helsińskiej

20 maja 2009 r. w Lublinie zmarł prof. Zbigniew Hołda. Osobom, które go znały, wciąż trudno o nim mówić w czasie przeszłym. Mnie tym bardziej, bo był moim przyjacielem.
Znaliśmy się ponad 30 lat.
Pisanie o nim wspomnienia pośmiertnego jest więc dla mnie szczególnie trudne. Jest to jednak mój wobec niego bolesny obowiązek.
Był wielkim prawnikiem, dlatego że łączył w sobie cechy rzadko występujące razem. Rozległą wiedzę prawniczą, szerokie humanistyczne spojrzenie, miłość i szacunek dla człowieka, a przy tym cechę szczególnie dziś rzadką – odwagę cywilną. Nie tylko znał prawo, ale je rozumiał. Znał się na kulturze i miał przyjaciół wśród artystów. Lubił ludzi. Brał ich takimi, jakimi byli. Był niezwykle wyrozumiały i tolerancyjny. Nigdy o nikim nie mówił źle. Starał się każdego zrozumieć. Był wszystkim życzliwy. Miłość bliźniego praktykował silniej niż większość „etatowych katolików”. Bronił praw człowieka i w czasach PRL, i w III, a zwłaszcza w IV RP. Miał odwagę głosić poglądy śmiałe i kontrowersyjne. Jeśli uznał jakąś rację, miał odwagę jej bronić, nie bacząc na reakcje. To on zgodził się być pełnomocnikiem pokrzywdzonych, molestowanych seksualnie przez proboszcza z Tylawy, gdy inni adwokaci bali się podjęcia tej roli. Bronił sprawy, którą uważał za słuszną, nie bacząc na to, że rozmaite prawicowo-katolickie media nazwą go „pomocnikiem szatana”, a dewotki z Podkarpacia będą miotać pod jego adresem wyzwiska. Podjął się obrony przed sądem emerytki oskarżonej w procesie prywatnoskargowym przez ministra koordynatora ds. służb specjalnych Wassermanna. Inni adwokaci odmówili jej obrony, przyznając szczerze, że boją się konfliktu z potężnym i bezwzględnym ministrem. On się nie bał.
Był człowiekiem skromnym. Po 1989 r. gdyby chciał, mógł robić wielką karierę polityczną. Jako doradca „Solidarności” w latach 1980-1981, internowany w stanie wojennym, miał otwartą drogę do wysokich stanowisk państwowych. Nie chciał ich. Wolał karierę naukową i pracę w Fundacji Helsińskiej. Uważał, że na uniwersytecie i w fundacji może dla Polski i Polaków zrobić więcej niż w polityce.
Nigdy nie obnosił się ze swym kombatanctwem. Miał dystans do samego siebie. Potrafił z humorem powiadać o swoim internowaniu, a nawet o przesłuchujących go i internujących ubekach potrafił mówić z ironią, ale zarazem z sympatią. Nigdy nie pałał żądzą odwetu, a późne kombatanctwo wielu polityków po prostu go śmieszyło. Właśnie śmieszyło. Nawet nie denerwowało, ale śmieszyło. To też był jeden z rysów jego osobowości.
Z pogodą, naprawdę po bohatersku znosił swą chorobę. Do samego końca, którego zbliżania się był w pełni świadomy, starał się brać czynny udział w życiu publicznym, komentując wydarzenia dla telewizji bądź „Gazety Wyborczej”. Troszczył się też o przyjaciół, żył ich troskami. Trudno oswoić się z myślą, że w jakimś trudnym momencie nie zadzwoni telefon i w słuchawce nie rozlegnie się charakterystyczne: „Mówi Zbigniew Hołda”..

Wydanie: 2009, 23/2009

Kategorie: Kraj
Tagi: Jan Widacki

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy