Przecięci na pół

Przecięci na pół

W Tokarach są dwa krzyże, dwaj księża, dwie świątynie i dwie historyczne racje. Tylko granica państwowa jest jedna

Gdyby nie nowa czerwona tablica, można by ją przekroczyć nieświadomie, zwłaszcza w taką śnieżycę jak dziś. Resztki zasieków z kolczastego drutu zwisają smętnie nad ziemią, ledwo trzymając się spróchniałych słupków. Przypominają bardziej ogrodzenie pastwiska niż linię rozdzielającą państwa. Wokół żywego ducha, tylko wiatr zawodzi w koronach drzew. Przez chaszcze, krzaki i trawy widać pola po drugiej stronie, ale wsi nie ma, przesunięto ją o kilometr i zniknęła za lasem.
– W latach 1946-1948 granicę prostowano trzy razy – wspomina Łucja Nesterowicz, dawna mieszkanka Tokar. – Najpierw zabrano Wysokie Litewskie, potem Bordziówkę, a za kolejnym razem podzielono Tokary. Nasza wioska ciągnęła się 5 km wzdłuż brukowanej drogi, na wschodnim jej krańcu stała cerkiew, na zachodnim kościół, a pośrodku szkoła. Tę część z cerkwią, gdzie więcej prawosławnych mieszkało, przyłączono do ZSRR.
Zanim jednak to się stało, miejscowa ludność przez dwa lata żyła w niepewności. Patkiewiczowie – rodzice Łucji – chociaż katolicy, mieli gospodarstwo we wschodniej części Tokar, zwanej Piaskami. Wobec decyzji o podziale próbowali zamienić się na gospodarstwa z prawosławnymi Wichowskimi. Ale kiedy cała sprawa przeciągała się w nieskończoność, ostatecznie wrócili na swoje. Jakoś nie wierzyli, że wieś można tak po prostu rozerwać.
– Gdy w środku nocy, w 1948 r., zapukał do nas znajomy wojskowy, mówiąc, że jeszcze dzisiaj granica będzie zamykana ostatecznie, ze zdenerwowania nie wiedzieliśmy, za co najpierw się złapać – wspomina Łucja Nesterowicz. – Płakaliśmy, ładując na wozy najpotrzebniejsze rzeczy, a krowy porykiwały, jakby przeczuwały nieszczęście. Za naszymi plecami został ukochany dom z pięciocalowych bali, stajnia, chlew i sadek z pasieką… Teraz, gdy tak leżę w nocy, nie mogąc zasnąć, widzę je jak na dłoni. Wówczas jednak nie było czasu na rozmyślania, radziecki bojec eskortujący przesiedleńców potrząsał pepeszą, dogadując: „Ot kułaki, rosielisia wozle granicy”.

Polacy na gorsze

Tak jak Patkiewiczowie zdążyło się przenieść kilka rodzin białoruskich – Majczuki, Karasie, Wichowscy. Z początku wszyscy jeszcze mieli nadzieję, że się odmieni, odwróci. Przyjdą nowe władze, inaczej postanowią, choćby na złość swym poprzednikom. Ale mijały kolejne lata, na granicy przybywało zasieków i ludzie powoli przyzwyczajali się do nowego życia.
Decyzje władz okazały się bezwzględne. Z raportu Oddziału Powiatowego Państwowego Urzędu Repatriacyjnego w Bielsku Podlaskim: „Wieś Tokary w połowie przechodzi do Związku Radzieckiego. Do ZSRR należy 60% całej powierzchni wioski. Większość gruntów to grunta orne i łąki. Po polskiej stronie zostały nieużytki, wydmy piaskowe i lasy. Wsi grozi ruina gospodarcza. Po stronie radzieckiej znajduje się 17 kolonii, w pełni zagospodarowanych przez polskich gospodarzy. Ich właściciele Polacy przenieśli się już na stronę polską. Po naszej stronie pozostaje jeszcze 10 rodzin białoruskich, w tym pięć wrogich Polsce (służba w gestapo, dostarczanie broni do lasu – informacje poufne), które należy jak najszybciej przesiedlić na ziemie odzyskane…”. Tak w kilku zdaniach jakiś funkcjonariusz skwitował kawał ludzkiego życia…

Szosa donikąd

– Za 20 lat nikogo już tu nie będzie, tylko ten las, co wokół rośnie, zaszumi jak dziś. W zeszłym roku zaledwie jeden ślub dałem i dwa chrzty, a pogrzebów to już nawet nie liczę. Jesteśmy najmniejszą parafią na tym terenie, starzy wymierają, młodzi rozjeżdżają się po świecie albo szukają pociechy w alkoholu. Tak na naszych oczach rozpada się pewien świat, kończy się cała epoka – mówi ks. Ireneusz Koziejuk, proboszcz prawosławnej parafii w Tokarach. Grzejemy się przy gazowym piecyku pod ikonostasem, bo wewnątrz cerkwi ziąb przenikliwy. To przez tę wilgoć bijącą od gruntu, gdyż cerkiewka zbudowana została na bagnach w uroczysku Kotera. To tu w 1852 r. mieszkance Tokar zbierającej szczaw w dzień Świętej Trójcy ukazała się Matka Boża. Miejsce szybko zasłynęło cudownymi uzdrowieniami i zaczęło przyciągać tłumy. Kościół prawosławny dopiero w 1912 r. zgodził się na budowę kaplicy. Wierni zebrali jednak tak dużo pieniędzy, że zamiast niej postawiono cerkiew, błękitną jak niebo.
Batiuszka niedawno odnowił z parafianami elewację, wymalował też wewnętrzne ściany, wyzłocił ikony, ale brak prądu i stałego ogrzewania utrudnia restaurację.
– W chłodne jesienne i zimowe dni drewniane ściany przemarzają i farba odpada płatami, a na ikonach tworzy się zielony nalot – opowiada. – Cerkiew tonie też w ciemności. Czasem włączam generator, aby choć trochę przyświecić. Za to latem, kiedy trawa się zazieleni, a między krzyżami ofiarnymi rozkwitną kwiaty, jest tu pięknie, najpiękniej na świecie, szkoda tylko, że wiernych ubywa.
Dziś też nie jest pewien, czy nie przyjdzie mu służyć samemu. Choć to niedziela. Zima znów chwyciła, drogi zrobiły się śliskie, a to dla jego nie najmłodszych parafian prawdziwe utrapienie. Rowerem nie przejadą, a piechotą ciężko. Ostatnio jedna z kobiet pośliznęła się, upadła i złamała nogę. Musi więc być cierpliwy i wyrozumiały. Na razie dolewa oliwy do lampek przed ikonami przysłoniętymi czarnymi, wielkopostnymi welonami, które sam poprawia, wystawia świece.
Jest już dobrze po dziewiątej, gdy leśną drogą od strony Tokar nadchodzą pierwsi zziębnięci parafianie. Stukot otrzepywanego ze śniegu obuwia, kilka słów pozdrowienia, parę ukłonów przed ikonami i już można zacząć. Jedna z kobiet otwiera księgi i zabiera się za śpiewanie, jakiś mężczyzna wspina się na dzwonnicę.
„Gospodi pomiłuj, gospodi pomiłuj” płynie w ciszy poranka nad polaną, nad ośnieżonym lasem, nad cudownym źródełkiem, gdzie na cembrowinie wiadro z zamarzniętą wodą i kubek dla strudzonego pielgrzyma.
Zaraz za cerkiewnym płotem biegnie szosa prowadząca donikąd, przedzielona granicą. 2 km od niej, po białoruskiej stronie, leży druga część wsi Tokary. Tam też jest cerkiew, podobna do tutejszej jak dwie krople wody. To ona przed wojną i przed fatalnym podziałem pełniła rolę parafialnej. Pewnie dziś, w tę zimną kwietniową niedzielę, tak samo modlą się tam wierni – znajomi, krewni, sąsiedzi tych tutaj.

Cienie z przeszłości

W Tokarach wszystko jest podwójne. Pośrodku wsi stoją dwa krzyże, prawosławny i katolicki, są dwaj księża, dwie świątynie i dwie historyczne racje. Trzeba mieć szacunek i zrozumienie dla tej dwoistości, bo tu ludzi przecina na pół nie tylko granica, ale także polityka narodowościowa. Kiedy jedni wychwalają sanacyjną Polskę pod niebo, drudzy nie zostawiają na niej suchej nitki. Kiedy jedni wkraczających po 17 września Rosjan biorą za okupantów, ci drudzy mają ich za wyzwolicieli; kiedy ci pierwsi miejscową partyzantkę wspominają z nabożną czcią, dla drugich to po prostu bandy.
Paweł Jankowski należy do jednego z tych dziwnie rozdwojonych światów. Jego bogaty dziadek, wójt gminy w latach 1919-1929, miał wyższe wykształcenie i słynął z pomysłów społecznikowskich. W 1919 r. założył pierwsze w regionie kółko rolnicze, a potem kasy zapomogowe Stefczyka. Z jego inicjatywy wybrukowano we wsi drogę, zamykając usta złośliwym letnikom, którzy dworowali sobie z miejscowych, mówiąc: „Kto chce doznać boskiej kary, niech przejedzie przez Tokary”.
W czerwcu 1941 r. rodzinę Jankowskich wywieziono. Siedmioletni wówczas Paweł trafił do gułagu w rejonie Nowosybirska, do Polski wrócił dopiero w 1946 r.
Rozmawiamy w jego stuletnim domu o architekturze szlacheckiego dworku, w którym niewiele już zachowało się z dawnej świetności. Pod kaflowym piecem uśmiecha się smutno 91-letnia matka gospodarza. Jankowski rozkłada na ciężkim dębowym stole całe swoje archiwum. Gdy pytam, jak to właściwie było z księdzem Tomaszem Lipeckim – komendantem bazy AK w Tokarach, czy naprawdę, jak mi mówiono, dzielił ludzi na lepszych i gorszych podług wyznania, mój rozmówca gwałtownie zaprzecza. – To był bohater, uratował wielu przed Niemcami. Za Stalina został skazany na 10 lat więzienia, z którego wyszedł z odbitą nerką.
O wyganianiu prawosławnych do „wschodniego raju” zaraz po wojnie Paweł Jankowski nic nie wie. – To bzdury wierutne, tak jak te historie o zabójstwach. Tych czterech, o których pani mówi, skazano wyrokiem sądu podziemnego, gdyż byli zdrajcami – upiera się.
Patkiewiczowa zaczyna się denerwować. – Po co teraz rozdłubywać stare sprawy, wywlekać i wszystkich skłócać? Ludzie sobie życie poukładali, we wsi kilka rodzin jest mieszanych: Lasota z Lubą się ożenił, Kryński Mirek też prawosławną wziął, Mazuruk z Haliną żyje, wszyscy dzieci mają, czasem do cerkwi zajrzą, a czasem do kościoła, nikt tu nikogo od kacapów już nie wyzywa – zapewnia.
Ksiądz Ireneusz Koziejuk ma podobne odczucia. Mówi, że tu nikt świata zmieniać nie chce. On sam wychował się w takim kulturowo-politycznym rozdarciu, chociaż pochodzi nie z Tokar, lecz spod pobliskiej Grabarki.
– Najlepiej niech pani zajdzie do Aleksandra Wichowskiego – radzi. – On niezależny od wszystkich, nawet od wójta. To jeden z najstarszych ludzi w wiosce, każdy mu czapkuje. Chociaż sam ledwie chodzi, co niedziela przyjeżdża rowerem do cerkwi…
Ale Wichowski rozmawiać nie chce. Powiedział już w swym życiu wszystko, co miał do powiedzenia, a teraz już tylko patrzy na boże pole…

Z krestnym chodom przez granicę

Pierwszą pielgrzymkę – krestnyj chod – na Koterkę odbyli w trzeci dzień Zielonych Świątek w roku 1906. Wiele było przy tym ambarasu, gdyż zgodę na procesję musiały wyrazić władze Kościoła prawosławnego, bardzo ostrożne w uznawaniu cudów. Potem wyruszali już co roku w tym samym terminie, tym samym szlakiem od cerkwi parafialnej w Tokarach.
Gdy wieś podzielono, zaniechano i tego zwyczaju. Tak było przez prawie 50 lat. 5 czerwca 1990 r., kiedy tylko rozeszła się wieść o otwarciu granicy, ruszył prawdziwy krestnyj chod – starą drogą, nieuczęszczaną przez pół wieku. Prawie 3 tys. prawosławnych i katolików. Przez graniczny, świeżo zaorany pas szli powoli i uroczyście, jakby po minach. Lecz w miarę zbliżania się do celu, zaczęli przyśpieszać, by na koniec biec. Starsi ludzie rzucali się sobie w ramiona spłakani, jak niewidomi dotykiem rąk rozpoznając postarzałe twarze. Ci, którzy nie mieli rodzin, przywoływali się nazwami wsi, dawno już zapomnianymi.
– Witano nas kwiatami, łzami, solą i chlebem – opowiada Patkiewiczowa. – W tłumie rozpoznaliśmy mężczyznę, co dzieckiem pasał u nas krowy. Teraz był starym człowiekiem. Do dziś utrzymujemy z nim kontakt, przyjeżdża do nas z żoną. Podczas uroczystości mój mąż dowiedział się, że jego rodzinny dom przeniesiono, stoi w Wysokim Litewskim.
Jeszcze długo po tym, jak zabrzmiała Wiecznaja pamiat’, ludzie błądzili po cmentarzu, szukając jednocześnie żywych i martwych. Wiele grobów jednak trudno było odnaleźć, bo porosły chwastami…
Potem rozpoczęto starania o budowę przejścia granicznego w Koterce. Ale władze nie chciały dać pieniędzy. Szansa na wprowadzenie uproszczonego ruchu granicznego między rozdzielonymi częściami wioski dodatkowo zmalała po wejściu Polski do NATO. Gdy Polska znajdzie się w Unii, będą musieli zapomnieć o pielgrzymowaniu.
Co z tego, że mają przejście w Połowcach, kiedy jest odległe o całe 30 km. To zbyt daleko dla starych, schorowanych ludzi. A tu z Koterki jest o rzut kamieniem, wystarczyłoby wsiąść na rower…

Wydanie: 17/2003, 2003

Kategorie: Reportaż
Tagi: Helena Leman

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy