Przegrana na życzenie

Przegrana na życzenie

Bumar nie zrobił nic, by pomóc sobie w zdobyciu kontraktu. Oczekiwał, że sprawę załatwią politycy i służby specjalne

Szok, zdziwienie, porażka – to najczęściej powtarzające się komentarze dotyczące przegranego przez Bumar kontraktu na dostawy do Iraku. Bo miało być tak pięknie… Polskie uzbrojenie – od indywidualnego wyposażenia żołnierzy po potężne maszyny wsparcia inżynieryjnego – zasilić miały arsenał nowo tworzonej irackiej armii. Oczywiście, niebezinteresownie. Bumar za wyprodukowany przez siebie lub dostarczony za swoim pośrednictwem sprzęt zażądał kwoty 554 mln dol. Płatnej w ciągu dwóch lat.
Prawdopodobieństwo wygranej w przetargu było o tyle większe, że Bumar uzyskał nie lada lobbystów. W tej roli sprawdzić się miały polskie władze, z premierem i prezydentem włącznie. I jeszcze kilkanaście dni temu wydawało się, że ich zabiegi wobec nadzorujących przetarg Amerykanów przyniosły pożądany skutek – to Bumar typowany był na „niemal pewnego zwycięzcę”. Bo przecież wysłaliśmy do Iraku naszych żołnierzy i coś nam się w zamian należy…

Inspirowana burza

Ta pobożnożyczeniowa postawa nie wytrzymała konfrontacji z rzeczywistością – na początku minionego tygodnia wiadomo było, że gliwicki koncern poniósł sromotną klęskę. Jego ofertę sklasyfikowano dopiero na trzecim miejscu, zaś zwycięzcą przetargu została stworzona przez Amerykanów korporacja Nour. Za dostawy sprzętu dla irackiej armii zażądała 327 mln dol., czyli o ponad 200 mln dol. mniej niż Bumar.
W mediach rozpętała się prawdziwa burza, bez wątpienia inspirowana przez kierownictwo przegranego koncernu. „Jakim cudem Amerykanie mogli zaoferować niższą cenę?”, pytano, niedwuznacznie sugerując, że chodzi o dumping, a nawet więcej, że przetarg został przez Amerykanów ustawiony. Na tym tle obrazoburcze wydawały się wątpliwości nielicznych komentatorów, którzy zastanawiali się, czy wina nie leży przypadkiem po stronie samego Bumaru.
Tymczasem, niestety, wiele wskazuje na to, że tak właśnie było – przynajmniej jeśli rozpatrywać sprawę z perspektywy jawnych aktorów przetargowej rozgrywki (co do tego bowiem, że byli jej zakulisowi gracze, nie można mieć żadnych wątpliwości – o tym jednak nieco później). Już sama wartość oferty wskazuje na to, że menedżerowie Bumaru przedobrzyli – konstruując cennik, wzięli pod uwagę wyłącznie maksymalne koszty produkcji, a na oferowany Irakijczykom sprzęt nałożyli zbyt wysokie marże.

Jednorazowa okazja

– Nasza marża była niska, jednocyfrowa – twierdzi tymczasem Andrzej Spis, wiceprezes koncernu.
I nie ma powodów, by mu nie wierzyć, co wcale nie podważa stwierdzenia o zbyt wysokich marżach. By wyjaśnić tę pozorną sprzeczność, przypomnijmy, iż przetarg dotyczył uzbrojenia i sprzętu wojskowego dla 27 batalionów przyszłej armii irackiej, czyli dla około 20 tys. żołnierzy. Tymczasem docelowo armia ta ma być co najmniej pięć razy większa. To zaś oznacza, że ów kontrakt był pierwszym z kilku kolejnych.
W handlu bronią już od lat regułą jest oferowanie na wejście niskich cen – zawieranie kontraktów, do których doliczana jest symboliczna marża czy nawet, nierzadko, sprzedawanie sprzętu po kosztach produkcji. To pozornie nieracjonalne działanie długofalowo przynosi jednak wymierne korzyści. Prowadzi bowiem do uzależnienia kontrahenta od określonego rodzaju sprzętu, a w konsekwencji wymusza na nim konieczność kolejnych zakupów. Tyle że już po normalnych, rynkowych cenach.
I zapewne w taki sposób rozumowali przedstawiciele zwycięskiego konsorcjum. Tym też należy tłumaczyć rzeczywiście niską wartość ich oferty. Za to Bumar postąpił zupełnie inaczej. Cytując jeden z nieoficjalnych komentarzy przedstawiciela Ministerstwa Finansów, koncern „potraktował Irak jak jednorazową okazję. I chciał się nahapać tak mocno, jak to tylko możliwe”. Czyżby szefom Bumaru zabrakło elementarnej wiedzy z zakresu ich branży? A może liczyli jeszcze na coś innego?

Pretensjonalny menedżment

Gdy jesienią zeszłego roku odwiedziłem targi przemysłu obronnego w Kielcach, w stoisku Bumaru przywitał mnie smutny pan. I za nic w świecie nie chciał wpuścić do środka sztandarowego produktu koncernu – czołgu TP-91. Bo i po co, i tak go przecież od nich nie kupię… Uraczył mnie za to opowieścią o niewdzięcznym państwie i jego władzach, które nie robią nic, by pomóc pogrążającemu się przedsiębiorstwu. – Gdzie te czasy, gdy rząd ułatwiał kontrakty, a my jak wariaci uwijaliśmy się na halach produkcyjnych – wzdychał mój rozmówca.
Nie bez powodu przytoczyłem tę historię – znakomicie bowiem oddaje sens nastrojów i oczekiwań panujących w Bumarze. – Koncern utknął gdzieś na etapie lat 70. – mówi urzędnik MON. – W czasach, kiedy o nic nie musiał się starać, bo wszystko podane było na tacy. Bumarowski menedżment nie przeszedł wymiany pokoleniowej, wciąż pracują tam ci sami ludzie. Jednym z nielicznych, którzy mają pojęcie o handlu w warunkach wolnego rynku, jest wiceprezes Spis. Ale on nie ma przebicia. A teraz świeci oczami przed prasą.
A zatem obietnica władz państwa, że aktywnie zajmą się lobbingiem na rzecz Bumaru, trafiła w sedno oczekiwań kadry koncernu. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że w kierownictwie pielęgnowane są stare przyzwyczajenia – że patronat państwa to jedyny klucz do sukcesu. Że nie trzeba, wzorem Amerykanów, szukać tańszych podwykonawców. Że nie ma potrzeby, już dawno zauważonej przez Nour, dokooptowania do interesu producentów z innych państw, zwłaszcza z rejonu Zatoki Perskiej…
Tak więc Bumar przegrał na własne życzenie – poprzestając na lobbingu, który okazał się nieskuteczny. Lecz, jak już wspomnieliśmy, klęska koncernu miała także inne, zakulisowe podłoże. Przedsiębiorstwa branży zbrojeniowej nigdy nie cieszyły się – i nie cieszą – całkowitą suwerennością. Wiadomo, że parasole ochronne rozciągają nad nimi służby specjalne. W Polsce, w myśl zawartego przed kilkoma laty porozumienia, przedsiębiorstwami skupionymi wokół Agencji Rozwoju Przemysłu opiekować się miały służby cywilne, firmami z Grupy Bumar – Wojskowe Służby Informacyjne.

Nam szpiegować zakazano

Czyżby zatem WSI zapomniały o powierzonych im zadaniach i nie wsparły wywiadowczo koncernu? Na przykład w porę informując o szczegółach ofert konkurencji i umożliwiając zmianę proponowanych przez Bumar warunków. – Grupa, jako całość, nie leży w naszej gestii – mówi wysoki rangą oficer WSI. – Porozumienie, jakie zawarliśmy ze służbami cywilnymi, w pierwotnej formie już nie obowiązuje. Owszem, interesują nas wybrane przedsiębiorstwa Grupy Bumar – te, których prawnym założycielem jest szef MON. Kontrakt iracki to inicjatywa całej grupy, nam zatem nic do tego.
– Zabroniono nam jakichkolwiek działań przy okazji irackiego przetargu – twierdzi tymczasem nasz rozmówca z Agencji Wywiadu, niegdyś zajmujący się handlem bronią. – Bumar ruszył do akcji sam, bez rozpoznania.
Dlaczego kierownictwo państwa miałoby wydać tego rodzaju polecenie? Odpowiedź wydaje się oczywista – by nie drażnić Amerykanów, przeczulonych na punkcie szpiegowania ich firm – także działających na terenie USA – przez sojuszników. Czy rzeczywiście tak było, stuprocentowej pewności mieć nie można. Łatwiej jednak zaakceptować wersję mówiącą o tym, że brak zabezpieczenia wywiadowczego przetargu to efekt świadomego wyboru, niż jej alternatywę, z której wynikałoby, że specsłużby nie były w stanie sprostać postawionym im zadaniom.
Cokolwiek jednak zdarzyło się za kulisami irackiego przetargu, jedna rzecz jest pewna – z uwagi na zaangażowanie najwyższych władz państwa przegrana polskiej oferty to również cios w prestiż naszego kraju. A właściwie przede wszystkim… Sam Bumar bowiem bardzo szybko otrząsnął się z porażki. Dwa dni później, w miniony czwartek, koncern zawarł kontrakt z Indiami na dostawy sprzętu wojskowego o wartości 200 mln dol. – Wynegocjowany przez naszą ekipę, z Januszem Zemke na czele – dodaje nie bez złośliwości nasz rozmówca z MON. – W rozmowach, w których szefostwu Bumaru przypadała jedynie zaszczytna rola złożenia podpisów…


Tłuste lata za nami
Międzynarodowy rynek broni ma obecnie wartość około 16 mld dol. – czterokrotnie mniejszą niż w czasach zimnej wojny. Dominującą pozycję mają na nim Rosja (która w 2002 r. sprzedała sprzęt za 5,9 mld dol.), Stany Zjednoczone (3,9 mld dol.), Francja (1,6 mld dol.), Chiny (0,8 mld), Wielka Brytania i Niemcy (po 0,75 mld dol.). Przedsiębiorstwa z tych państw kontrolują ponad 80% rynku. Reszta przypada w udziale producentom z pozostałych krajów, w tym z Polski. W 2002 r. wartość eksportu naszej broni wynosiła zaledwie 43 mln dol. (w tym czasie więcej importowaliśmy, bo aż za 258 mln dol.). W 2003 r. (dane po trzech kwartałach) wartość sprzedanego przez nas sprzętu wojskowego to 150 mln dol. Tymczasem jeszcze w połowie lat 80. rodzimy eksport specjalny sięgał kwoty miliarda dolarów rocznie.


Kim jest Ostrowski
W zamieszaniu wokół przetargu wypłynęło nazwisko niejakiego Andrzeja Ostrowskiego. Prezesa firmy Ostrowski Arms, która na zlecenie Nour miałaby zająć się nawiązywaniem kontaktów między Amerykanami a polskimi producentami broni. Przez kilka dni w mediach zastanawiano się, kim jest ów tajemniczy człowiek. Ostrowski jest „nikim” – stwierdzano z rezygnacją. Czy rzeczywiście?
W środowisku handlarzy bronią pojawił się na początku lat 90. I od tego czasu pozostaje w kręgu zainteresowań zarówno wojskowych, jak i cywilnych służb specjalnych. Przez kilka lat bezskutecznie ubiegał się o uzyskanie pozwolenia na prowadzenie „obrotu specjalnego” – jego zabiegi torpedowały UOP i WSI. Ponoć wynikało to z podejrzanych związków Ostrowskiego z handlarzami zza wschodniej granicy.
Jak mówi nasz rozmówca z WSI, Ostrowski „w latach 1997-1999 nie popełnił żadnego faulu”. Dlatego oba rodzaje służb nie zakwestionowały kolejnego wniosku biznesmena, złożonego w 1999 r., o dopuszczenie do handlu bronią. Co ciekawe, za Ostrowskim wstawił się wówczas wiceszef MON, Romuald Szeremietiew.
W tym czasie Ostrowski prowadził firmę o nazwie Polska Izba Broni, Lotnictwa i Przemysłów Strategicznych. Nazwę i logo tej firmy bardzo często mylono ze stowarzyszeniem Polska Izba na rzecz Obronności Kraju – organizacją cieszącą się uznaniem przedstawicieli branży z całego świata. Ostrowski zgodził się zmienić nazwę firmy, w zamian jednak zażądał funkcji wiceprezesa PINROK. Posadę uzyskał, stając się tym samym szanowanym członkiem międzynarodowej społeczności oficjalnych handlarzy bronią.
Dlaczego to właśnie jego wybrali Amerykanie jako swojego pośrednika? Nad tym pytaniem głowią się dzisiaj w WSI, ABW i AW.

 

Wydanie: 07/2004, 2004

Kategorie: Kraj

Komentarze

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy