Przygody duchowe Stefańskiego

WIECZORY Z PATARAFKĄ

Powieść-niepowieść “Lewitujący z Oćmawy” kupiłem na nieoce­nionym bazarze taniej książki na Koszykach. Jest to jedyne miejsce, gdzie można kupić tanio dobre, a nieobecne już na rynku książki. “Lewitujący” wyszedł osiem lat te­mu w sławnym w swoim czasie wy­dawnictwie “Przedświt”. Nawet nie wiedziałem wtedy, że coś takiego istnieje, ale to u nas rzecz, niestety, zwyczajna. “Lewitującego z Oćma­wy” przeczytałem ze względu na osobę autora, którym jest Lech Em­fazy Stefański – trochę poeta, tro­chę prozaik, trochę reżyser, współ­twórca sławnego “Teatru na Tar­czyńskiej”, a zresztą przyjaciel mo­jego przyjaciela, dawno już nieżyją­cego Bogusia Choińskiego. Lech Emfazy jest przy tym powszechnie znany z zupełnie innego powodu – jest mianowicie parapsychologiem i to nie tylko teoretykiem, ale praw­dziwym eksperymentatorem. Wy­dał wprawdzie z Michałem Koma­rem głośną książkę “Od magii do psychotroniki”, która doczekała się wielu wydań, ale chyba najciekaw­sze były jego badania nad widze­niem skórnym, bo coś takiego ist­nieje.

Przyznam, że nigdy nie zdarzyło mi się obszernie z nim pogadać, choć parę razy próbowałem. Niby mamy o czym i to bardzo, ale za­wsze coś jest nie tak. Ostatnio, o ile wiem, idzie śladem “Zadrugi”, czyli mówiąc w przybliżeniu, próbuje wskrzesić religię słowiańską. W wielkim przybliżeniu, bo są tam elementy i chrześcijaństwa, i kaba­ły, i stu innych teorii i spraw, którymi w swej bogatej, paranaukowej przeszłości Stefański się zajmował. Ja nie jestem praktykiem, ale wiem o tym wszystkim dostatecznie wie­le, żeby traktować cały ten kom­pleks spraw bardzo, bardzo poważ­nie. Co więcej, jestem przekonany, że właśnie po tej stronie leży przy­szłość ludzkiej świadomości. Ale nie chcę w tej chwili rozprawiać np. o kulcie Światowida/Światowita i o jego ogólnoduchowych aspek­tach. Jest i taka książka Stefańskie­go, ale to nie o niej mowa.

“Lewitujący z Oćmawy” to po­wieść bardzo wielowarstwowa. Treść pokrótce jest taka, że narrator trafia na ślad nieznanego maga-świętego, byłego konfederata bar­skiego, a potem zakonnika Waw­rzyńca i jedzie jego śladem do Oćmawy. Łatwo tam dojechać z Trafimia. Narrator, jawne alter ego samego Stefańskiego, urządza się jakoś w hotelu-burdelu, ma tam sny sabatowo-diaboliczne, spotyka dziwnych ludzi, natrafia na dziwne rękopisy i molestuje (ale nie seksu­alnie!) zakonników, nieskorych do służenia pomocą. Wreszcie trafia do zamurowanej celi, gdzie unoszą się w powietrzu zasuszone zwłoki Wawrzyńca. Lewitujący od dwustu lat nieboszczyk rozpada się na coś w rodzaju płatków kwiatów, więc do­wody całej tej sytuacji znikają bez śladu. Przy okazji autor rozwija róż­ne koncepcje, a głównie “świętej niesprawiedliwości Boga”, która jest po prostu Jego miłosierdziem. Zresztą pomysłów ciekawych jest tam wiele. Np. że Bóg po to stworzył oczy zwierząt, i ludzi, by przez nie patrzeć, stąd w widzeniu jest coś boskiego. Jest w tej koncepcji coś z Kabały, ale to osobny temat. Naj­bardziej jednak urzekają zdania ty­pu “Krzyż ściskaj w dłoni, aż cały wsiąknie w ciało” albo “Cisza: ten piękny, a tak rzadko grywany utwór”, a jest ich niemało.

Wydanie: 2000, 33/2000

Kategorie: Felietony

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy