Przyjaźń forever

Przyjaźń forever

Teza z lat 50., że student powinien żyć nauką, pracą i snem, na Jelonkach sprawdza się właśnie teraz

Warszawskiemu osiedlu Przyjaźń właśnie stuknęło 55 lat! Na początku lat 50. na 32 ha na zachodnim krańcu Warszawy, między ulicami Górczewską, Powstańców Śląskich, Olbrachta a torami kolejowymi zamieszkali budowniczowie Pałacu Kultury i Nauki. Potem na ich miejsce wprowadzili się studenci. Przez domki, a właściwie baraki, do budowy których wykorzystano materiały z rozbiórki obozu jenieckiego Stalag I-B Hohenstein koło Olsztynka, przewinęły się dziesiątki tysięcy młodych ludzi. Obok w tzw. domkach fińskich, zbudowanych dla inżynierów, zamieszkała kadra naukowa. Kampus przetrwał niejedno zawirowanie historii, niejeden kataklizm. I nic nie wskazuje na to, żeby ten skansen wśród akademików przestał istnieć.

Miasteczko budowniczych

Na Osiedlu Mieszkaniowym Przyjaźń śpiewają ptaki. Do ruchliwej Górczewskiej kilka kroków, na zakupy w supernowoczesnym Centrum Wola Park można przejść na piechotę. Między akademikami kręcą się matki z dziećmi, czasem z okolicznych bloków ktoś wpadnie, żeby wyprowadzić psa. Rzadko kto sprząta po swoim czworonogu. Cóż, taki lajf, jak mówi Chińczyk od lat mieszkający na osiedlu. Kiedy nikt nie widzi, nowobogaccy właściciele domków na Bemowie zajeżdżają tu, żeby wyrzucić śmieci. Wiadomo, oszczędzać trzeba, a osiedle jako ostatni przyczółek budżetówki udźwignie wszystko.
A Przyjaźń, trzymając się porównania dyrektora osiedla Janusza Łagowskiego, przypomina emeryta, który ma świętą cierpliwość do otaczającego świata. W swoim przeszło 55-letnim życiu wiele przeszedł, niejedno widział i nic nie jest w stanie go zaskoczyć. No, może za wyjątkiem najbliższych planów przerzucenia go spod opieki Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego pod bliżej nieokreślone skrzydła. – Przejdziemy pod miasto. A może pod dzielnicę? – zastanawia się Janusz Łagowski. – „Dzielnica” właściwie już tu jest, bemowski ratusz stoi w miejscu rozebranych akademików. Na razie osiedle niczym wesoły emeryt jakoś się trzyma. Czasem coś strzyknie, czasem coś nawali, ale jakoś się żyje.
Dyrektor Łagowski po 10 latach pracy wśród fińskich domków ma wprawę w łataniu dziur w dachu, wymianie okien, reperowaniu elektryki i kanalizacji pamiętającej spracowane dłonie budowniczych Pałacu Kultury. Ma również wprawę w organizowaniu deratyzacji. Dobitnie świadczą o tym ogłoszenia o odszczurzaniu.
Jeszcze kilka dni temu na ich miejscu wisiały plakaty o obchodach urodzin osiedla. Był – trzymając się terminologii studenckiej – ful wypas: gulasz, występ zespołu Afromental, dyskoteka w klimacie lat 70. i 80. Na korytarzu klubu studenckiego Karuzela wisiała wystawa o początkach osiedla: wycinki z gazet, zdjęcia rosnącego Pałacu Kultury i domków, w których mieszkali radzieccy budowniczowie. Poszarzała „Trybuna Ludu” chwaliła, że tuż po pracy gnają do baraków, żeby czytać dzieła klasyków marksizmu-leninizmu, ćwiczyć na boisku, szorować się w łaźni, a potem zasypiać snem sprawiedliwego. Studenci, którzy zamieszkali tu po nich, mieli żyć podobnie. Nauką, pracą i snem.

Lata 50. – dzieci festiwalu

Wanda Drosio w 1955 r. była studentką I roku Wydziału Rolnego Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego. W tamtych czasach na topie była technologia żywności, ale nie udało jej się zebrać dostatecznej liczby punktów. Mimo to jechała do stolicy przekonana, że ma szczęście. Przydział miejsca w domku na osiedlu Przyjaźń był tego najlepszym dowodem. – Baraki pachniały świeżością – wspomina. – Ściany odmalowane na biało, podłogi wywiórkowane i polakierowane na ciemny brąz. Wcześniej spałam w internacie, w 20-osobowej sali. Pokój z trzema łóżkami był szczytem luksusu!
Do tego sprzątaczki, które oddelegowano do Przyjaźni wprost z ministerstw. Każdy barak miał swoją woźną, która wytropiła najmniejszy ślad pepegów na świeżo wyfroterowanym korytarzu, brudny ręcznik porzucony na umywalce w łazience, niespuszczoną wodę w śnieżnobiałym klozecie. Woda była zimna, ale bieżąca. Kąpano się w ogromnej łaźni publicznej (raz w tygodniu dla dziewcząt, których było tu niewiele, w pozostałe dni chłopcy). Do stołówki było kilka kroków. Stypendium wynosiło 300 zł, za całodzienne wyżywienie i mieszkanie trzeba było zapłacić 210. – Zostawało 90 zł, majątek – śmieje się Wanda Drosio. – Szło na bilety do kina (7 zł), potańcówki w klubie studenckim Karuzela (5 zł) i kreton, z którego szyłyśmy spódnice, pod które zakładało się sterczące, nakrochmalone halki.
Tu rodziły się pierwsze miłości i przyjaźnie, które trwają do dziś. Działał dyskusyjny klub filmowy prowadzony przez znanych krytyków, były zabawy, bale studenckie, występy artystów (Dymsza, Kobiela, Fogg, Koterbska, STS). Dziewczyny z Jelonek brylowały na V Światowym Festiwalu Młodzieży i Studentów,
który odbył się w Warszawie w 1955 r. Tańczyły z ciemnoskórymi, śniadymi i skośnookimi przedstawicielami młodej światowej lewicy. „Trybuna Ludu” donosiła z satysfakcją, że jeden z arabskich delegatów na festiwal nauczył się po polsku piosenki skierowanej wprost do studentek. Śpiewał (ponoć bez śladu akcentu): „Usta twoje wiśnie słodkie, oczy twoje polne chabry, wybierz mnie do tańca dziewczyno z Warszawy”. O maluchach, które urodziły się dziewięć miesięcy po tym ważnym wydarzeniu, mówiono „dzieci festiwalu”. Ale na osiedlu Przyjaźń studentki z pamiątką po festiwalu nie mogły mieszkać. W latach 50. seks i polityka nie miały tu wstępu.

Lata 60. – trabant zarobiony w Maniusiu

Henryk Bartlewski, w latach 60. student Wydziału Inżynierii Budowlanej Politechniki Warszawskiej, zapamiętał osiedle Przyjaźń jako enklawę wolności. I świetną bazę do robienia interesów. – Zatrudniłem się w dwóch spółdzielniach studenckich, Jelonek i Maniuś, i zarabiałem naprawdę duże pieniądze – wspomina. – Średnia krajowa pensja zamykała się w 1,2 tys. zł, a tyle wynosiła moja dniówka za mycie okien, klatek schodowych czy prace na wysokości. Najlepiej płacili za wiórowanie podłóg – nie było cykliniarek, wszystko robiło się ręcznie. Za to dostawałem ponad 2 tys. zł dziennie. Było mnie stać na całonocną zabawę w Bristolu i Kamieniołomach, najlepszej knajpie na warszawskim Starym Mieście. W tamtych latach student to był pan.
Henryk Bartlewski miał jeden z pierwszych na osiedlu trabantów i telewizor Szecherezada – odbiornik klasy luksusowej, 23 cale, odbierał kanały 1-12 (ale program był tylko jeden – przyp. ET). Do jego pokoju w baraku 71 schodzili się koledzy z całej Przyjaźni na transmisje meczów, ale też na nocne Polaków rozmowy.
– Nie tylko się gadało, ale też robiło. Brałem udział w strajku na Politechnice. Podczas wydarzeń marcowych w 1968 r. siedziałem kilka dni w pałacu Mostowskich. Pamiętam bicie po nerkach i zimny prysznic. No i radość z powrotu na osiedle, gdzie mieszkałem już z żoną i dzieckiem.

Lata 70. – nie kasa, lecz fantazja

Andrzej Korbel wprowadził się na Jelonki tuż po wyprowadzce Henryka Bartlewskiego. Zapamiętał Przyjaźń jako miejsce wypełnione facetami, z ledwie kilkoma domkami, w których mieszkały dziewczyny. Do Szkoły Głównej Planowania i Statystyki (dziś SGH), gdzie studiował, dojeżdżało się autobusem 163 w ciągu 30 minut. Jako student wydziału handlu zagranicznego był uznawany za elitę i jak mówi, miał wzięcie. – Łatwo i przyjemnie wtedy się żyło – rozmarza się. – Dostawałem 375 zł stypendium, z tego 120 zł płaciłem za akademik, 240 zł za jedzenie. I jeszcze zostawało 15 zł na tzw. bełta, czyli wino marki wino.
W latach 70. na osiedlu Przyjaźń nie liczyła się kasa, ale fantazja. Andrzej Korbel może godzinami opowiadać o imprezach, na których się śpiewało: „Nie chcemy komuny, nie chcemy i już. Nie chcemy ni sierpa, ni młota. Za Katyń, za Grodno, za Wilno i Lwów zapłaci czerwona hołota”. Na jednej z takich imprez do jego baraku wparowało dwóch funkcjonariuszy ORMO. Oskarżyli jednego z uczestników popijawy o pobicie i zażądali, żeby wyszedł razem z nimi. – Wtedy wstałem i stwierdziłem, że osiedle Przyjaźń to obszar eksterytorialny, na którym nie obowiązują prawa PRL. Niestety, kolega musiał opuścić tę enklawę, a ja dostałem pałą przez łeb – wspomina Andrzej Korbel.
Ale po chwili przyznaje, że z tą eksterytorialnością osiedla coś było na rzeczy. W latach 70. jedyną uznawaną przez studentów władzą był samorząd osiedla. Wybory poprzedzała trwająca kilka miesięcy kampania. Były plakaty, dyskusje, kłótnie. Potem do urn przychodziło kilka tysięcy studentów. Widać było, że chcą coś zrobić, mieć wpływ przynajmniej na ten kawałek ziemi, na którym mieszkają. Państwu nie podobała się miejscowa demokracja i pewnie dlatego w Karuzeli, gdzie zazwyczaj odbywały się wybory samorządowe, zorganizowano państwowy punkt wyborczy. – Proszę sobie wyobrazić konsternację władz, kiedy o piątej rano, kiedy otwarto lokal, na urnie odkryto… kupę – śmieje się Andrzej Korbel. – Odpowiednie służby długo szukały sprawcy tego zamieszania, który przewidując, co go czeka, uciekł w Bieszczady, gdzie przez dwa lata trudnił się wypalaniem węgla.

Lata 80. – ulotki i piosenki Kaczmarskiego

W latach 80., na które przypadają studia pedagogiczne Liliany Młynarskiej, Centralna Rada Mieszkańców wciąż była jedyną w pełni akceptowaną władzą. Liliana jako jej członkini miała prawo m.in. sprawdzać wsad w kotłach stołówki. Wszystko było na kartki, mimo to w Przyjaźni jadało się znośnie. W jadłospisie pojawiały się pulpety, gulasz, mielone. W domkach coraz częstsze były radia i magnetofony – przywilej bogatszych. Biedakom pozostawał kołchoźnik, czyli studenckie Radio Zielonego Osiedla. Niestety, ciepła woda nadal była rarytasem, a w łazienkach wciąż trzeba się było myć nad żelaznymi rynnami przypominającymi koryta. Łaźnia z gorącą wodą otwierała podwoje dwa razy w tygodniu.
Do tej siermięgi zawitał wielki świat. Czyli studenci zagraniczni, głównie ciemnoskórzy adepci medycyny. – Dostawali lepsze domki, a potem cieszyli się większymi przywilejami niż inni – wspomina Liliana. – Nic dziwnego, mieli coś, czego nie miała większość z nas – dewizy. Dzieci studenckich małżeństw chętnie chodziły do nich na cukierki, które kupowali w Peweksie.
W latach 80. zielony rządził. Za jednego dolara można było kupić np. litr wódki Żytniej, Wyborowa była droższa o 5 centów. Ale w akademikach piło się głównie wino. Imprezy na Jelonkach wychodziły z akademików na świeże powietrze, na trawkę. Latem balowało się pod sznurami z suszącą się bielizną, zimą w kuchni, na tle identycznej scenerii. Tematy rozmów? Polityka, głównie niezależne związki studenckie, manifestacje, nielegalne drukarnie, szmuglowanie ulotek. Ale też gadało się o repertuarze DKF, śpiewało piosenki Kaczmarskiego, Wysockiego i czeskiego barda Jaromira Nohavicy. – Ludzie żyli na kupie, lgnęli do siebie – uśmiecha się Liliana, dziś kierowniczka klubu studenckiego Karuzela i nadal mieszkanka osiedla. – Było biednie, ale wesoło.

Lata 90. – podglądacze pod oknami

Marta Sapała, w latach 90. studentka dziennikarstwa, przyznaje, że Jelonki kojarzą jej się z niekontrolowanym luzem, który czasem przybierał niepokojące formy. Pamięta ogniska palone w pokojach, wielodniowe imprezy przelewające się z pokoju do pokoju, artystyczne instalacje z pociętych mebli i piany z gaśnic. Przyjaźń przekroczyła wszystkie granice, w przenośni, ale też dosłownie. Na osiedlu było więcej obcokrajowców niż Polaków. Ciemnoskórzy studenci medycyny już nie szpanowali dolarami, bo każdy, kto miał głowę na karku, mógł je zarobić. I to nie ruszając się z kraju. Pojawiła się moda na odnajmowanie swojego miejsca w akademiku i płacenie za – darmowe do tej pory – waletowanie. Ale na imprezach nie gadało się o kasie. O wiele ciekawsze było poznawanie innych kultur, które kłębiły się w sąsiednich barakach. Marta Sapała pamięta spotkania ze studentami z Afryki, smak specjałów ich kuchni i egzotyczne rytmy.
Były też momenty zdecydowanie mniej miłe. – Na osiedle przychodziły całe stada zboczeńców – wspomina. – Domki są parterowe, więc z łatwością mogli podglądać kąpiące się dziewczyny. Bronili nas koledzy, zwłaszcza chłopcy z Ukrainy i Białorusi byli na nich szczególnie cięci. Dla podglądaczy nie mieli litości. Niestety, na miejsce przepędzanych przychodzili kolejni.

Ostatnia dekada – praca, praca, praca

Studentki pedagogiki Monika i Olga, aktualne mieszkanki Przyjaźni, nie mają problemów ze zboczeńcami. Niestety, zamiast nich pojawili się złodzieje. Zaglądają do domków w poszukiwaniu laptopów, telefonów komórkowych, cyfrowych dyktafonów idealnych do nagrywania wykładów. – Zamykam pokój, nawet jak wychodzę do łazienki – mówi Olga.
– Lepiej nie ryzykować.
Bo laptopy, aparaty i inne elektroniczne cudeńka to nie tylko gadżety. To przede wszystkim cenne godziny poświęcone na to, aby na nie zarobić. A z tym na Jelonkach krucho. Studia pożerają mnóstwo czasu, a potem trzeba gnać do pracy. Monika należy do kilku agencji hostess obsługujących sieć supermarketów. Stała już na serach, alkoholach i farbach do włosów. Najlepiej płacą za zachwalanie farb – 16 zł za godzinę. Połowę tego jest warte kelnerowanie w Bristolu, rozdawanie ulotek wyceniają najsłabiej. Ciężko zarobić na akademik – 280 zł. A dojazdy? A coś do zjedzenia? Nie ma stołówki, trzeba sobie samemu gotować albo jadać na mieście. Po pracy człowiek wraca skonany do Przyjaźni i marzy tylko o tym, żeby przyłożyć głowę do poduszki. Czasem w piątek po godz. 23 znajdzie się chwila, żeby skoczyć do Karuzeli. Wjazd najtańszy w mieście, bo tylko 6 zł. O czym się gada? – O pracy w wakacje, o wymianie studenckiej. Ostatnio wpadli do nas chłopcy z WAT i zaczęli smęcić o wyborach – śmieje się Monika. – Polityka to obciach, nie warto tracić na nią czasu.
Obciachem jest też praca społeczna. Od dawna nie działa Centralna Rada Mieszkańców, bo nie było chętnych do jej prowadzenia. Nie ma też DKF. Dostępny na osiedlu internet pożarł potrzebę obejrzenia w dobrym towarzystwie ambitnego filmu. Teraz każdy może go sobie ściągnąć i obejrzeć w samotności. Wieczorem coraz mniej osób wychodzi z baraków, najwyżej latem jest jakieś grillowanie. Mija moda na integrację, teraz w cenie jest święty spokój. Teza z lat 50., że student powinien żyć nauką, pracą i snem, sprawdza się właśnie teraz.

____________________________________

Dziś na osiedlu Przyjaźń stoi 25 domków studenckich, 35 domków mieszkalnych, 77 domków jednorodzinnych, trzy nowe akademiki studenckie (murowane) i ratusz dzielnicy Bemowo. Osiedle ma własny klub, ośrodek sportowy, sklepy, bibliotekę, punkty usługowe, a nawet stadion. Mieszka tu obecnie ok. 3 tys. osób: obecni i emerytowani pracownicy kampusu, wykładowcy i 600 studentów z różnych uczelni.

Na Jelonkach mieszkali m.in.:
prof. Leszek Balcerowicz – ekonomista, prof. Janusz Beksiak – makroekonomista, prof. Tomasz Borecki – leśnik, b. rektor SGGW, prof. Jerzy Bralczyk – językoznawca, prof. Jerzy Liszkowski – geolog, Piotr Nurowski – prezes PKOl, który zginął w katastrofie pod Smoleńskiem, prof. Andrzej Walicki – historyk idei, prof. Jerzy Wiatr – socjolog, Andrzej Podsiadło – prezes zarządu PKO BP, Henryk Rogoziński – fotografik, Krzysztof Tyniec – aktor.

Wydanie: 2010, 22/2010

Kategorie: Reportaż

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy