Przypadki kina schyłkowego PRL-u

Przypadki kina schyłkowego PRL-u

Książka Wojtczaka to niezwykła kopalnia informacji o tym, co wówczas działo się na styku władza-filmowcy

Filmy polskie lat 70. i 80. znam i pamiętam tak jak każdy, kto wtedy żył i interesował się kulturą – z kinowych seansów. I jak każdy, kto wówczas chodził do kina i coś tam wiedział o tym, jak funkcjonował system, w którym żyliśmy, wiedziałem, jak bardzo władza interesowała się filmem. Wiadomo było, że kino, ze względu na swoją popularność i masowy odbiór, może nawet bardziej niż inne dyscypliny sztuki poddane było skrupulatnej kontroli, by nie przemykały po ekranach treści dla władzy niewygodne, antyustrojowe, godzące w wiadome sojusze itp. Niekiedy zatem patrzyłem ze zdumieniem i szacunkiem, że jednak udawało się filmowcom pokazać coś, co władzy nie powinno i nie mogło się podobać. Nawet pozostający kompletnie na zewnątrz systemu kinematografii państwowej widz czuł, wychodząc z polskiego filmu, że jego twórcom zależało na tym, by pokazać nasz świat w prawdziwy sposób, że walczą o możliwość opowiadania tego, co uważają za ważne. Że tworzyli filmy w napięciu i to napięcie udzielało się widzom. To był po prostu piękny czas polskiej kinematografii, bo walczyła ona o wartości, ryzykowała w imię tych wartości, a nie chodziło jej tylko o kasę, czego specjalnie nie ukrywają dzisiejsi artyści kina.
Teraz taki przeciętny widz jak ja, który zachował we wspomnieniach lata wzlotu polskiego kina, ma szansę zajrzeć za kulisy i zobaczyć, w jakich bólach rodziły się tamte filmy, poznać mechanizmy wówczas działające – poznać argumenty ich twórców, strach i dogmatyzm władzy, której oczekiwania wyprzedzali usłużni działacze i intelektualiści, zobaczyć, jaka walka toczyła się w czasie obrad komisji dopuszczających filmy do rozpowszechniania, jak podłość i zazdrość często brały górę nad argumentami merytorycznymi. Wszystko to teraz, po latach, relacjonuje w swojej książce Mieczysław Wojtczak, który w połowie lat 70. przez kilka lat był wiceministrem kultury nadzorującym kinematografię, a potem od jesieni 1980 do jesieni 1981 r. kierownikiem wydziału kultury KC. Był więc w centrum zdarzeń, decydował o tym, jakie filmy będą produkowane, odpowiadał za ich polityczną poprawność i wie, o czym pisze. I z tego, co pisze, wynika, że on po prostu kochał i kocha kino, że nie traktował go tylko jako rozrywki. „…Moim celem było dążenie do wspierania twórców”, wyjaśnia teraz motywy swojego działania. I nie ma powodu mu nie wierzyć, że był jednym z tych, którzy wydatnie przyczynili się do tego, że mogły wtedy powstać filmy znaczące, choć z punktu widzenia ówczesnej władzy niewygodne.
Jego książka to niezwykła kopalnia informacji o tym, co wówczas działo się na styku władza-filmowcy, jak filmy komentowano nieoficjalnie i na łamach prasy, a główna jej wartość polega na tym, że pokazuje zdarzenia z punktu widzenia przedstawiciela władzy, bo relacji artystów już kilka poznaliśmy. No ale głos zabrał taki przedstawiciel władzy, który „kolaborował” z filmowcami, i jak pisze w notce rekomendującej książkę Janusz Majewski – też uczestnik tamtych wydarzeń i polemik – Wojtczak był „lojalnym orędownikiem i obrońcą, a czasem i bojownikiem, który gotów był skoczyć do gardeł wrogów polskiej sztuki filmowej”. Inni pewnie wolą, by o nich zapomniano.
Marian Bulski

Mieczysław Wojtczak, O kinie moralnego niepokoju… i nie tylko, Wydawnictwo Studio Emka, Warszawa 2009

Wydanie: 06/2009, 2009

Kategorie: Książki

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy