Przystanek Polska

Przystanek Polska

Przyjazd z Ukrainy do Polski wymaga namysłu i odwagi. Jeśli się nie zna języka polskiego, tej odwagi trzeba mieć bardzo dużo

Olena przyjechała do Polski z desperacji. Mieszka 20 km od Odessy, niedaleko Czarnomorska, we wsi Mała Dolina. Czarnomorsk (70 tys. mieszkańców) jest nazwą nową. Od 1924 r. do 14 lutego 2016 r. miasto nazywało się Illicziwśk na cześć Lenina i Olena używa starej nazwy, bo do niej przywykła.

Ma średnie wykształcenie, przed wyprawą do Polski była ajentem ubezpieczeniowym. Jeździła do portu w Odessie i tam ubezpieczała samochody przywożone statkami. Według umowy powinna pracować trzy lata, zwolniona została po sześciu miesiącach. Oddała sprawę do sądu, a gdy ją przegrała, zaczęła szukać swojej szansy w internecie, w ogłoszeniach o pracy w Polsce.

Rodzice, dziś emeryci, także zajmowali się ubezpieczeniami. Ojciec prawnik, wcześniej milicjant, dostał z przydziału na wsi stary dom z ogrodem. Ogród duży, 15 arów. Gdy Olena nie miała pracy, sprzedawała na straganie w miasteczku to, co wyrosło w ogrodzie.

Szczęście Oleny w Auchan

W internecie natrafiła na polską agencję, która werbowała Ukraińców do pracy. – Wypełniłam ankietę, agencja wszystko załatwiła, i to bezpłatnie – podkreśla. – Ukraińskie agencje też znajdują pracę, wypełniają papiery, ale za wszystko każą sobie płacić.

W 2014 r. przyjechała do Warszawy. Agencja od razu odesłała Ukraińców do producenta pieczarek pod Łódź. – Mieszkałyśmy na piętrze nad halą, w której rano pakowałyśmy pieczarki do pudełek, takich jak w supermarketach. Praca w zaduchu i wilgoci, na akord. Źle znosiłam te warunki, dostałam zapalenia gardła. Szybko zrezygnowałam.

Znów zajrzała do internetu i znalazła ogłoszenie z Nowego Miasteczka w Lubuskiem. Dwójka producentów karmników dla ptaków, drewnianych mebli ogrodowych i różnych akcesoriów z drewna (wiatraki, donice) szukała pracowników. Zgłosiła się. Usłyszała, że to praca na akord, miesięcznie zarobi 1000 zł. Za pierwszy miesiąc dostała 500 zł. Do dziś nie wie, czy nie wyrabiała normy, czy producenci byli nieuczciwi. Znów zrezygnowała. Przeniosła się do innego wytwórcy z tej samej branży, również w Nowym Miasteczku. Tu nie było akordu, a płaca do zaakceptowania.

W swoich dokumentach sprawdzała datę przyjazdu do Polski. Wiza jest ważna pół roku, jeśli przekroczy się ten termin, grozi kara – zakaz ponownego wjazdu. Olena nie jest pewna, ale kara chyba obowiązuje rok.

– Po przyjeździe z Polski trzeba na Ukrainie mieszkać pół roku, dopiero po tym okresie można myśleć o ponownym wyjeździe – wyjaśnia Olena.

Wyjechała więc z Polski zgodnie z przepisami w lutym 2015 r., bo właśnie kończyła się ważność wizy, pobyła w domu i w grudniu 2016 r. wróciła. Tym razem przyjechała do Zielonej Góry na zaproszenie Wiktorii, także Ukrainki, która uzyskała prawo pobytu na rok.

Wiktoria jest jej najbliższą przyjaciółką, rozumieją się bez słów. Wiktoria wynajmuje pokój u pani Doroty, tu zatrzymała się też Olena. Spotkała różnych Polaków, miłych, kulturalnych i innych. Od tych innych usłyszała: – Ukrainka? Nie podoba się praca? Nie podoba się pokój? Zabierajcie manatki i wyjeżdżajcie!

Ale takie zachowanie jest naprawdę rzadkie. Olena podkreśla, że w Polsce ludzie są życzliwi i nie wolno zniechęcać się przykrymi incydentami. Spodobała jej się grudniowa, świąteczna Zielona Góra, ale spać nie mogła ze zgryzoty, bo nie miała pracy. Znów szukała w internecie. I wtedy pomogła jej pani Dorota. Napisała Olenie CV i powiedziała: – Praca jest w Tesco i w Auchan.

Poszła do supermarketu Auchan w styczniu br., od razu została przyjęta. Trafiła na stoisko z serami i tam jest do dziś. Kroi ser na plasterki, pakuje lub podaje klientom w kawałku, jeśli sobie życzą. Pracą jest zachwycona. Atmosfera wspaniała, nikt nie wypomina jej tego, że nie mówi biegle po polsku. W Auchan jest jedyną Ukrainką. Pracuje tu jeszcze Ukrainiec Andriej, ale on od 10 lat jest w Polsce, tu układa sobie życie, polszczyznę zna tak jak Polacy.

– Pracuję na dwie zmiany, zarabiam tyle, że na wszystko mi wystarcza i jeszcze mogę pomóc rodzinie – mówi Olena.
Na rękę dostaje prawie 2 tys. zł, za wynajęcie pokoju płaci 700 zł (550 zł wynosi czynsz, do tego dochodzi 150 zł miesięcznej opłaty za śmieci). Z resztą pieniędzy może robić, co chce. Czy to nie powód do wielkiej radości?

Mała stabilizacja Luby i Dimy

Mają po 25 lat, od sześciu są razem, od trzech – małżeństwem. Ukończyli wyższe studia techniczne – ona projektowanie instalacji wentylacyjnych, gazowych i kotłowni w budynkach, on wydział budowlany. Po studiach pracowali rok w swoim zawodzie, Dima nawet był majstrem na budowie. Mieszkali w mieście, mam nie pisać w jakim, niedaleko tli się konflikt w Donbasie, nie trzeba prowokować losu.

Inspiratorką wyjazdu do Polski była Luba. – Wyjedziemy, zaczniemy żyć jak ludzie, tam jest praca, trzeba spróbować – tłumaczyła mężowi.

Ustalili, że najpierw wyjedzie Dima. Poszedł więc do ukraińsko-polskiej agencji pośrednictwa pracy, zapłacił 10 tys. hrywien (3 tys. zł) za załatwienie wizy i znalezienie miejsca zatrudnienia. Luba zarabiała wówczas 3 tys. hrywien miesięcznie, jednak bez wahania na opłaty agencyjne przeznaczyli jej trzymiesięczne zarobki. Agencja załatwiła wizę i skierowanie do sortowni odpadów w Zielonej Górze. Przyjechał w sierpniu ub.r., stał przy taśmie, sortując odpady. Zajęcie nie bardzo mu się podobało, głównie z powodu smrodu. Po dwóch miesiącach został przeniesiony do działu, w którym jeździ na wózku widłowym. Tę pracę zaakceptował. W sortowni jest do dziś.

Luba nie skorzystała z agencji. Sama pojechała do polskiego konsulatu w Charkowie, szybko i bez trudności dostała wizę, co kosztowało ją 50 dol.

Przed wyjazdem do Polski najwięcej kłopotów przysporzyły jej dwa psy, Zachar i Brajan. To zwykłe mieszańce, ale najukochańsze na świecie. Zachara znalazła na śmietniku, miał dwa dni, karmiła go co dwie godziny pipetą. Przeżył. Luba mówi, że chyba uważa ją za swoją mamę. Psom wyrobiła paszporty, zgromadziła konieczne zaświadczenia i szczęśliwie przekroczyła granicę.

W lutym br. przyjechała do Zielonej Góry, dwa miesiące szukała pracy na własną rękę. Na początku w swoim zawodzie, a potem jakiejkolwiek. W końcu trafiła do Lumelu, który wciąż boryka się z brakiem kadry.

Prezes zarządu, Hindus Dinesh Musalekar, wyjaśnia, że ten brak wynika z dynamicznego rozwoju zakładu. Załoga liczy 650 osób, w tym 70 Ukraińców. Ci, którzy się zgłaszają, nie muszą mieć specjalistycznego wykształcenia. Zakład zapewnia im szkolenie, zatrudnienie, mieszkanie i załatwia przedłużenie ich pobytu w Polsce. Wystarczy, by chcieli pracować. Zarabiają tak jak Polacy.

Wśród ukraińskich pracowników są osoby z wyższym wykształceniem, a nawet z tytułami naukowymi, np. Sergiej T. z doktoratem. Teraz trwają rozmowy z ukraińskim finansistą, też z tytułem doktora, który trafi do księgowości.

Luba została przyjęta od razu. Pracuje jako malarz elementów samochodowych. Stoi w kabinie i pistoletem natryskowym maluje każdy detal na biało, inni malują na inne kolory.

Z pracy jest zadowolona. Szczęście byłoby pełne, gdyby nie trzecie zmiany. W jednym tygodniu idzie do Lumelu na godz. 6, w drugim na 14, a w trzecim na 22.

Luba mówi, że w Polsce wiedzie im się bardzo dobrze. Ona dostaje na rękę prawie 2 tys. zł, Dima prawie 3 tys., za wynajmowane dwupokojowe mieszkanie płacą 1,6 tys. zł, wraz z nimi mieszka ich przyjaciel Denis, więc czynsz podzielony na trzy osoby nie jest wysoki.

Oszczędzają. Odkładają na czarną godzinę, trochę pomagają rodzinie. Miesięczna płaca na Ukrainie wynosi przeciętnie 100 dol., emerytura 50 dol.

Oboje zetknęli się z różnymi Polakami. Sąsiad mieszkający piętro wyżej był dla nich bardzo miły, do momentu gdy dowiedział się, że są Ukraińcami. Teraz stosunki sąsiedzkie się ochłodziły. Luba twierdzi jednak, że nie ma się co zrażać, w każdym kraju są bardzo różni ludzie, życzliwych też wszędzie jest sporo.

Rozstanie ze szkołą

Natasza, pedagog z wykształcenia, 20 lat pracowała w oświacie, 13 lat była dyrektorką szkoły. Uczyła języka ukraińskiego, a ostatnio została metodykiem nauczania. Uwielbiała swój zawód. Zarabiała niestety mało i z tego powodu postanowiła wyjechać do Polski. Na ten zarobkowy wyjazd przeznaczyła urlop. Nie od agencji, lecz od ludzi dowiedziała się, jak należy załatwić formalności. Dostała prywatne zaproszenie, wyrobiła wizę i w ubiegłym roku wyruszyła do Warszawy, a stamtąd do Góry Kalwarii, gdzie czekała na nią praca w szklarni przy pomidorach. W szklarni pracuje się bardzo ciężko, po 12 godzin dziennie, płaca – 8 zł na godzinę. W tydzień zarobiła jednak tyle, ile na Ukrainie w ciągu miesiąca. Ma dwie 20-letnie córki, swoją – Marianę i przysposobioną – Katię. Mariana jest pielęgniarką, zaocznie studiuje farmację na uniwersytecie w Charkowie, Katia sprzedaje w sklepie. Natasza wspiera jeszcze 77-letnią matkę.

W tym roku, w lipcu, znów przyjechała do Polski, do Zielonej Góry. Tutejsza agencja wysłała jej prywatne zaproszenie, za co należało zapłacić 2 tys. hrywien. Zapewniła też badanie lekarskie, którego właściwie nie było. – Lekarz spojrzał na mnie, zapytał, co robiłam na Ukrainie, i napisał, że jestem zdrowa – opowiada Natasza. Za to badanie zapłaciła 100 zł. Agencja dała skierowanie do pracy w zakładzie w Świebodzinie.

Zakład jest nowy (kapitał niemiecki), zatrudnia 320 osób, produkuje okablowanie do systemów fotowoltaicznych oraz systemy połączeń wtykowych dla prądów zasilających i sygnałowych. Natasza z koleżanką pracowały przy kablach. Zgodnie z normą musiały podczas dniówki wykonać 2,4 tys. sztuk. Za miesiąc dostała na rękę 2,7 tys. zł, w tym była zapłata za soboty i niedziele.

Pracujący w zakładzie Ukraińcy ulokowani są w zielonogórskich hostelach, po cztery osoby w pokoju. Każda płaci po 100 zł miesięcznie. Do Świebodzina (półtorej godziny w jedną stronę) dowożeni są zakładowymi autobusami, a pracują po 12 godzin, w tym są dwie przerwy po 20 minut każda. Natasza nie wytrzymywała ani tego tempa, ani faktu, że czasu brakowało nawet na sen. Zwolniła się i dopiero teraz jest zadowolona.

Od 23 sierpnia pracuje w restauracyjnej kuchni. Co robi? – Kroję warzywa, lepię ruskie pierogi, robię gołąbki i wycieram stoliki. Praca spokojna, bez stresu, bez akordu, na jedną zmianę, ludzie mili, dobrze wychowani, kulturalni… Za osiem dni dostałam 760 zł i do tego 150 zł premii od właścicielki, bo jest ze mnie zadowolona.

Zauważyła, że kuchnia polska różni się od ukraińskiej. W domu robi np. pierożki, ale takie maleńkie, tu są duże, gołąbki też na Ukrainie maleńkie, a tu wielgachne, nawet jednym można się najeść.

W listopadzie kończy się jej wiza, wróci więc na Ukrainę, ale nie do szkoły. – Zwolnili mnie 21 sierpnia, wcześniej napisałam prośbę o zwolnienie. Nie żałuję tej decyzji, chociaż pracę bardzo lubiłam. Jednak płace są tak niskie, że trudno z nich wyżyć.

Z Polską nie zamierza się rozstać. Pojedzie i wróci do Zielonej Góry. Może nawet do tej samej restauracji.

Przedsiębiorca Wiktor Krawczuk

Wiktor Krawczuk czuje się w Polsce jak w domu. Bezbłędnie mówi po polsku, to rezultat lat spędzonych w Opolu z Ireną. Pochodzi z Tarnopola, pierwszy raz przyjechał do Polski w 1999 r. Różnice między Ukrainą a Polską były wtedy ogromne. Głównie w zaopatrzeniu. Tu już były napoje w plastikowych butelkach, plastikowe meble ogrodowe, jednym słowem zachodnia nowoczesność. A na Ukrainie dominowała zgrzebność.

W Opolu poznał Irenę, byli parą do 2006 r. Siostra Ireny wyemigrowała do Holandii, Irena pojechała za nią i została. On też chciał wyjechać, dostał dwa zaproszenia, ale wizy Holendrzy mu nie dali.

Już nie rozpacza. W tym roku poszedł do polsko-ukraińskiej agencji, zapłacił 100 dol., dostał wizę i zaproszenie od firmy budowlanej z Zielonej Góry. Przyjechał, rozejrzał się i postanowił zostać przedsiębiorcą. Z zawodu murarz, ale potrafi wykonać wszystkie prace budowlane, więc na początku września zarejestrował działalność gospodarczą – firmę budowlano-remontową. Zlecenia już dostaje, musi szybko sprowadzić z Ukrainy pracowników. Pierwsi już przyjechali.

Wiktor ma 38 lat, życie przed nim, swoją przyszłość widzi w Polsce.

Marzenia na przyszłość

Każdy z moich rozmówców ma marzenia i plany związane z Polską.

Olena chciałaby mieć kiedyś swoje mieszkanie, męża Polaka, liczną rodzinę, czyli dzieci. Chciałaby też sprowadzić rodziców, „żeby wreszcie żyli jak ludzie”.

Luba i Dima odkładają pieniądze, oszczędzają, bo ona pragnie w przyszłym roku wyjechać na wczasy do Bułgarii. To bliskie marzenie. Inne jest związane z życiem osobistym. Chciałaby w Polsce zostać, urodzić tu dzieci i mieszkać w swoim, a nie w wynajętym mieszkaniu.

Rodziny Oleny i Luby szukają w ukraińskich archiwach dowodów na polskie pochodzenie. – Mój pradziadek mówił ojcu, że pochodzimy z Polski. Nazywał się Liashuk. Nie znalazłam dowodów na polskie korzenie. Gdybym je znalazła, wszystko byłoby prostsze – wzdycha Olena. Z kolei babcia Luby twierdzi, że jej dziadek na pewno był Polakiem. Nazywał się Iwan Lubecki albo Libicki. Babcia szuka dowodów, chce pomóc wnuczce, bo wnuczka wiąże swoją przyszłość z Polską.

Natasza jeszcze nie wie, jak się urządzi w przyszłości. Na pewno wróci do Polski. Zastanawia się, czy jej córka pielęgniarka znalazłaby w Zielonej Górze pracę w swoim zawodzie. Gdyby tak się stało, to możliwe, że przyszłość całej rodziny byłaby inna.

Wydanie: 2017, 40/2017

Kategorie: Reportaż

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy