Przystanki zarosły trawą

Przystanki zarosły trawą

Nie trzeba jechać daleko, by znaleźć miejsca bez autobusów. 75 km od Warszawy też są białe plamy

– Wiochy to wiochy, nie odezwą się, nie pójdą strajkować – stwierdza gorzko Alina, mieszkanka wsi w gminie Lipie. Nie wierzy już, że w jej miejscowości znów będzie tyle autobusów, by możliwe było życie bez samochodu.

Gmina Lipie położona jest na styku województw śląskiego i łódzkiego. – Jest tu kilka wiosek, na północny wschód od Lipia: Julianów, Lindów, Stanisławów, Albertów czy Wapiennik i Chałków, zostawionych niemal zupełnie z niczym – opowiada Alina.

Kobieta nie chce, bym ujawniła, w której z tych wsi mieszka. Boi się, że ktoś ją rozpozna i będzie miała problemy z załatwieniem czegoś w gminie. Uważa, że niezmotoryzowani mieszkańcy wsi zawsze pozostaną grupą społeczną bez żadnej karty przetargowej: – Rząd musi mieć przecież pieniądze na nowe 500+ czy na podwyżki dla nauczycieli. Bo jeśli staną szkoły w trakcie matur, to będzie dramat. U nas więc nic się nie zmieni.

Podróż w jedną stronę

Autobus z Julianowa do najbliższego miasta, Częstochowy, rusza o godz. 6.10. Jedzie przez kolejne wioski, potem przez gminne Lipie i wiele innych, bliższych miastu miejscowości. Choć do Częstochowy stąd niespełna 40 km, podróż z ponad 30 przystankami zajmuje półtorej godziny.

– Ale to chyba dobrze, że autobus zabiera po drodze ludzi z kolejnych wsi? – pytam Alinę.

– Wcale nie. Z tych miejscowości bliżej Częstochowy jest znacznie więcej autobusów, którymi można dojechać do miasta. To krążenie nie jest do końca uzasadnione – tłumaczy.

Przeglądam dalej rozkład. Drugi autobus rusza z Julianowa o godz. 6.25. Trzeci o 12.50. Ten ostatni to najszybszy kurs i ma najmniej przystanków, ale i tak jedzie godzinę z kwadransem.

Powrotny z Częstochowy jest… jeden. O godz. 11. Mieszkając w Julianowie i nie mając samochodu, nie da się pracować w mieście. I jeszcze jeden kłopot. – Autobusy w kierunku Julianowa jeżdżą tylko od poniedziałku do piątku. W ferie, wakacje i weekendy nie ma nic – podkreśla Alina.

Sprawdzam wieś gminną, Lipie, sądząc, że tam będzie znacznie lepiej. Faktycznie – autobusów Lipie-Częstochowa (i z powrotem) jest przez cały dzień aż 11. Ale przedostatni z miasta wraca już o 15.30, jeśli zatem ktoś kończy pracę o godz. 16, musi czekać na autobus do 18.35.

W sobotę, czyli wtedy, gdy w kierunku Julianowa nic już nie jedzie, do Lipia można dojechać z Częstochowy kursem o godz. 10.10 i 14.30. Wieczorne kino czy restauracja w mieście odpadają. W niedzielę nie ma zaś żadnych autobusów – ani z Lipia, ani z Julianowa.

– Do Częstochowy da się dojechać tylko z Krzepic, a to kilkanaście kilometrów od Julianowa – opowiada Alina. Zastanawia się czasem, dlaczego w niedzielę nie mógłby chociaż prywatny bus jeździć w kierunku Julianowa czy Lipia. – Słyszałam od znajomej, że przewoźnicy proponowali to pani wójt, ale ponoć odpowiedziała, że nie ma takiej potrzeby, bo wszyscy mają samochody.

Czy to prawda? Wójt gminy Bożena Wieloch zapewnia, że zdaje sobie sprawę z problemu wykluczenia transportowego. – Wielokrotnie podejmowaliśmy rozmowy z lokalnymi przewoźnikami, ale ich oferty nie spełniały wymaganych przez nas kryteriów – wyjaśnia. Innymi słowy, dla gminy dofinansowanie takich przejazdów byłoby zbyt kosztowne.

– Prowadzimy konsultacje z mieszkańcami dotyczące potrzeb komunikacyjnych, aby przygotować się na wdrożenie rozwiązań zapewniających optymalną sieć połączeń – zapewnia dalej pani wójt. – Jako samorząd działamy bardzo intensywnie. Jednak to, co robimy, nie ma umocowania prawnego. A transport publiczny od lat oczekuje na rozwiązania systemowe. Nie można mówić, że wykluczenie komunikacyjne mieszkańców to nieudolność samorządów.

Najgorzej mają kobiety

Wioski w okolicy Julianowa to przykład typowej białej plamy, otoczonej przez obszary lepiej skomunikowane. – Jesteśmy na styku województw śląskiego i łódzkiego. Parę kilometrów dalej jest już łódzkie, tam jest trochę busów – mówi Alina. – Czasem bardziej opłacałoby się dojechać w tamtą stronę, np. do leżących na styku województw Smolarzy. Tam jest przystanek. Sama tak przez parę lat jeździłam kilka kilometrów rowerem. Stamtąd autobusem dojeżdżałam do pracy. Zima, mróz, śnieg, wichury, a ja na tym rowerze. Takich kobiet jak ja była masa. Nadal tak jeżdżą całe lata.

Alina mieszka w gminie Lipie od urodzenia: – W czasach mojej młodości było tu czym jeździć. W okolicy od wielu lat dominowali chłoporobotnicy, nie rolnicy. W okresie transformacji powstało tu sporo przetwórni owocowo-warzywnych, potrzebowały dużo ludzi do pracy i dowoziły ich autobusami.

Co się zmieniło? – Wieś się wyludnia, bo nie ma tu żadnych możliwości. Tymczasem już parę kilometrów stąd często jeżdżące prywatne busy są pełne! Ludzie jeżdżą na targ, na zakupy, do lekarza. A u nas są skazani na chodzenie wiele kilometrów. Droga zresztą nie jest szczególnie bezpieczna. Praktycznie nie ma chodnika – zrobili tylko kawałek. Ludzie zaczęli wtedy jakby częściej wychodzić, zrobiło się jakoś tak normalnie. Ale przerwali budowę. Podejrzewam, że dopiero przed następnymi wyborami zrobią kolejny odcinek.

Wyludnianie się pozbawionych transportu wsi jest zjawiskiem powszechnym. – Coraz więcej domów zostaje wystawionych na sprzedaż. Jeśli umiera choćby jedno z rodziców tych młodych, którzy stąd powyjeżdżali, najczęściej sprzedają oni dom, a mamę czy tatę biorą do siebie do miasta – tłumaczy Alina. – Większość pól wykupili okoliczni bogaci przedsiębiorcy, nawet ich nie uprawiają. Posieją czasem byle jakie żytko, bez nawozu – byle było przeorane. Za te niby uprawiane grunty przedsiębiorcy mają z UE ogromne dotacje.

Skoro wszyscy wyjechali, kto pracuje w przetwórniach? Oczywiście Ukraińcy. Przedsiębiorcy umieszczają ich w odkupionych od mieszkańców pustych domach. – Jeśli chodzi o Polaków, to w przetwórniach pracują przede wszystkim kobiety, które nie mają czym dojechać do pracy gdzieś dalej. Dostają tu jednak marne pieniądze. Za godzinę ciężkiej pracy, jak słyszałam, 7-8 zł. Ale mają jeszcze wiele lat do emerytury, więc są skazane na przetwórnie.

Alina, mimo że ma już dorosłą córkę, która – jak łatwo zgadnąć – dawno wyjechała ze wsi, najbardziej współczuje jednak młodzieży, która wciąż mieszka z rodzicami w okolicy. – W miastach z rozmaitych imprez czy z kina mogą wrócić do domu autobusami, nawet nad ranem. Tutaj nie mają takiej szansy. Trudno się dziwić, że potem słyszymy w mediach, jak to lądują samochodem gdzieś na drzewie. I wszyscy zabici. Przecież to głównie młodzież ze wsi. Oni też chcieliby móc gdzieś pojechać wieczorem. Zresztą to samo dotyczy dorosłych. Nie da się stąd nawet pojechać do znajomych – żali się.

Problemem są też zakupy. – Czasem proszę córkę, żeby mi zrobiła zakupy w mieście i potem je przywiozła. To najczęściej środki czystości i inne rzeczy, które można kupić na zapas. Miejscowe sklepy mają horrendalne ceny, a często też przeterminowane artykuły.

Póki żyje mąż kierowca

Nie trzeba jednak wybierać się na pogranicze województw czy wschodnie rubieże Polski, by znaleźć miejsca, gdzie nie ma żadnych autobusów. Wiola Szulejewska mieszka z rodzicami i dwójką małych dzieci w Sulnikowie (gmina Gzy, powiat Pułtusk, województwo mazowieckie). – Nasza wieś oddalona jest o kilkanaście kilometrów od Pułtuska, a kilka od gminnej wsi Gzy. To w Gzach mamy urząd, sklep, pocztę, bank, kościół, szkołę podstawową, przedszkole i ośrodek zdrowia – opowiada.

Ona i jej rodzice mają samochody – trzy pojazdy dla trzech dorosłych osób. Wiola: – Z Sulnikowa i kilku okolicznych miejscowości nie ma żadnej komunikacji publicznej ani prywatnej, która mogłaby dowieźć ludzi nie tylko do Pułtuska, ale gdziekolwiek. Stąd bez samochodu nie dojedzie się nigdzie. Jedynym wyjątkiem są autobusy szkolne, ale zabierają tylko uczniów. Nie ma opcji, że zabiorą starszą panią czy inną osobę, która nie jest w stanie prowadzić. Tacy ludzie są skazani na łaskę i niełaskę rodziny, sąsiadów czy znajomych. Znam osoby, które chcąc jechać kilka kilometrów do ośrodka zdrowia, dzwonią po dorosłe dzieci mieszkające w Pułtusku czy Warszawie. Syn czy córka bierze wtedy urlop w pracy, by zawieźć mamę lub tatę do lekarza. Albo zrobić im zakupy.

Pytam, czy dużo jest we wsi osób bez prawa jazdy albo samochodu. Okazuje się, że niewiele. Co nie znaczy, że problem nie istnieje. Wiola wyjaśnia, dlaczego nie ma powodów do radości: – Od wielu lat niemal w każdym domu jest samochód lub nawet kilka. Ludzie kupują najtańsze auta, po 2 tys. zł, dojeżdżają nimi do Pułtuska, zostawiają je tam i jadą pekaesem do Warszawy. Jakoś więc sobie radzą. Siłą rzeczy zaczną jednak się pojawiać osoby niezdolne do prowadzenia. To częściej problem kobiet. Wiadomo, że wśród dzisiejszych emerytek na wsi – albo pań, którym do emerytury mało brakuje – wiele nie jeździ samochodami. Póki żyje mąż, wszystko w porządku, ale gdy umiera lub choruje – ich dom zostaje odcięty od świata.

W Sulnikowie jeszcze kilka lat temu autobusy były. Dlaczego już nie ma, skoro są tak potrzebne? Wiola policzyła kiedyś opłacalność podróżowania nimi: – Jednorazowy bilet z Sulnikowa do Pułtuska kosztował 9 zł. Odległość między miejscowościami to 15 km, czyli za 1 km płaciło się 60 gr. Dojazd do Pułtuska samochodem kosztuje 25-40 gr za kilometr. Przejazd komunikacją publiczną jest więc droższy niż przejazd samochodem, nawet jeśli wiozę tylko siebie. A gdybym jechała z dziećmi i podzieliła te 40 gr na kilka osób – wyjdzie jeszcze mniej.

Wiola sądzi, że wieś, w której dzisiaj nie można kupić nawet chleba, z czasem po prostu opustoszeje: – To nie jest dobre miejsce do życia. A to przecież Mazowsze, niewiele ponad 75 km do Warszawy. I już zupełnie inny świat.

Temat bezpański

Na warszawskiej SGH na początku marca, w związku z zapowiadaną kolejną już nowelizacją ustawy o publicznym transporcie zbiorowym, odbyła się debata poświęcona problemom komunikacyjnym wsi. Choć w kuluarach następny projekt ustawy (trudno zliczyć, ile ich było) spotyka się z krytyką, uczestnicy debaty – eksperci z Katedry Transportu oraz firm świadczących usługi doradcze dla samorządów – pozostają dyplomatami. Przynajmniej w oficjalnych wypowiedziach.

Trafić można jednak i na dosadne opinie. „Konferencja dość jasno pokazała, że temat na poziomie rządowym jest bezpański – nie ma przecież w Ministerstwie Infrastruktury nawet odpowiedniego departamentu. W efekcie transportem zbiorowym zajmuje się Departament Prawny, który ma dość ograniczoną wiedzę merytoryczną i nie ma »przebicia«, żeby załatwić pieniądze. Swoją drogą 1,5 mld zł już stopniało do 0,5 mld zł. Nikt więc nie ma ani całościowej koncepcji, woli czy wizji, ani zdolności administracyjnej do jej wprowadzenia. Możemy się więc spodziewać dalszej agonii połączeń lokalnych”, pisze w mediach społecznościowych jeden z ekspertów, który wolałby pozostać anonimowy.

To zrozumiałe, że żaden z nich nie chce otwartego konfliktu z ministerstwem – jeśli ludzie z resortu obrażą się na tych, którzy w debatach podsuwają sensowne uwagi i rozwiązania, mieszkańcy wsi na pewno na tym nie skorzystają.

Co o projekcie sądzą gminy? – Cieszę się na zapowiedzi wprowadzenia ustawy o finansowaniu połączeń na tzw. białych plamach, bo każda złotówka wydana na ten cel pomoże mieszkańcom. Jednak za wcześnie, by odnieść się do tych przepisów. Nie znamy szczegółów, w tym wielkości i zasad ewentualnych dopłat. Przedstawiciele samorządów lokalnych, także takich gmin jak nasza, wciąż czekają na rozwiązania strategiczne i systemowe, dotyczące również sposobów finansowania naszych działań – mówi wójt gminy Lipie.

Ministerstwo Infrastruktury, pytane o obiecywane przez PiS kwoty dofinansowania do transportu, informuje, że „w okresie przejściowym, przed rozpoczęciem funkcjonowania nowego systemu publicznego transportu zbiorowego, które jest przewidziane na 31 grudnia 2021 r., dopłata do kwoty deficytu jednego wozokilometra linii o charakterze użyteczności publicznej będzie wynosiła maksymalnie 1 zł”. Okazuje się jednak, że obiecywane dopłaty… zmaleją już za trzy lata. Od 1 stycznia 2022 r. mają one wynosić „nie więcej niż 0,8 zł do jednego wozokilometra”. Ciekawe, czy prywatni przedsiębiorcy w ogóle zdecydują się na inwestowanie w nierentowne dziś linie, wiedząc, że dopłaty do nich zostaną tak szybko zmniejszone. Jeśli nie, to nie trzeba być ekspertem, by wiedzieć, że nie zmieni się absolutnie nic. Wieści o tym, że tak szumnie dziś obiecywane dotacje będą maleć, zapewne nie zobaczymy na plakatach wyborczych PiS.

Fot. Tadeusz Koniarz/REPORTER

Wydanie: 13/2019, 2019

Kategorie: Kraj

Komentarze

  1. mirek81
    mirek81 30 marca, 2019, 04:10

    Polecam posłuchać audycję w Polskim Radiu Katowice dot.publicznego transportu zbiorowego
    http://www.radio.katowice.pl/player2/zobacz,42080,Transport-publiczny-Temat-do-dyskusji.html, wtym plik audio: https://radio.katowice.pl/sound/42080/Untitled.mp3.

    Odpowiedz na ten komentarz

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy