Pstrąg po patagońsku

Pstrąg po patagońsku

Wyruszyłem w podróż moich marzeń, zanim zaczęła się wyprzedaż tej krainy na krańcu ziemi superbogatym cudzoziemcom – Benettonowi, Tompkinsowi, Sorosowi…

Na deseczce wystruganej z patagońskiej jaskraworóżowej odmiany buku, zwanego przez Chilijczyków pumilio, wypalono informację: „Warszawa 14.047 kilometrów”. I obok: „Santiago de Chile – 3.100 kilometrów”. Drogowskaz z wieloma takimi wąskimi tabliczkami wskazującymi kierunek i odległość do kilkunastu stolic na całym świecie został całkiem niedawno ustawiony na małym pagórku przy drodze prowadzącej na północ z Punta Arenas. Z pagórka roztaczał się rozległy widok na wody Cieśniny Magellana. Znalazłem się w miejscu, o którym czytałem dawno temu w przejmujących powieściach podróżniczych. Od słynącego ze straszliwych sztormów przylądka Horn, postrachu żeglarzy całego świata, dzieliło mnie w prostej linii zaledwie 280 km, płynąc na południe – południowy wschód.
Punta Arenas, stolica regionu Chile graniczącego z Ziemią Ognistą, jest ostatnim większym miastem na południu Patagonii, która zaczyna się na południowym brzegu Rio Negro.
Był rok 1967, gdy tam dotarłem. Do Patagonii nie podróżowało się jeszcze jak dziś – z programem ustalonym drobiazgowo przez biuro podróży: godzina 10.00 – lądowanie, 13.00 obiad w hotelu Torres, siesta i następnie zwiedzanie miasta… Podróż miała całkiem inny smak, była wyprawą w nieznane podejmowaną na własne ryzyko.

Spełnione marzenia miliarderów

Patagonia ma ponad milion kilometrów kwadratowych, z czego trzy czwarte należą do Argentyny. Jednak najpiękniejsza, czwarta część jest chilijska. To łańcuch Andów piętrzący się nad oceanem, który nie wiadomo dlaczego nazwano Spokojnym, fiordy, jedyne takie w świecie tysiącletnie lasy araukariowe i kwitnący latem na żółto i czerwono niezmierzony patagoński step. Jeszcze kilkanaście lat temu w patagońskim przybytku luksusu, dostojnym Grand Hotelu Cabo de Hornos w Punta Arenas, który poznałem, bo właściciel zaprosił mnie na kawę, zawsze czekały wolne miejsca. Patagonia nie była jeszcze wtedy celem wielkiej turystyki. Zapuszczali się tu głównie alpiniści, samotni wędrowcy i łowcy przygód. Dopiero znacznie później miała stać się celem wycieczek setek tysięcy zamożnych wojażerów.
Także miejscem spełnienia marzeń miliarderów o własnym królestwie wśród nieskażonej przyrody, z dala od zgiełku cywilizacji.
Pod koniec dyktatury gen. Pinocheta, od drugiej połowy lat 80. na obszarze Patagonii (głównie argentyńskiej) zaczęło powstawać królestwo Benettona. Wykupił tam milion hektarów ziemi i hoduje ćwierć miliona owiec. Amerykański miliarder Douglas Tompkins jest dziś właścicielem terenów o obszarze półtora miliona hektarów w chilijskiej Patagonii. Przecięły na pół Chile, co spowodowało konflikt z rządem z Santiago, który musi teraz zabiegać o zgodę Tompkinsa na zbudowanie drogi z północnej do południowej Patagonii.
Wyruszyłem w podróż moich marzeń, zanim zaczęła się wyprzedaż tej krainy na krańcu ziemi superbogatym cudzoziemcom. Benettonowi, Tompkinsowi, a także Sorosowi i pięciu czy sześciu innym magnatom sprzedano miliony hektarów, które kryją pod powierzchnią wielki skarb.

Pod Krzyżem Południa

Bezpieczne dziennikarstwo internetowe miało się rozwinąć dopiero 40 lat później. W czasie, który opisuję, dziennikarze kalibru Ryszarda Kapuścińskiego czy Marcela Niederganga z paryskiego „Le Monde”, autora klasycznego zbioru reportaży „20 Ameryk Łacińskich”, sami docierali w najbardziej nieprawdopodobne miejsca. I rozmawiali z bohaterami swoich tekstów.
Jednak moja propozycja napisania serii korespondencji z Patagonii wydała się redakcji nieco ekstrawagancka. Toteż postanowiłem pojechać tam na własną rękę, prosząc o dwa tygodnie urlopu.
Ze skromnego funduszu, który dostałem od PAP na trzymiesięczną wyprawę po materiał do reportaży z Brazylii i Chile, w których działo się wtedy bardzo wiele, zostało mi prawie 250 dol. zaoszczędzonych dzięki gościnności miejscowych polonusów. 40 lat temu to było mnóstwo grosza. Liczyłem, że powinno wystarczyć na dwutygodniowy wypad do Patagonii. Z zazdrością czytałem dotąd relacje polskich taterników i alpinistów z wypraw w trudno dostępne Andy patagońskie, gdzie jeden z prowadzących przez lodowiec szlaków wspinaczki na szczyt Aconcagua (po stronie argentyńskiej) nosi nazwę Droga Polaków. Dotarli nią pierwsi na szczyt czterej polscy alpiniści: Ostrowski, Daszyński, Osiecki i Narkiewicz.
Jeśli chodzi o sam pomysł, żeby wyruszyć do Patagonii, istotny w nim udział miała pewna stara mapa samochodowa. Dostałem ją w upominku od chilijskiego kolegi, dziennikarza i pisarza, Eduarda La Barki. Była najdłuższa, jaką kiedykolwiek wydano, i musiała być taka, aby mogło się na niej znaleźć całe Chile w jednym kawałku, a nie podzielone na odcinki, jak zazwyczaj w atlasach dla automobilistów. Od granicy z Peru i Boliwią na północy po chilijską Antarktydę na południu kraj miał na tej mapie 80 cm długości i zaledwie 6 cm szerokości w najszerszym miejscu. Jadąc palcem po mapie z góry na dół, można było przejechać od bezwodnej, upalnej pustyni Atacama przez Andy, nadmorskie winnice Valparaiso, a dalej pampasy, aż do Patagonii. Surowej krainy najpiękniejszych górskich jezior i fiordów odbijających w nieskazitelnych wodach zimny lazur poranków i intensywną, ostrą purpurę nieba o zachodzie słońca.
Linia kolejowa kończyła się tysiąc kilometrów przed Punta Arenas, więc zdecydowałem się polecieć na południe maleńkim samolotem chilijskich linii lotniczych do Puerto Montt. Dalej postanowiłem improwizować i dotrzeć jak najdalej na południe, mając ze sobą tylko nieprzemakalną kurtkę puchową i niejasne wyobrażenie o sposobie podróżowania w tej części świata.
Była połowa sierpnia, zima miała się ku końcowi. Wysiadam wieczorem z caravellena małym lotnisku w Puerto Montt. Niemal wprost nade mną – Krzyż Południa, który widzę po raz pierwszy w życiu. Odczuwam jakieś niezwykłe wzruszenie. Ilu żeglarzom na przestrzeni ostatniego pół tysiąca lat wskazywał bezbłędnie drogę ten najjaśniejszy gwiazdozbiór nieba złożony z czterech gwiazd. Portugalscy marynarze podczas pierwszego postoju u wybrzeży Ameryki Południowej nazwali Patagonię Ziemią Krzyża Południa.

Boża koronka

Postanawiam wynająć na lotnisku dżipa i przejechać nim 350-kilometrową trasę w kierunku południowym, do portu Aisen. Leży nad fiordem, a właściwie rzeką, która wygląda jak fiord i nosi tę samą nazwę. Szukam wspólnika do wynajęcia samochodu. Chilijczycy, którym proponuję na lotnisku wspólną jazdę, patrzą na mnie dziwnie. Chudy, blady, długowłosy Argentyńczyk z plecaczkiem na ramieniu, jak ja, tłumaczy mi życzliwie:
– Jak lubisz ruletkę, che, to twoja sprawa. Ale o tej porze często leje. Wówczas terrraplen (nieutwardzona droga gruntowa), którego długie odcinki masz na tej trasie, zmienia się w grzęzawisko. I wtedy, che, nikt i nic ci nie pomoże na tym odludziu, bo inni też utkną.
Che to obowiązkowy przerywnik, „słówko posiłkowe” w hiszpańskim Argentyńczyków, jak u nas np. koleś. Prawie do każdego zwracają się che. Stąd przydomek, jaki Meksykanie nadali Ernesto Che Guevarze, który był Argentyńczykiem.
Najważniejsze, aby w podróży spotkać we właściwym momencie właściwego człowieka. Velimir o słowiańsko niebieskich, smutnych oczach, siwy kapitan promu, sączy na zmianę ze mną koniak z mojej piersiówki. Jest szczęśliwy, że może rozmawiać ze mną w języku swego ojca. Przypłynął tu wraz z nim zaraz po II wojnie światowej znad Adriatyku. Z dalekiej Dalmacji. Mój serbsko-chorwacki po paru latach pracy na Bałkanach jest taki sobie, ale pomagamy sobie hiszpańskim.
– Dopiero na lodowcach, gdy dopłyniemy, zobaczysz, jak piękny może być świat – zapewnia kapitan promu „Patagonia”. Na czarnym, bezchmurnym niebie nadal Krzyż Południa na końcu Drogi Mlecznej.
Być może to dyżurna opowieść kapitana dla przybyszy ze świata. Podczas nocnej wachty gdzieś pośrodku nieznanego morza wydaje się całkiem realna. Po fiordach i rzekach Patagonii pływa od 400 lat, nie mogąc znaleźć wyjścia na ocean, czarny statek korsarzy, „Cacafuego”. Załoga jest skazana na wieczne błądzenie, ponieważ zamordowała po kolei dwóch swoich kapitanów. W szczególnie ciemne noce miejscowi rybacy łowiący w tradycyjnych, wysmołowanych na czarno jednomasztowych łodziach spotykają statek widmo przepływający bezszelestnie obok nich pod pełnymi żaglami.
– To wyobraźnia pobudzona niezwykłością przyrody podsuwa tutejszym ludziom różne zwidzenia – kończy kapitan.
Ulegli im, ogarnięci żądzą złota pierwsi hiszpańscy konkwistadorzy. Hiszpanie starali się do niego dobrać, walcząc z tutejszą surową przyrodą, burzami śnieżnymi, podczas których niebo miota błyskawice, i lodowatymi wichrami od Pacyfiku. Próbowali dotrzeć do ogromnych kopalni złota i srebra na Ziemi Ognistej. Bronili im dostępu do południowych terenów miejscowi Indianie – Tehuelczowie, czyli „Odważni ludzie”. A także Mapucze, zwani również Araukanami. Kopalnie złota miały się znajdować opodal mitycznego miasta Indian, Trapananda, w którym podobno wiele domów zbudowano ze złotych cegieł, a zawiasy w oknach i drzwiach miały być z kutego srebra. Hiszpanie, wycinając w pień obrońców, dotarli wreszcie do miejsca, w którym miały się znajdować legendarne kopalnie. Ale nie było tam ani złota, ani srebra, ani samego miasta, tylko niebywały, hipnotyzujący błękit. To niezwykłe błękitne lśnienie mają liczące 3 mln lat lodowce. Swą barwę zawdzięczają temu, że stary lód utracił zawartość tlenu. Pozostał tylko wodór.
Przepłynęliśmy dwie szerokie zatoki, jakby dwa wewnętrzne morza Patagonii – Ancud i Corcovado. Całą noc statek sunął po powierzchni morza jak odlanej ze srebra z seledynowymi odblaskami. Na południowym horyzoncie wciąż świeciła delikatna zorza, jakby daleki odblask sztucznych ogni. Nad ranem zmiana kursu z południowego na południowo-wschodni i wchodzimy do liczącego 30 km szerokości Kanału Moraleda i wkrótce do fiordu.
W południe zawijamy do ruchliwego portu Chacabuco obsługującego Aisen, miasto wśród niewysokich gór, nad ogromnym jeziorem, 15-tysięczną (dziś 20-tysięczną) stolicę Północnej Patagonii, jednego z najrzadziej zaludnionych rejonów Ameryki Południowej. Na kilometr kwadratowy przypadało w 1967 r. pół mieszkańca (dziś 0,8). Znalazłem się dokładnie w połowie drogi między Santiago a celem mojej podróży. Do pokonania pozostało 1645 km.
Podczas nocnej rozmowy na mostku promu przyglądałem się na mapie kapitana trasie, którą płynęliśmy. Wewnętrzne morza i zatoki Patagonii z setkami wysp, wysepek, przylądków i przesmyków prowadzących na otwarte wody Pacyfiku układały się w niezwykle zawiły, misterny deseń.
– To taka boża koronka. Ciągnie się aż do Antarktydy – powiedział z uśmiechem kapitan.

Woda zaklęta w lodowcu

Tylko parę godzin udało mi się przespać, siedząc na ławce w ogólnej kabinie. Kierowcy ciężarówek mieli lepiej, bo spali w swych wielkich wozach pełnych chilijskich jabłek i winogron, wina, sałaty i wszystkiego, czego potrzeba miejscowej ludności. Moje plany dalszej podróży wiążę z kierowcami tych ciężarówek.
Zapachu smażonego tuńczyka nie da się z niczym pomylić. Bar Mapuche w porcie Chacabuco przyciąga tłum klientów. W kłębach papierosowego dymu marynarze i kierowcy. Tam, gdzie stoją tiry, na pewno można zjeść dobrze i tanio. Smażony tłusty tuńczyk wystarczy w tym ostrym klimacie za posiłek na cały dzień. Wśród ciężarówek przed barem stoi zaparkowana biała chłodnia samochodowa z czerwonym napisem „Mariscos frescos de Patagonia” – „Świeże owoce morza z Patagonii”. Kierowcę, 40-letniego półkrwi Indianina, poznałem na promie. Carlos godzi się mnie zabrać. Lubi Polaków. W zeszłym roku wiózł autostopem studentów z Krakowa, którzy jechali wspinać się na szczyty najbardziej malowniczych gór Patagonii – Torres del Paine. Nie weźmie pieniędzy, ale mogę zapłacić za jego tuńczyka z ziemniakami. Dowiezie mnie aż nad Lago General Carrera, największe na świecie po jeziorze Titicaca. Stamtąd bierze ładunek do Santiago. To dla mnie skok w stronę wielkiego Południowego Pola Lodowego. Woda zamrożona w tym lodowcu ma 5 mln lat. Zastanawiam się, jak smakuje herbata z wody zaklętej w lodowcu.

Diabelska ścieżka

Wyruszamy ok. 11. Przed nami tylko 200 km do brzegów General Carrera, którego wschodnia, argentyńska część nazywa się jezioro Argentyna. Carretera Austral, Szosa Południowa, nazywana wtedy drogą przyszłości. Po równej asfaltowej nawierzchni mkniemy setką pod górę w skalnych wąwozach. Ich ściany mienią się łupkami w kolorach tęczy: żyły zielone, fioletowe, czerwone.
Carlos wie, kiedy zwolnić: po 40 km nagle kończy się asfalt i wpadamy na rozjeżdżony szuter. Zaczyna się sześciokilometrowy koszmarnie stromy zjazd. Diabelska ścieżka, jak ją nazywają miejscowi, kończy się na dole dwoma zakrętami pod kątem 180 stopni. Chwilami zamykam oczy ze strachu. Ale nie można nie patrzeć. Przed nami lodowiec. Szeroka rzeka lodu. Rozświetlona jakby od wewnątrz błękitnym światłem załamującym się w strukturze kryształów spływa jak z nieba spod krateru wygasłego wulkanu Hudsona i wsiąka w mrok doliny rzeki Ibanez.
Pozostałe 150 km nasza lodówka na sześciu kołach pokonuje przez sześć godzin.
Ostatnia przeszkoda pojawia się niespodziewanie przed zapadnięciem zmroku. Całą drogą i stepem po obu jej stronach płynie, pobekując, rzeka wełny. Początek stada owiec nie jest widoczny, ponieważ skrył się już poza grzbietem wzgórza, o jakieś 800 m przed nami.

Przyjazny głos Patagonii

Dalej jedziemy w ciemnościach. Monotonną jazdę urozmaica tylko radio. Jedyne takie radio w całej południowej Ameryce: La Voz de Patagonia. Głos Patagonii nadaje muzykę i komunikaty. „Rodzina państwa Sepulvedów, właścicieli farmy hodowlanej przy południowym krańcu jeziora O’Higginsa, zaprasza wszystkich sąsiadów na tygodniową fiestę z okazji zaślubin najmłodszej córki, Rosario. Będą pieczone jagnięta i konkurs ujeżdżania jednorocznych byczków”.
Gospodarze, do których, jak mi wyjaśnia Carlos, niektórzy najbliżsi sąsiedzi przyjadą nawet z odległości 150 km, proszą tylko gości, aby zabrali ze sobą namioty i śpiwory.
– Dzięki radiu ludzie w naszej wielkiej Patagonii są jak jedna rodzina – mówi kierowca. Pochodzi z tych stron i jeździ jako camionero, kierowca ciężarówek, aby zarobić na korespondencyjne studia agronomiczne w Santiago.
Nazajutrz przed dalszą drogą spotykam się z Carlosem na śniadaniu w hoteliku dla kierowców. Jak wszędzie podają smażonego pstrąga. Tak smacznego i soczystego nie jadłem nigdy.
– Wiesz, to nic nadzwyczajnego – uśmiecha się swymi lekko skośnymi indiańskimi oczami Carlos, widząc mój zachwyt. Żeby ryba tak smakowała, wystarczy tylko idealnie czysta natura, woda z lodowca i niczym nieskażone powietrze.
•
Gdy po wielu latach porządkowałem notatki z podróży do Patagonii, sięgnąłem także do chilijskich gazet po ostatnie wiadomości stamtąd. Szosa Południowa jest już ukończona na całej długości, Patagonię odwiedza 600 tys. turystów rocznie, płacąc przeciętnie po 150 dol. za dzień pobytu. Drogowskaz na pagórku w dziś już 120-tysięcznym Punta Arenas nadal wskazuje Warszawę.
Rzuciły mi się też w oczy wielkie nagłówki na pierwszych stronach. „El Siglo” i inne dzienniki alarmowały w grudniu tego roku: Patagonia, której lodowce kryją w sobie największe na świecie zapasy wody pitnej – w niebezpieczeństwie! Hiszpański koncern Endesa, który przeszedł w ręce Włochów, przystąpi wkrótce do budowy pięciu wielkich zapór i elektrowni wodnych w rejonie Aisen. Koncern z odległości ponad 2350 km liniami wysokiego napięcia biegnącymi przez obszary nieskażonej przyrody będzie przesyłać prąd do Santiago.
A jednak w Patagonii znaleziono wielki skarb, którego na próżno szukali hiszpańscy konkwistadorzy i piraci.
Kilku działaczom Greenpeace, którzy pojawili się przy próbnych wykopach z transparentami „Endeso, nie niszcz naszej Patagonii!”, prokuratura zagroziła po skardze koncernu karami po trzy i pół roku więzienia. Na razie jednak inwestycje Endesy nie zagrażają bezpośrednio tym turystom, których stać na korzystanie z ekskluzywnej oferty jednego z biur podróży: „Leć z nami – wylądujesz w górach Patagonii, by jeździć po śniegu, którego jeszcze nigdy nie dotknęła ludzka stopa!”.

Wydanie: 2009, 51-52/2009

Kategorie: Reportaż

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy