Ptasia grypa po polsku

Ptasia grypa po polsku

W „Przeglądzie Sportowym” rewolucję kadrową połączono z odrzuceniem 80-letniej tradycji

Niepewność jutra, utrata pracy nie są w dzisiejszych czasach czymś, co mogłoby wzbudzić czyjeś zainteresowanie. Kiedy jednak z tak znanej gazety jak „Przegląd Sportowy” kilkanaście osób zostaje w jednej chwili wyrzuconych na bruk, mimo wszystko ów fakt odbija się szerokim echem. Chociaż kiedy spojrzymy na wszystko chłodnym okiem, wydaje się, że nie ma w tym ani cienia przypadku. Sytuacja w „PS” to znak czasów i jednocześnie fragment większej całości.

Pańszczyźniani chłopi

W pierwszej połowie lat 90. szwajcarski biznesmen Jurg Marquard zainteresował się polskim rynkiem prasowym. Niemal od samego początku nie wróżyło to niczego dobrego, a praktyka potwierdziła najgorsze obawy. Stosunkowo szybko zaczęto realizować najczarniejszy scenariusz. Zostały zlikwidowane cieszące się dużą popularnością dzienniki „Express Wieczorny” i „Sztandar Młodych”. Marquard i jego ludzie – władający także kilkoma kolorówkami – starali się krok po kroku przejąć również wszystkie ukazujące się u nas dzienniki sportowe. Teraz – na co wiele wskazuje – jesteśmy świadkami ich rozwoju poprzez zwijanie. W Katowicach naczelny „Sportu”, Adam Barteczko, i jego współpracownicy dzielnie bronią prawa do tytułu i tym samym do samodzielnego decydowania o swoim losie. Natomiast pracownicy „PS” i „Tempa” są niczym pańszczyźniani chłopi skazani na widzimisię plenipotentów właściciela ze Szwajcarii.
Jesienią 2003 r. pojawił się przedstawiciel wydawcy, Martin Gielik, co zwiastowało jak najgorzej. Niemiecki fachowiec spod znaku „Bilda” postanowił przerobić „PS” na bildowską modłę. Po pewnym czasie stwierdził ze zdumieniem, że to, co udawało mu się m.in. u naszych południowych sąsiadów, w ogóle nie chce się sprawdzić w polskiej gazecie. Przeróbki przyjmowały się nadzwyczaj opornie, a sprzedaż – wbrew zapowiedziom – nie wzrastała. Co zrozumiałe, Herr Martin nie jest w stanie wczuć się w specyfikę rynku oraz potrzeb. Nie pojmuje, iż to, co interesuje niemieckiego kibica, nie musi fascynować polskiego sympatyka sportu. Co gorsza, Gielik nie ograniczył się do zmieniania wyglądu gazety, ale zaczął ingerować w kwestie merytoryczne oraz politykę kadrową. Rychło wszedł w ostry konflikt z byłymi już prezesem zarządu, Jerzym Janczakiem, i redaktorem naczelnym, Piotrem Górskim. Z wymienionej trójki pozostał Gielik, ale nikt nie wróży mu dłuższego pobytu na obczyźnie. Powód prosty – coraz częstsza różnica zdań z nowymi – prezesem i naczelnym! Wybuch wojny na całego jest tylko kwestią czasu.
Zupełnie niespodziewanie 9 grudnia ub.r. z funkcji redaktora naczelnego „Przeglądu Sportowego” zwolniono Piotra Górskiego. Jego miejsce zajął Roman Kołtoń. Sprawa tym bardziej zdumiewająca i dająca wiele do myślenia, że w minionych latach Kołtoń był, całkowicie słusznie, uważany za pupila Górskiego. Cieszył się jego wyjątkowymi względami oraz różnego rodzaju przywilejami, nadmiernie hojnie wynagradzany uważał się za kogoś lepszego w porównaniu z pozostałymi członkami przeglądowego zespołu. Jednym słowem, niemal na każdym kroku, w każdej sytuacji wykorzystywał słabość Górskiego do swojej osoby. Aż wreszcie bez jakichkolwiek moralnych dylematów wystarał się o zajęcie jego fotela. Tak oto jeszcze raz sprawdziło się dobrze znane powiedzenie o wyhodowaniu żmii na własnym łonie.
Przy tej nominacji zadziwia wyjątkowa niefrasobliwość lub niewiedza właściciela. Szefem największego polskiego dziennika sportowego został ktoś niemający zielonego pojęcia ani o kierowaniu zespołem, ani o produkcji gazety. W tej sytuacji nie jest niczym zaskakującym, że Kołtoń swe działania skoncentrował i koncentruje wyłącznie na personaliach. Głównym celem jest zniszczenie oraz wyrugowanie wszystkiego, co może się kojarzyć z dawnym „PS”. Obecny naczelny szermuje hasłami bez pokrycia o nowej jakości oraz stworzeniu medialnego Realu Madryt. Zabrał się do tego w najgorszy i najpodlejszy z możliwych sposobów – wyrządzając krzywdę wielu ludziom. Na razie czuje się bezkarny…

Jak w czeskim filmie

23 stycznia br. sporządzono pismo, skierowane do Koła Syndykatu Dziennikarzy Polskich, zawierające nazwiska 11 osób, których postanowiono się pozbyć w pierwszej kolejności. Prezes zarządu, Tomasz Zięba, i członkini zarządu, Beata Dymacz, podpisali uzasadnienie, którego treść dowodzi, iż zostało napisane w nadzwyczajnym pośpiechu, wręcz na kolanie: „Przyczyną planowanych wypowiedzeń jest konieczność zmiany personalnej na stanowiskach zajmowanych przez ww. pracowników, spowodowana brakiem umiejętności i/lub woli prawidłowej komunikacji z kierownictwem i innymi członkami zespołu”. Koń by się uśmiał i nie tylko! Co oczywiste, przedstawiciele Zarządu Koła Syndykatu Dziennikarzy odpowiedzieli, że nie podzielają stanowiska pracodawcy. I na tym – przynajmniej na razie – zakończyła się wymiana pism.
W gronie wyrzuconych znaleźli się tacy dziennikarze znający swój fach jak m.in.: Piotr Gawełczyk, Marek Serafin, Grzegorz Pazdyk, Janusz Michałek i Marek Żochowski. Bez wątpienia jednak największe poruszenie i oburzenie wywołało zwolnienie – po 32 latach pracy – Macieja Polkowskiego. W niezwykle trudnym okresie – w latach 1990-1994 – był redaktorem naczelnym, a prawie 20 lat szefem działu piłki nożnej. A żeby było całkiem i strasznie, i śmiesznie, warto dodać, że to właśnie on w 1991 r. przyjął Kołtonia do pracy w „PS”. Mimo naszych kilkakrotnych próśb Pol-kowski kategorycznie odmówił jakiegokolwiek komentarza. Ciekawie natomiast powstałą sytuację spuentował pan Kazimierz Górski: „No to kto będzie teraz robił ten „Przegląd”?”. Ano właśnie – kto?
Faktyczną władzę sprawuje Tomasz Zięba nazywany „Playboyem”. Na ile mu pasuje, na tyle się nią dzieli z podlegającym mu Kołtoniem. Pod koniec stycznia pierwszy i na razie ostatni raz Zięba spotkał się z przeglądowym zespołem. Przyznał, że do 9 stycznia przebywał na urlopie – oczywiście za granicą. Z tego, co powiedział, wynikało aż nadto dobitnie, iż następnego dnia – po raz pierwszy w życiu – spojrzał przytomnie na „Przegląd Sportowy”. Całe wystąpienie sprowadziło się więc do komunałów oraz banałów. Dziennikarze skwitowali wszystko jednym zdaniem: „Zapanowała u nas ptasia grypa”. Najgorsze, że – jak się rychło okazało – nikt ci tyle nie da, ile Zięba z Kołtoniem obiecają! Publicznie ogłosili kilkusetzłotowe podwyżki, a tymczasem podpisując nowe umowy – od 1 lutego – dziennikarze stracili średnio po tysiąc złotych!
Tak buńczucznie zapowiadana nowa jakość to nie tylko obniżka uposażeń, to także likwidacja trzynastki, ryczałtów samochodowych i dodatku urlopowego. Nowa jakość to także niemal codzienne opóźnienia w przesyłaniu materiałów do drukarni, jak również w zamykaniu kolejnych wydań gazety. To wreszcie konieczność uruchamiania dodatkowych tras, co podwyższa koszty dystrybucji. Tego wszystkiego można, rzecz jasna, uniknąć, ale pod jednym warunkiem – trzeba cokolwiek na tym się znać! Chyba że… nic nie jest dziełem przypadku, ale efektem świadomego działania. Niektórzy nazywają to rozwojem przez zwijanie… Niepokoi obecność Beaty Dymacz, nazywanej „aniołem zagłady”.
Od dłuższego czasu w siedzibie „PS” przy ulicy Nowogrodzkiej panuje atmosfera przygnębienia, strachu i niepewności. A na dodatek jak w znanym czeskim filmie – nikt nic nie wie. O wszystkim pracownicy, oprócz grupki zaufanych, dowiadują się pokątnie, na redakcyjnym korytarzu. Tak było z likwidacją stron lokalnych i skasowaniem felietonów. Dlatego mnożą się spekulacje i domysły. Wszechwładnie króluje plotka. Tajemnicą poliszynela jest faktyczna likwidacja krakowskiego „Tempa” od
1 kwietnia – absolutnie nie ma to nic wspólnego z prima aprilis. Coraz głośniej mówi się o kolejnej serii zwolnień – przede wszystkim tych, którzy mogą być kojarzeni z dawnym dobrym „Przeglądem”. Trzeba przecież zrobić miejsca dla kolejnych znajomków. Niedawno prezes Zięba, natknąwszy się na kierownika działu internetowego, wygłosił tyradę: „Wam to się dobiorę do dupy w maju. Wszystkich was wypier…”. Pozostaje jedynie nie tracić nadziei, że już niebawem ktoś się dobierze do prezesa Z. Powinno być ciekawie, i to nawet bardzo!

Czekanie na „moduła”

Od początku lutego mamy do czynienia z tzw. desantem wrocławskim, któremu przewodzi Marcin Kalita, o którym zespół mówił „Kucyk”. Trzeba było powyrzucać dziennikarzy z Warszawy, by zrobić miejsce dla zwolnionych z wrocławskich gazet. Ci nowi już zyskali opinię, że wystarcza im fakt zatrudnienia, z umiejętnościami i chęcią do roboty jest znacznie gorzej. Ale mamy lepsze kwiatki. Kiedy zaczęto wypytywać, co potrafi i gdzie pracowała poprzednio nowa szefowa „łamalni”, padła odpowiedź, że nigdzie, ale ona naprawdę szybko się uczy. Jeszcze efektowniej zaprezentował się na początku nowy dyrektor do spraw reklamy. Chodził, prosząc, by mu powiedziano, co to jest „ten moduł”. Złośliwcy mieli na końcu języka odpowiedź, że… moduł przyjdzie do redakcji po południu. Podobno na tym – jeśli chodzi o pojawienie się „młodych i zdolnych” – wcale nie koniec. A desant kosztuje – to przecież nie tylko godziwe uposażenie, lecz także niemałe pieniądze na wynajęcie mieszkań. Najlepiej na luksusowych, strzeżonych osiedlach. Mówi się o 1,6 tys. zł na twarz. Ciekawe, czy Jurg Marquard wie, jak bawi się w robienie i wydawanie gazety wrocławska młodzież pod wodzą swego krajana ze Złotoryi. A jeżeli wie, to arcyciekawe, jakie są jego prawdziwe cele. Bo jakiekolwiek dobro „Przeglądu Sportowego” na pewno nim nie jest. A bajdurzenie o Realu już nawet nie śmieszy. Przekładając bowiem na język piłkarski, trudno sobie wyobrazić, by drużyna złożona w większości z trampkarzy mogła wygrać profesjonalną Ligę Mistrzów.

Pan prezes na nartach

Zaledwie marzec, a już chyba mamy murowanego faworyta do Bubla Roku 2004. Otóż po raz pierwszy w przeglądowej historii nie zdołano wydać na czas „Skarbu Kibica” piłkarskiego. Tak przy nim majstrowano, że w piątek, 12 marca, zaledwie kilkanaście tysięcy egzemplarzy „PS” – po 5 zł każdy – zawierało ów kolorowy bezpłatny dodatek. Resztę, grubo ponad 100 tys. usiłowano sprzedać od rana… w sobotę. Niezależnie od normalnego wydania gazety z tego samego dnia! Tak wygląda rzeczywisty profesjonalizm ekipy mającej ponoć uzdrowić chylącą się ku upadkowi firmę. Swoją drogą ciekawe, kto zapłaci za niesprzedane egzemplarze oraz utracone pieniądze od reklamodawców.
A co na to wszystko prezes Zięba? Ano prezes Zięba, jak gdyby nigdy nic, w tym samym czasie zabrał sprzęt i wyjechał na tydzień do Francji na narty. Widać, iż to panisko pełną gębą i nie zamierza się przejmować takimi duperelami jak wydawanie jakiegoś tam sportowego pisemka… A w siedzibie na Nowogrodzkiej trwa proces utrwalania nowego. Coraz mniej liczni dziennikarze z dawnego „Przeglądu” są odsuwani na dalszy plan i kierowani do bardziej pomocniczych prac. Z tego, co wieść gminna niesie, nawet i to tylko do czasu. Do „pięknej” katastrofy coraz bliżej. Wiosna już, a wraz z jej nadejściem szykują się kolejne zwolnienia…

Piątek 12 marca 2004 r. okazał się znamienny w prawie 83-letnim żywocie „Przeglądu Sportowego”. Z winiety usunięto datę, od kiedy ukazuje się jedna z najstarszych europejskich gazet sportowych. Tym samym należy uznać, że „Przegląd” Kazimierza Wierzyńskiego, Grzegorza Aleksandrowicza, Lecha Cergowskiego, Jerzego Zmarzlika, Zygmunta Weissa oraz plejady najwybitniejszych polskich dziennikarzy sportowych wyrzucono na śmietnik historii.

 

Wydanie: 14/2004, 2004

Kategorie: Media
Tagi: Ludwik Prus

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy