Publiczność dla idei i dla kasy

Publiczność dla idei i dla kasy

Gdyby nie późna pora, to na widowni programów Lisa czy Pospieszalskiego dochodziłoby do rękoczynów

Dziś proszę o żywiołowe reakcje. Proszę aktywnie reagować na to co mówią goście w studiu. Możecie klaskać, wyrażać dezaprobatę. Tylko śmiało! – tymi słowami Tomasz Lis wita publiczność, która w kolejny czwartek o godz. 20.00 przyszła do programu „Co z tą Polską?”. Do wejścia na antenę pozostało jeszcze ponad 60 minut. Można wymienić drobne uwagi, skorzystać z toalety. Byle nie opuszczać gmachu telewizji. Wreszcie rozlega się energiczne wołanie kierownika planu: – Uwaga, zaraz wchodzimy. Raz, dwa, trzy. Poszło! Wbiega Lis, wita się z publicznością. Rozpoczyna się program.
Także do programu „Warto rozmawiać” Jana Pospieszalskiego publiczność przychodzi zwykle 40 minut przed emisją. Ktoś z ekipy współpracowników wyczytuje nazwiska zaproszonych osób i wpuszcza do studia. Trzeba jeszcze podpisać specjalną umowę, m.in., że zgadzasz się na wykorzystanie swojego wizerunku w programie i zapoznałeś z regulaminem. Podobnie wygląda scenariusz u Kamila Durczoka, którego „Debata” także jest nadawana na żywo.
Tylko u Piotra Najsztuba wszystko trwa dłużej. „Najsztub pyta” nie jest emitowane na żywo. Zaproszona do programu publiczność zbiera się o 15.00 pod Pałacem Kultury i Nauki. Specjalnie podstawiony autobus zawozi ją do studia w warszawskiej dzielnicy Włochy. O 17.00 rozpoczyna się nagranie. A raczej powinno się rozpocząć. Najczęściej spóźniają się goście. Widownia we wszystkich programach publicystycznych zawsze jest na posterunku. Szczególnie ta aktywna, w pierwszych rzędach. Tu nie ma osób przypadkowych, tylko te zaproszone przez reasercherów. To właśnie one zabierają głos i są stroną w dyskusji. Pozostała publiczność zasiadająca na widowni jest zwykle „załatwiana” przez agencje reklamowe. Jej rola ogranicza się najczęściej do tworzenia tła.

Kolega Boguś

W programach emitowanych na żywo czas na instruowanie publiczności przez prowadzącego jest ograniczony. Wszystko ustala się przed wejściem na antenę. Drobne poprawki można nanieść dopiero w czasie przerwy na blok reklamowy. Wtedy atmosfera rzeczywistej powagi opada. Nawet goście, którzy przed chwilą zwracali się do sobie „per panie pośle”, kłócili się, a nawet obrażali, mówią sobie po imieniu i żartują. Wśród publiczności zaś trwa dyskusja.
– Rozmawiamy o programie, studiach, randkach i sporcie. Wszyscy doskonale się znają. Zazwyczaj na widowni jest stały zestaw chłopaków z Forum Młodych PiS, reprezentacja Unii Polityki Realnej, kolega Boguś z młodzieżówki Unii Wolności, młodzieńcy z SLD i Socjaldemokracji Polskiej – tłumaczy nasz rozmówca, stały uczestnik programów publicystycznych.
Także do Najsztuba przychodzą niemal te same osoby. Tu jest więcej czasu na luźne rozmowy, bo nagranie, głównie ze względu na powtórzenia, w których prowadzący zawsze stara się coś poprawić, bądź po prostu się myli – przedłuża się. Powitanie z Rokitą nagrywał kilka razy. Zresztą Rokita spóźnił się i zamiast o 17.00 pojawił się w studiu dopiero około 21.00. Nie przeprosił czekającej na niego publiczności. Obarczył winą Najsztuba, natomiast prowadzący miał pretensje do polityka i w ten sposób publiczność była świadkiem nieprzyjemnej dyskusji.
Najwięcej znajomków zasiada jednak na widowni „Warto rozmawiać”. Część publiczności, ze względu na częste spotkania w studiu, może się zwracać do prowadzącego po imieniu – Janku. Ten zaszczyt nie spotyka młodzieży z SLD i SdPl, która zresztą od pewnego czasu odmawia uczestnictwa w programie. Młodzi socjaldemokraci uważają, że są gorzej traktowani przez prowadzącego niż zaprzyjaźniona z nim prawicowa publiczność.
U Tomasza Lisa w „Co z tą Polską?” takich animozji nie ma. Wszystko jest lepiej wyreżyserowane. Jednak publiczność na niewiele może sobie pozwolić, ponieważ… niewiele słyszy. – Nagłośnienie w studiu Polsatu jest koszmarne. Stawia widownię w cieniu prowadzącego i jego gości. Pierwszy rząd widowni słyszy rozmowę dość dobrze (dlatego siedzą w nim przedstawiciele młodzieżówek), drugi słabiej, a kolejne prawie wcale, już tylko naśladując zachowania tych pierwszych – opowiada jeden z uczestników „Co z tą Polską?”.

Pani Mariola z agencji

Gdy program jest robiony w konwencji starcia dwóch poglądów, reprezentowanych np. przez polityków prawicy i lewicy, publiczność reaguje żywiołowo. – Komiczna była sytuacja, gdy temat kolejnego programu „Co z tą Polską?” dotyczył budowy IV RP. Do studia zaproszeni zostali Jarosław Kaczyński, Tomasz Nałęcz oraz Andrzej Celiński. Na widowni natomiast zasiedli przedstawiciele młodzieżówek PiS oraz SdPl. Kiedy posłowie kłócili się przed kamerami, młodzież na widowni rywalizowała na głośność braw i wydawanie przeróżnych dźwięków. Gdy mówił Kaczyński, buczeli socjaldemokraci, a klaskali PiS-owcy. Gdy głos zabierali Nałęcz bądź Celiński, było odwrotnie. Oczywiście, w czasie przerwy wszyscy dawaliśmy sobie na luz. W końcu dobrze się znamy – opowiada nasz rozmówca.
Kiedy jednak temat jest bardzo kontrowersyjny i rzeczywiście budzi emocje, dyskusja publiczności trwa nawet po wyjściu ze studia. Tylko późna pora (programy kończą się zwykle około północy) sprawia, że trzeba w końcu rozejść się do domu. Inaczej spieraliby się jeszcze kilka godzin. A podobno co bardziej krewcy skłonni byliby tłumaczyć swoje racje pięścią.
Pozostała część publiczności, która w przeciwieństwie do reprezentantów partyjnych młodzieżówek i innych organizacji jest opłacana (około15-25 zł), bywa najmniej aktywna. Głównie z tego względu w „Debacie” zrezygnowano ze statystów. Zapraszani są tylko ci, którzy mają coś ważnego do powiedzenia. Różnica między osobami z publiczności organizowanej przez agencje reklamowe a tzw. publicznością aktywną jest bowiem diametralna. Ta ostatnia jest wcześniej informowana, co będzie tematem audycji. Natomiast osoby z agencji reklamowej dowiadują się tylko, gdzie i kiedy odbędzie się nagranie.
– Niezapomniane wrażenie wywarła na mnie pani Mariola, kiedy kolejny raz zasiadała na widowni „Warto rozmawiać”. Siedziała w ostatnim rzędzie i …przysypiała. Nie interesowały jej kłótnie gości. Założę się o każde pieniądze, że nawet nie wiedziała, jaki jest temat debaty. Ona przyszła do pracy. A że przysnęła… Całe szczęście, że siedziała w rogu i kamerzyści mogli ją pomijać w kadrze – wspomina z uśmiechem uczestnik „Warto rozmawiać”.
Okazuje się jednak, że nawet przysypiając na widowni, można nieźle zarobić. Osoby, które dostają się do programu poprzez agencje reklamowe, za dwie godziny nagrania inkasują średnio 20 zł. Jeśli zsumuje się kilka programów tygodniowo (razem z programami rozrywkowymi, można zarobić kilkaset zł.
– Znam faceta, który z chodzenia po programach wyciąga miesięcznie ponad tysiąc złotych. Wcześniej pracował w jakiejś firmie za osiem stów miesięcznie. Teraz, nie dość że ma lepsze pieniądze, to jeszcze robotę w przyjemnych warunkach. A w dodatku cała rodzina zachwycona, że Jacusia w telewizji pokazują – ironizuje nasz rozmówca.

Zabranie głosu sprawą honoru

Aktywna publiczność nie chodzi do programów publicystycznych dla pieniędzy. Kierują nimi pobudki polityczne i ideologiczne. Udział w programie publicystycznym to dla nich również doskonała okazja do promocji własnej osoby. Marcin Gołaszewski jest studentem oraz rzecznikiem prasowym Stowarzyszenia Młoda Socjaldemokracja. Bardzo często bierze udział w programach publicystycznych. – Promocja jest ważna. Ale musimy też bywać w programach publicystycznych, aby nie pozwolić, by zdominował je prawicowy światopogląd – tłumaczy Gołaszewski.
Młodzi ludzie, którzy myślą o karierze politycznej, mają nadzieję, że zostaną zapamiętani przez szerszą widownię. A to zaprocentuje, kiedy będą się ubiegać o funkcje w samorządzie lokalnym, a w przyszłości w wyborach parlamentarnych. Trzeba się wyróżniać. Młodzi działacze z SLD zamierzali nawet na oczach telewidzów ostentacyjnie opuścić program „Warto rozmawiać”, by w ten sposób zamanifestować swoje poglądy. Mogłaby jednak spotkać ich za to surowa kara. Za złamanie regulaminu można bowiem zostać pociągniętym do odpowiedzialności.
Jako pewnego rodzaju misję traktuje swój udział w programach publicystycznych 32-letni Robert Rogalski, członek stowarzyszenia KoLiber i Unii Polityki Realnej. Pracuje dorywczo. Od jakiegoś czasu jego głównym zajęciem jest bywanie na widowni. Jednak podkreśla, że nie chodzi dla pieniędzy. – Jak płacą, to biorę. Ale nie w tym rzecz. Czasem siedzę od 15.00 do 22.00 i nie mam za to ani grosza. Najważniejsze, że mogę się wypowiedzieć. A wszyscy wiedzą, że lubię śmiało wyrażać poglądy. Potem wszystko się nakręca. Ktoś dzwoni, mówi, że dobrze wypadłem, że się ze mną zgadza – opowiada.
Twierdzi, że zawsze stara się bronić swoich poglądów. – Bardzo często ludzie występujący w programach publicystycznych mają z góry wytyczone dyrektywy i uczą się ich na pamięć. Są poinstruowani przez środowiska, które reprezentują. W żywe oczy kłamią też zaproszeni eksperci. Wyznają zasadę Goebbelsa: „Powtórzmy kłamstwo 100 razy, a ludzie w to uwierzą”. Wtedy protestuję i mówię prawdę – podkreśla Rogalski.
Zabranie głosu to dla każdego przedstawiciela „aktywnej” publiczności sprawa honoru. W programie Tomasza Lisa trzeba być co najmniej godzinę przed emisją, bo wtedy ustala się, kto zabierze głos. Wypowiedź musi być konkretna i mocna. Stąd najczęściej mówią przedstawiciele młodzieżówek, szefowie struktur bądź rzecznicy prasowi. Nie znane jest tylko pytanie i moment. – To nieważne. Zwykle i tak się mówi swoje – ucina nasz rozmówca.
Także u Piotra Najsztuba wypowiadają się osoby wcześniej wyznaczone. Przed programem tworzona jest specjalna lista chętnych. Po programie redaktor z kamerzystą nagrywają wypowiedzi. Emitowane są tylko te, które prowadzący wybierze.
Większość uczestników programów publicystycznych twierdzi, że tylko u Kamila Durczoka nie ma wcześniejszego typowania. Pytana jest przeważnie osoba, która zgłasza się do wypowiedzi.

Nie ma czarnej listy

Za aktywną część publiczności odpowiadają osoby współpracujące przy produkcji programów. To tzw. reasercherzy. Zapraszają publiczność, a potem dbają, by wszystko odbyło się zgodnie z planem. W „Najsztub pyta” osoba odpowiedzialna za publiczność musiała z pierwszego rzędu przesadzić młodzieńca, ponieważ miał zbyt jaskrawe czerwone dresy. Jego miejsce zajął schludnie ubrany przedstawiciel Stowarzyszenia Młodych Demokratów. Ale generalnie nie ma specjalnego wymagania co do ubioru osób zasiadających na widowni.
W „Warto rozmawiać” za aktywną publiczność odpowiada Lech Łuczyński. Na co dzień jest studentem drugiego roku ekonomii. Pospieszalskiego i ekipę realizującą program poznał przed czterema laty jeszcze w Telewizji Puls. Na początku pojawiał się jako widz. Zaoferował swoją pomoc i dołączył do ekipy.
– Cała widownia w programie liczy 60-80 osób. Ja odpowiadam za część aktywną, siedzącą w pierwszych rzędach. To jakieś 15-20 osób. Reszta to statyści z agencji reklamowych, a także przedstawiciele szkół i środowisk, które chcą wystąpić w programie – tłumaczy.
Cztery dni przed programem, kiedy znany jest temat dyskusji, Łuczyński dzwoni do różnych organizacji i zaprasza ich przedstawicieli. – Temat jest przeważnie kontrowersyjny, więc staram się tak dobierać publiczność, by połowa była „za”, a połowa „przeciw” – wyjaśnia.
W sobotę musi mieć pewność, kto przyjdzie do programu. – Od jakiegoś pewne organizacje bojkotują nasz program. Zauważyłem też, że wiele osób przyjmuje zaproszenie, pod warunkiem iż będzie mogło zabrać głos. Potem mają do mnie pretensje, że nie mogli się wypowiedzieć. Czasem jednak nie jest to od nikogo zależne. Program na żywo rządzi się swoimi prawami.
Łuczyński nie zgadza się z zarzutem, że aktywna część publiczności dobierana jest według klucza. – Kiedy był program o lustracji, zaprosiłem przedstawicieli SLD, SdPl i Unii Wolności. Gdy jednak prowadzący zapytał, kto jest przeciwko lustracji, nikt ręki nie podniósł. Nie ma też żadnej czarnej listy – podkreśla stanowczo.
Oponentów Pospieszalskiego to nie przekonuje. – Za każdym razem czułem się w tym programie jak między młotem a kowadłem. Andrzej Kwiatkowski na łamach „Przeglądu” pisał przekornie, że warto z Pospieszalskim rozmawiać i bronić swoich poglądów. Niestety, to jest walenie głową w mur. Przestałem do tego programu chodzić, bo szczytem wszystkiego było to, że prowadzący wyrwał mi z ręki mikrofon – złości się Marcin Gołaszewski.
Zdaniem przedstawicieli lewicowej młodzieży, taka sytuacja nie zdarzyłaby się nigdy w „Debacie” Kamila Durczoka. Redaktor z telewizyjnej Jedynki zaprasza reprezentantów różnych organizacji, aby zachować pluralizm poglądowy. – U Pospieszalskiego jesteśmy zapraszani po to, by być. U Durczoka możemy się swobodnie wypowiadać – oceniają zgodnie różnicę miedzy „Debatą” a „Warto rozmawiać” przedstawiciele młodej lewicy.
Mimo wielu różnic między programami publicystycznymi w każdym z nich osoby zasiadające na widowni są niezbędnym elementem. Zdaniem prof. Wiesława Godzica, medioznawcy, to właśnie dzięki aktywnej publiczności show nabiera rumieńców. – Niestety, prowadzący nie zawsze doceniają rolę publiczności. Także publiczność jest dość prymitywna językowo. Brakuje zwięzłych odpowiedzi trafiające w istotę pytania. Każdy w zasadzie mówi to, co chce powiedzieć. Prowadzący powinien się spotkać z publicznością bez obecności kamer i przeprowadzić dyskusję na temat, który będzie poruszony w programie. Wówczas miałby rozeznanie, kto reprezentuje jakie opinie, co ma do powiedzenia i w jaki sposób to artykułuje – wyjaśnia prof. Godzic.
Jego zdaniem, generalna zasada polega na tym, że publiczność w studiu powinna reprezentować widownię, która zasiada przed telewizorami.
Czy jednak zawsze odbywa się to według takiego klucza? Oglądając programy publicystyczne, warto zwrócić na to uwagę. A przede wszystkim warto mieć świadomość, że publiczność nierzadko jest instrumentem w rękach prowadzącego.

 

Wydanie: 09/2005, 2005

Kategorie: Media

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy