Pupilla libertatis

W dniu 3 maja naród pławił się beztrosko w rozkoszach najdłuższego weekendu, władza zaś wśród defilad i prezentowania broni czciła rocznicę konstytucji 1791 r. Kult konstytucji majowej, uchodzącej za postępową i liberalną, jest u obecnej naszej władzy jak pryszcz na nosie, bo przecież jeszcze kilka dni temu czyniła ona wszelkie możliwe wysiłki, aby obowiązującą obecnie ustawę zasadniczą, uchodzącą za postępową i liberalną, zmienić i zaostrzyć. I co gorsza, o mały włos by się jej to udało.
Ale jesteśmy przecież krajem paradoksów.
Jednym z nich jest także to, że w wirze polemik wokół zmian w konstytucji całkowicie niezauważony przeszedł artykuł prof. Andrzeja Walickiego „Aktualność Friedricha Hayeka”, zamieszczony w „Gazecie Wyborczej” 21-22 kwietnia br., który uważam za jeden z najważniejszych głosów w całym obecnym sejmowo-konstytucyjnym zamieszaniu. Być może prof. Walicki przecenił dociekliwość swoich czytelników i umieszczając w tytule mało znane ogółowi nazwisko liberalnego ekonomisty, odesłał tym samym swój tekst do kategorii tekstów elitarnych, przeznaczonych dla miłośników łamigłówek intelektualnych, być może też nazwisko Hayeka dzisiaj, kiedy powołująca się na niego receptura gospodarcza ukazuje swoje gorzkie owoce, raczej zraża, niż przyciąga.
Tak czy owak wszakże treścią artykułu prof. Walickiego jest godna najwyższej uwagi opinia, że pomiędzy rządami prawa a rządami Sejmu istnieje kolosalna różnica, którą – czego Walicki nie mówi wprost – obecna koalicja rządząca stara się usilnie zatrzeć.
Jest to, jak wiemy, sytuacja niebezpieczna, którą oglądamy na co dzień. Obecny Sejm, zdominowany przez prawicowo-populistyczną koalicję, a od niedawna dyrygowany ręką pogromcy wykszatłciuchów – marszałka Dorna, jest w stanie uchwalić wszystko. W drodze pod jego obrady znajduje się zarówno nowy kodeks pracy, umniejszający prawa pracownicze i ograniczający wpływy związków zawodowych, jak i wypieszczona przez ministra kultury ustawa o zacieraniu wszelkich śladów „komunizmu” w postaci pomników, tablic, nazw ulic, a może i niewłaściwych książek znajdujących się w czytelniach i bibliotekach. Pod obradami Sejmu są już coraz to nowsze wersje ustawy lustracyjnej, zmieniane zresztą, zanim jeszcze trafią pod głosowanie, z racji swego prawniczego tandeciarstwa, a także ustawy dążące do jeszcze ściślejszego ubezwłasnowolnienia kobiet w kwestiach rodziny i aborcji.
I oto, w myśl panujących u nas obyczajów, wszystkie te wsteczne ustawy w momencie ich uchwalenia przez Sejm mają się stać PRAWEM, któremu obywatele winni być posłuszni. Co więcej zaś, jeśli zawarte w tych ustawach przepisy okażą się niezgodne z konstytucją, wystarczy zdobyć odpowiednią większość sejmową, aby konstytucję i strzegący jej Trybunał Konstytucyjny zmienić, ponieważ, zdaniem prezydenta Kaczyńskiego, nie może on być „czwartą władzą” w Polsce.
Otóż Walicki, powołując się na Hayeka, pisze, że jest to nadużycie. „Państwo bezwzględnego posłuszeństwa każdemu prawu i „państwo prawa” to dwie różne rzeczy”, mówi uczony, co brzmi szczególnie wyraziście w Polsce, gdzie tradycje sejmokracji rzadko kojarzyły się z prawem, nawet w wypadku słynnego liberum veto, uważanego za pupilla libertatis, źrenicę wolności szlacheckiej. „Bo jeżeli kontradycenta (a więc zgłaszającego owo „nie pozwalam” – KTT) doszli, zrąbali lub też na śmierć zabili, nim zaniósł manifest, to pupilla libertatis miana była za zdrową i całą, choć szablami pokrajana albo z okiem ze łba wycięta”, pisał o polskim Sejmie Jędrzej Kitowicz w „Opisie obyczajów”.
Bezhołowie sejmokracji było nie tylko zmorą Polski przedrozbiorowej, ale również w tak obecnie wielbionej II Rzeczypospolitej szydził z niego i lżył je Józef Piłsudski, a wygląd naszego obecnego Sejmu nieodparcie przywodzi na pamięć jego najdosadniejsze, aż nienadające się do druku, epitety pod adresem parlamentu.
Czy więc parlament jest ze swojej istoty czymś złym?
Nic podobnego, jest on wyrazem demokratycznej „suwerenności ludu”. Ale według Hayeka, na którego pracę „Konstytucja wolności” powołuje się Walicki, „termin „rządy prawa” określa sytuację, w której wszelka władza – również wybrana demokratycznie – sprawowana jest „nomokratycznie”, czyli uznaje nadrzędny autorytet pewnych ogólnych zasad (greckie nomoi), których nie wolno jej naruszać. Nie należy więc mylić „rządów prawa” z „suwerennością ludu” – druga z tych zasad przyznaje zgromadzeniu narodowemu suwerenną władzę uchwalania dowolnych praw, podczas gdy pierwsza ogranicza wszelką władzę, również władzę demokratycznie wybraną, nakazując każdej władzy respektowanie ogólnie przyjętych zasad”, pisze Walicki.
Jak daleko jesteśmy od tego modelu? Niezmiernie daleko. I nie jest to wcale profesorska gadanina o problemach państwa i prawa, lecz problem całkowicie praktyczny, który dotyczy nas wszystkich. Obecny Sejm, ze swoim składem politycznym, a także – co tu ukrywać – z poziomem swoich posłów, który codziennie możemy podziwiać w niezliczonych debatach radiowych i telewizyjnych, może uchwalić wszystko. Dzisiejszą więc prawdziwą źrenicą wolności, oddzielającą jeszcze obecny ustrój naszego państwa od modelu autorytarnego lub totalitarnego, musi być kwestia nadrzędnych praw kardynalnych, których przekroczyć nie wolno także Sejmowi.
Pisałem już tu wielokrotnie, że tradycyjne demokracje mają takie prawa – Anglicy Wielką Kartę, Amerykanie Konstytucję, Francuzi Deklarację Praw Człowieka i Obywatela. Nasza prawica mówi nam, że u nas mają to być prawa moralne, oparte na dziesięciu przykazaniach. Nie chodzi już nawet o to, co Hayek pisze otwarcie, iż „więcej szkód i nieszczęść spowodowali ludzie niewahający się stosować przymusu w tępieniu zła moralnego, niż ludzie stosujący to zło”. Warto jednak zapytać, czyja to właściwie wykładnia owych przykazań ma być tu obowiązująca – dyrektora Rydzyka, bp. Dziwisza czy publicysty „Gazety”, bp. Życińskiego? I która z nich zdolna jest zapewnić, że życie matki jest cenniejsze niż życie embriona, a zarówno wolność poglądów, jak i wolność wyboru życiowego partnera lub partnerki należy także do katalogu niezbywalnych ludzkich swobód?
Alternatywą dla rzekomego prawa moralnego, wyprowadzanego z kruchty, jest dla nas prawo europejskie. Ciągle słabo dociera do naszej świadomości, że Europa domaga się swojej „”nomokracji””, czego wyrazem ma być europejska konstytucja. I jeśli nie znajdziemy w niej zasad wyprowadzonych z Wolności, Równości i Braterstwa, to nie znajdziemy żadnych. Europa stanie się po prostu obszarem wolnego handlu, na którym będziemy jedynie dostawcą taniej i wykwalifikowanej siły roboczej, Polska zaś pozostanie rządzona prawem sejmowym, do którego, jak mówi Kitowicz, także w jego czasach, jak i dzisiaj „”nie zażywano osób rozumem i miłością dobra publicznego obdarzonych, bo też tego i nie potrzeba było”.

Wydanie: 19/2007, 2007

Kategorie: Felietony

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy