Pytania po zamachu

Pytania po zamachu

Do dziś Unia nie ma wspólnej, dostępnej dla wszystkich jej służb listy potencjalnych terrorystów

Korespondencja z Berlina

22 grudnia 2016 r., Berlin-Moabit. Zwykle dwa dni przed świętami Perleberger Strasse wczesnym wieczorem tętni życiem. Ludzie kupują ostatnie prezenty pod choinkę, czekają na autobus, jedzą kebab lub idą do pobliskiej stacji metra Birkenstrasse. Dzisiaj ta ulica jest pusta i tym razem nie tylko deszcz odwodzi berlińczyków od wychylania nosa z domu. Ludzie dopiero otrząsają się z szoku po zamachu na Breitscheidplatz. „W Berlinie nic już nie jest takie jak wcześniej”, napisał Gunnar Schupelius, komentator dziennika „B.Z.”. „Nie wierzyłem, że w Berlinie może się wydarzyć coś podobnego jak w Nicei”, wyznał wyraźnie wstrząśnięty burmistrz stolicy Michael Müller na miejscu zdarzenia w Charlottenburg. Natomiast tutaj, na Perleberger Strasse, gdzie codziennie rano kupuję bułki, domniemany zamachowiec z Berlina chodził do meczetu. Kilometr dalej, na Friedrich-Krause-Ufer, Tunezyjczyk Anis Amri nagrał film z zapowiedzią dokonania aktu terrorystycznego i uprowadził polską ciężarówkę, którą 19 grudnia przed godz. 20 ruszył w kierunku Kurfürstendammu. Przy kościele Pamięci 24-latek wjechał potężnym tirem w tłum ludzi na jarmarku świątecznym. Bilans: 12 ofiar śmiertelnych, w tym zastrzelony wcześniej polski kierowca, i 48 osób rannych. W głowach Niemców pojawiły się od razu sceny z nicejskiej Promenady Anglików, gdzie w lipcu terrorysta Mohamed Bouhlel w podobny sposób zamordował 87 osób.

Te same reakcje

Politycy po takich zamachach reagują zazwyczaj tak samo. Teraz też albo składali standardowe wyrazy współczucia, pozbawione głębszej refleksji nad tym, co się stało, albo próbowali zdyskontować niepowodzenia proimigracyjnego kursu kanclerz Angeli Merkel. O ile cyniczny wpis europosła AfD Marcusa Pre­tzella: „To są ofiary śmiertelne pani Merkel”, nie budził większego zdumienia, o tyle komentarze polityków chadecji były zaskakujące. „Berlin zachowuje się w kwestiach bezpieczeństwa i migracji rażąco niedbale”, zauważył sekretarz generalny Andreas Scheuer w rozmowie z dziennikiem „Der Tagesspiegel”. Opinia ta uruchomiła w sieci łańcuch potępień, skutkujących pokornym wycofaniem się sekretarza generalnego CSU z popełnionego faux-pas. „Musimy się przyzwyczaić do tego, że takie ataki będą teraz zdarzały się częściej”, skonstatował zaś z godnym podziwu stoicyzmem Thomas de Maiziere, minister spraw wewnętrznych.

Zgoda, być może powinniśmy przyjąć tę nową rzeczywistość do wiadomości, ale przecież nie możemy się na nią godzić. Pozostaje bowiem wiele pytań, na które berlińczycy chcieliby znać odpowiedź. Jak to możliwe, że sprawca nie tylko mógł uciec w samym sercu stolicy z miejsca zbrodni, lecz także wrócić do meczetu na Perleberger Strasse (gdzie zarejestrowały go kamery), a następnie pojechać – przez dwie granice – pociągiem do Włoch? Jak mogło dojść do zamachu, skoro Amri był od miesięcy obserwowany przez służby i został uznany za potencjalnego wichrzyciela?

Trudno oprzeć się wrażeniu, że europejscy politycy po każdym akcie terroryzmu wpadają w tę samą pułapkę. „Do dziś Unia nie ma wspólnej, dostępnej dla wszystkich jej służb listy potencjalnych terrorystów. Po każdym takim wydarzeniu słyszymy deklaracje, że trzeba taką stworzyć. Stawiamy mury przed jarmarkami, a potem nic się nie dzieje. Przywódcy państw członkowskich żądają od siebie nawzajem więcej informacji, ale sami nie chcą ich udzielać”, dziwił się Peter Neumann, ekspert ds. terroryzmu, w rozmowie z „FAZ”.

Grudniowy zamach w Berlinie obnaża nie tylko słabości niemieckiej polityki bezpieczeństwa. Wiele niedopatrzeń wynika też z nieprawidłowości w polityce azylowej. Anis Amri właściwie nie miał w ogóle prawa pobytu w Niemczech. Jego wniosek o azyl został odrzucony, Tunezyjczyk posiadał jedynie dokument potwierdzający odroczenie deportacji (tzw. Duldung).

Różne tożsamości

Służby od dawna wiedziały, że Amri jest radykalnym islamistą, mimo to nie mogły go powstrzymać przed swobodnym przekraczaniem europejskich granic. Nawet jeśli nie wiemy jeszcze zbyt wiele o samym sprawcy, wszystko wskazuje na to, że tym razem zaniedbania służb i urzędu migracyjnego są o wiele poważniejsze niż w przypadku Jabera al-Bakra, syryjskiego imigranta, który planował atak na berlińskie lotnisko i w październiku powiesił się w więzieniu w Lipsku. Kazus Anisa Amriego dowiódł bezradności niemieckich urzędników, często niepotrafiących ustalić, z kim mają do czynienia. Fakt, że mimo wytoczenia najcięższych dział nie udało się w Niemczech zatrzymać zamachowca, a zastrzeliło go kilku włoskich posterunkowych, patrolujących przypadkowo Sesto San Giovanni, mówi wiele o skłonności niemieckiej policji do potykania się o własne nogi. W szoferce tira z Sobiemyśla terrorysta (celowo) zostawił swój dokument dotyczący odroczenia deportacji, wystawiony w Nadrenii na Ahmada S., urodzonego rzekomo w 1995 r. Niemieccy śledczy szybko jednak zidentyfikowali Amriego, który w Niemczech podawał się za sześć różnych osób. Raz był Palestyńczykiem, raz Egipcjaninem, raz Marokańczykiem. Po zamachu elitarna jednostka specjalna GSG 9 usiłowała go namierzyć, ale zapadł się pod ziemię. Już w lipcu berlińska prokuratura wszczęła przeciw niemu śledztwo, gdyż był zamieszany w bójkę na noże w Neukölln. Amri nie przychodził na rozprawy. Ostatecznie uznano, że przebywa już w innym kraju. Natomiast ślady, jakie po sobie zostawił, rysują historię radykalizującego się islamisty, który od dawna wodził niemieckie służby za nos.

Do Niemiec przybył na fali uchodźczej w 2015 r., z fałszywym paszportem egipskim. Dotarłszy do nadreńskiej miejscowości Kleve, ubiegał się o azyl, utrzymując, że w ojczyźnie jest prześladowany. Ściągnięty do urzędu migracyjnego tłumacz z miejsca zauważył, że Amri nie pochodzi z Egiptu. Najpóźniej wtedy powinien zostać odesłany do Tunezji, ale odtąd zaczął się ukrywać, a kiedy go kontrolowano, twierdził, że nie ma dokumentów. To od lat stanowi wielki problem dla niemieckich urzędników, którzy nie wiedzą, co zrobić z imigrantami wyrzucającymi po drodze swoje paszporty. „72% uchodźców ubiegających się o azyl nie ma przy sobie żadnych papierów. Dokąd mamy ich wysłać?”, pyta Andreas Germers­hausen, pełnomocnik ds. integracji w Berlinie. Szczególnie w przypadku Tunezji sprawa jest dość kłopotliwa, bo wnioski o deportację nielegalnych imigrantów często pozostają bez odpowiedzi, a tunezyjska ambasada w Berlinie nie kwapi się do współpracy.

Podobnie było w przypadku Amriego. Terrorysta w maju został zatrzymany w Badenii, nieopodal Jeziora Bodeńskiego, z fałszywymi włoskimi dokumentami. Miał być odesłany do Tunezji, ale jej władze nie chciały go przyjąć. Po dwóch dniach spędzonych w więzieniu został wypuszczony, pod warunkiem że niezwłocznie opuści Niemcy. Amri oczywiście pozostał, tyle że odtąd niemal co miesiąc zmieniał tożsamość, rejestrując się w różnych miejscach. W kwaterach, w których się zatrzymywał, nikt nie odnotował jego prawdziwego nazwiska, ale po zamachu prawie każdy rozpoznał go na zdjęciu.

Umiejętność, z jaką dżihadysta zacierał po sobie ślady, przypomina innego Tunezyjczyka, Tareka Belgacema. Został on zastrzelony w styczniu ub.r. przez francuskich funkcjonariuszy, kiedy w rocznicę ataku na redakcję „Charlie Hebdo” wtargnął z siekierą do jednego z paryskich komisariatów. 24-letni wówczas Belgacem miał 40 paszportów, podróżował po całej Europie, zręcznie korzystając z luk we francuskim prawie azylowym. Zamachowiec z Berlina też był od dzieciństwa kanciarzem, prawdopodobnie równie inteligentnym. Amri mówił po arabsku, francusku i włosku, we Włoszech i w Niemczech szybko nawiązywał kontakty z islamistami. Natomiast relacje z rodziną zerwał. Jedna z sióstr terrorysty, która dziś jest notariuszem w Zaghwanie (80 km na południe od Tunisu), nie kryła zaskoczenia. „Nigdy nie myślałam, że mój brat może zostać religijnym fundamentalistą, zawsze dużo pił i nigdy się nie modlił”, twierdziła Najoua w tunezyjskiej telewizji Nessma TV.

ISIS jak klub kulturowy

Paryż, Nicea, Berlin. Młodzi, zindoktrynowani ekstremiści, którzy wykonują w Europie polecenia przywódców Państwa Islamskiego, często pochodzą z Tunezji. Dlaczego? Północnoafrykańska republika wydaje się najbardziej zeuropeizowanym krajem Maghrebu. Nowa konstytucja nie opiera się na islamie. W 2015 r. Tunezyjski Kwartet na rzecz Dialogu Narodowego został wyróżniony pokojową Nagrodą Nobla. A jednocześ­nie od 2012 r. w okolicach Dżabal asz-Szanabi, najwyższego szczytu pasma Gór Tunezyjskich, trwa akcja wojskowa przeciwko salafitom. Za fasadą demokratyzacji i postępu wrze islamski terror, który rozlewa się na kraje ościenne i Europę. Miasto Kairuan uważane jest za ostoję salafitów i zwolenników ISIS. Pochodzący z tej okolicy Amri doskonale wpisuje się w schemat: młodzi ludzie po arabskiej wiośnie zostali pozbawieni perspektyw życiowych i nagle Państwo Islamskie ożywiło nadzieje na lepszą przyszłość i wypełniło duchową próżnię. Stąd bierze się najwięcej zagranicznych rekrutów ISIS w Syrii i Libii (ok. 7 tys.). Przedstawiciele rządu w Tunisie zaznaczają co prawda, że w latach 2013-2015 udało im się powstrzymać 12 tys. islamistów przed wyjazdem z kraju, lecz to, co wydaje się sukcesem, jest także problemem. Pozostała w Tunezji młodzież radykalizuje się jeszcze bardziej.

„W moim kraju 75% gospodarki skupia się na północy. Na południu bezrobocie wśród młodych jest normalnością. A mieszkająca tam młodzież nie uznaje islamskich terrorystów za organizację ekstremistyczną, tylko za klub kulturowy, który za drobne usługi wypłaca im honorarium”, wyjaśnia Hossam Yahyaoui, dziennikarz z Al-Kasrajn.

Anis Amri również jest dzieckiem arabskiej wiosny. Zradykalizował się jeszcze w Tunezji, a po popełnieniu pierwszych przestępstw w 2011 r. popłynął statkiem w kierunku Europy. Na Sycylii próbował podpalić szkołę, za co powędrował na cztery lata do więzienia. Po odbyciu kary włoskie władze w 2015 r. zakazały mu pobytu w UE, wpisując go do bazy danych SIS, utworzonej w ramach postanowień układu z Schengen. Mimo tych jawnych dla niemieckich służb informacji Amri dostał się do Freiburga, a następnie do Hildesheimu, gdzie skontaktował się z mającym irackie korzenie kaznodzieją, znanym jako Abu Walaa, „mózgiem” ISIS na terenie Niemiec, podejrzanym o rekrutację dżihadystów i przygotowywanie aktów terrorystycznych. Niewykluczone, że grudniowy atak na berliński jarmark świąteczny ma związek z zatrzymaniem Irakijczyka w listopadzie. Funkcjonariusze Federalnej Policji Kryminalnej (BKA) wiedzieli o tym wszystkim, ale zasłaniają się wymówką, że po lipcowej bijatyce w Neukölln Amri trzymał się z dala od innych „wichrzycieli” i tym samym zszedł z oczu służbom, które go obserwowały. Aż do feralnego poniedziałkowego wieczoru, gdy znaleziono jego dokumenty w szoferce polskiego tira.

Abstrahując już od tego, że aresztowano najpierw Pakistańczyka, który nie miał żadnych związków z zamachem, wszystko to nie wystawia stołecznej policji pochlebnego świadectwa. Wniosek jest jeden: Berlin nie był w najmniejszym stopniu przygotowany na islamskich terrorystów. A oni już tu są. Minister de Maiziere uparcie powtarza, że berlińczycy nie powinni dać się sterroryzować ani ulegać spekulacjom, a zarazem zaznacza, że musimy się przyzwyczaić do życia z terroryzmem. Tymczasem mieszkańcy stolicy mają prawo do spekulacji. Kim był zamachowiec? Dlaczego wybrał taką ścieżkę, a nie inną? I przede wszystkim – jak mamy się przyzwyczaić do życia z terroryzmem?

Wydanie: 02/2017, 2017

Kategorie: Świat

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy