Pytanie o poziom nauczania

Dziesięć, nie to już będzie niedługo dwanaście lat, jak porzuciliśmy tak się nam wydawało świat fikcji oraz iluzji. Stare nawyki były jednak mocniejsze od naszych złudzeń i oto karmimy się sporą wiązanką nowych mitów oraz złudnych wierzeń. Zajmę się dzisiaj tylko jednym z nich. Przechwalamy się, że chociaż zamknięty został prawie całkowicie dostęp młodzieży ze wsi oraz odległych małych miasteczek do wyższych uczelni to jednak zamiast kilkuset tysięcy studentów mamy obecnie już blisko półtora miliona. Istotnie, uczelnie nam się mnożą, młodzież płaci obficie, rosną nowe gmachy, szyją się u krawców nowe togi i birety jest zatem coraz. wspanialej, jednego tylko pytania unikamy skrzętnie: kto mianowicie uczy tę młodzież? Od wielu lat trwało zjawisko selekcji negatywnej do zawodów nauczycielskich. Najgorzej bywało w zwyczajnych szkołach, Poziomu wykładowców akademickich broniły na ogół skutecznie wymagania stawiane doktorantem i doktorem habilitowanym, choć i tu były wielkie zapaści kwalifikacyjne w postaci tak zwanych docentów marcowych i różnych układów partyjna-koleżeńskich.

Powszechnie było jednak wiadomo, że nauka przeżywa poważny kryzys kadrowy, tym groźniejszy z każdym rokiem, że otwarcie granic na zachód ułatwiało uczelniom, głównie amerykańskim, wysysanie z Polski zdolnej młodzieży naukolubnej. Chwaliliśmy się tym, że Polacy tak się wybijają na międzynarodowych arenach wiedzy, ale prawda była taka, że im więcej naszej młodzieży zbierało laury po świecie, tym większy stawał się kryzys ilościowy w szeregach młodych naukowców w kraju.

Nagle wybucha bomba. Szkoły wyższe okazały się znakomitym biznesem wspomagającym obficie żebracze kiesy pracowników naukowych istniejących już, nieraz od czasów pradawnych wyższych uczelni. Przedsiębiorczy menedżerowie organizują szybko albo same gmachy po jakichś upadłych instytucjach, albo nawet zyskują łatwo nowe tereny pod budowę, gdyż mniejsze ośrodki szybko łapią wiatr w żagle i rozumnie działając, popierają tworzenie na swoim terenie ośrodków pedagogiczno-badawczych. STOP!

Ostatnie słowo budzi niepokój Czy rzeczywiście badawczych? W moim przekonaniu uczelnie wyższe, jeśli mają kształcić naprawdę, a nie pozornie, muszą być korporacjami uczonych, prowadzących systematycznie badania naukowe, gdyż tylko tacy ludzie są zdolni do kształtowania nowych pokoleń naukowców z prawdziwego zdarzenia. Korporacje wykładowców, mam na myśli ludzi nieraz dysponujących sporą wiedzą, ale bez własnego doświadczenia badawczego nie mają (z dopuszczalnymi wyjątkami, oczywiście) kwalifikacji do formowania nowych kadr naukowych, a także gorzej niż autentyczni badacze przygotowują młode umysły do podejmowania wyzwań, jakie niesie czas przemian, trwających przecież ustawicznie, choć nie zawsze zdajemy sobie z tego sprawę.

Skąd wzięły się nagie setki tysięcy nowych studentów, da się łatwo wyjaśnić. Dawny odsiew z egzaminów na wyższe uczelnie państwowe zdobył za pieniądze rodziców nowe uczelnie, te wszystkie wyższe szkoły zarządzania. administracji. dziennikarstwa i jakie tam jeszcze. I chwała im za to. Chwała też profesorem dotychczasowych świątyń wiedzy, że swój czas dawniej przeznaczony nie na dydaktykę, lecz na pracę badawczą, poświęcają na kształcenie młodzieży w uczelniach prywatnych i co bardzo ważne wychodzą z upokarzającej biedy, jaką mieli za PRL.

Profesorów tych z prawdziwego zdarzenia nie było jednak aż tak wielu, by mogli zaspokoić oferty nowych uczelni prywatnych, nawet jeśli przyjmiemy. że ze szkodą dla swoich osiągnięć w dziedzinie badań naukowych poświęcają rzeczywiście sporo czasu uczelniom prywatnym, te zaś zostały zdobyte łatwym szturmem przez nasze wykładowców, często gęsto nawet bez wstępnej weryfikacji do nauczania, jaką bywa zazwyczaj doktorat. Jeszcze w nie wielkiej odległości od Warszawy bądź w samej stolicy – inwazja ludzi bez kwalifikacji do nauczania na poziomie wymaganym na wyższych uczelniach nie jest dotkliwa, im jednak dalej w głąb kraju, tym owych magistrów wykładowców jest więcej, tym bardziej poziom nauczanie się obniża, zaś wielki tryumf, że RP pokonała PRL w zakresie upowszechniania dostępu do wyższych uczelni, staje się fikcją.

Myślę, że trzeba ze smutkiem wyznać tę żałosną prawdę o powrocie do krainy złudzeń i fikcji. Wykładowcy nie zastąpią uczonych, a wiedza nabyta tylko z przeczytanych pospiesznie książek nigdy nie dorówna wiedzy zdobywanej latami w żmudnych badaniach naukowych. Co ważniejsze, pamiętam to z czasów własnych studiów że im większy był dorobek własny któregoś z naszych profesorów, tym trwalszy był jego wpływ na ukształtowanie naszych postaw wobec trudnych problemów, z jakimi spotykamy się w życiu, gdy przychodzi nam zajmować trudne kierownicze stanowiska w społeczeństwie.

Boję się, że tryumfalizm, z jakim różni dygnitarza oświatowi odradzającej się Polski wyśpiewują pochwały na własną cześć z powodu błyskawicznego namnożenia się studentów na wyższych uczelniach, zamieni się za kilka lat w zwykły kocio-kwik. gdy się okaże. co warte jest to wykształcenie zdobywane na salach opanowanych przez oczytanych magistrów. Nie wiem, jak patrzy na je Sprawy Główna Komisja Szkolnictwa Wyższego. Pamiętam, jak kilka lat temu. gdy referowałem na posiedzeniu sejmowej Komisji Oświaty poselski wniosek, którego byłem współautorem, o powołanie uniwersytetu w Białymstoku, będącego do tej pory filią potężnego Uniwersytetu Warszawskiego, zarzuty przeciw mojej propozycji stawiane przez dr Annę Jankowska, przedstawicielkę owej Głównej Komisji Chodziło o poważną sprawę, brakowało memu podopiecznemu prawa habilitowania przez jeden wydział. O to był spór, może jeszcze o coś. I pani doktor Jankowska, mądra i przezorna, miała rację. Za mną była jedynie uchwała senatu Uniwersytetu Warszawskiego. niejako domagające się usamodzielnienia białostockiej filii. Jak szybko minęły czasy rzetelnych wymagań. Dziś kształci za pieniądze ten, kto chce. Pytanie o poziom jest nietaktem. Postanowiłem jednak je zadać. Może ktoś odpowie.

9 marca 2000 r.

 

Wydanie: 11/2000, 2000

Kategorie: Felietony

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy