Rachunek krzywd

Wydarzeniem, które odnotowały media, była niedawna skarga złożona przez panią Izabelę Brodacką przed sądem niemieckim, którą to skargę sąd, po półgodzinnej zaledwie sesji, kategorycznie odrzucił, pozostawiając jednak skarżącej możliwość apelacji.
Nietrudno jednak przewidzieć, że działania te będą bezskuteczne, ponieważ pani Brodacka oskarżyła państwo niemieckie o wyrządzenie krzywd moralnych jej ojcu, więźniowi Oświęcimia, który wprawdzie przeżył obóz, ale powrócił z niego złamany psychicznie i przekonany o znikomej wartości ludzkiego życia. W zamian za te krzywdy skarżąca domagała się od Republiki Federalnej odszkodowania w niezbyt zresztą wygórowanej wysokości 6 tys. euro.
Sprawa ta ma pewne znaczenie nie tyle z punktu widzenia indywidualnej krzywdy pani Brodackiej, osoby już dzisiaj niemłodej, a także jej poszkodowanego ojca, ile jako ilustracja panującego u nas stanu ducha. W tym samym czasie bowiem inna pani, także już nie pierwszej młodości, której nazwiska nie zapamiętałem, oświadczyła w telewizji, że jej ojciec zamordowany został w Katyniu, przez co po wojnie jej rodzina, pozbawiona głównego żywiciela, żyła w dotkliwym niedostatku. Krzywdę tę wynagrodzić powinno, jej zdaniem, państwo rosyjskie.
Obie te sprawy łączą ze sobą dwie okoliczności.
Po pierwsze więc są to skargi drugiego już pokolenia osób poszkodowanych przez wydarzenia II wojny światowej, zakończonej pół stulecia temu, które mimo dotkliwych przeżyć rodzinnych zdołały jakoś zorganizować swoje życie, dochowując się zapewne dzieci i wnuków. Po drugie zaś, są to skargi adresowane do dwóch naszych państw ościennych, w których przytłaczającą liczbę obywateli stanowią bądź ludzie urodzeni po wojnie, bądź też tacy, którzy przeżywali wojnę jako małe dzieci.
Łączą się tu więc ze sobą dwie kwestie. Pierwszą z nich jest pytanie, jak długo właściwie krzywdy wyrządzone ojcom stanowić mają podstawę do roszczeń ich dzieci, a może także wnuków, bo przecież i wnuki więźniów Oświęcimia czy ofiar Katynia wzrastały zapewne w klimacie niezasłużonej krzywdy, która dotknęła ich dziadków. Drugim zaś pytaniem, które należałoby zadać, jest kwestia zbiorowej odpowiedzialności narodów, których członkowie dopuścili się straszliwych zbrodni. Czy i jak długo odpowiedzialność za to ma ciążyć na ich dzieciach i wnukach, kiedy zaś mogą one zrzucić z siebie piętno narodów-zbrodniarzy, zobowiązanych do zadośćuczynienia nie tylko ofiarom, ale także potomkom ofiar ich ojców i dziadów?
Prawo międzynarodowe jest w tej kwestii dość precyzyjne i stanowcze. Powiada więc, że zbrodnie przeciwko ludzkości nie podlegają przedawnieniu. Z tego tytułu schwytani zbrodniarze po latach, niezależnie od ich wieku, do dzisiaj stawiani są przed sądem, z tego też tytułu wiele lat po wojnie zwłaszcza państwo niemieckie wypłacało znaczne sumy rodzinom pomordowanych w komorach gazowych Żydów, ofiarom ludobójstwa, a także ostatnio robotnikom przymusowym Trzeciej Rzeszy.
Zamiana cierpienia czy śmierci na pieniądze zawsze ma w sobie pewien posmak cyniczny. Niemcy uznali to jednak za swój obowiązek moralny i będąc jednym z najbogatszych państw świata, przyjęły ten ciężar na swoje barki. Inaczej postąpiła Rosja. Będąc krajem zrujnowanym przez wojnę w nie mniejszym stopniu niż Polska, nie podjęła się finansowego zadośćuczynienia, ale też jej pogląd na cierpienia zadane Polakom, a także na masowe mordy, do których należy Katyń, jest odmienny. Łączy się on w ich przekonaniu ze zbrodniami okresu stalinowskiego, w którym liczba zamordowanych czy umęczonych przez reżim stalinowski Rosjan i obywateli ZSRR innych narodowości kilkadziesiąt razy przewyższa liczbę ofiar polskich. Co więcej, mordowanie Polaków jako narodowości nie było programem terroru stalinowskiego, tak jak mordowanie Żydów było programem hitleryzmu, stąd też stosowanie do tych zbrodni terminu ludobójstwa, dość ściśle określonego pod względem prawnym, wydaje się wątpliwe. Polacy, także oficerowie w Katyniu, nie ginęli jako Polacy czy nawet jako oficerowie, ale jako ofiary terroru upatrującego w różnych kolejnych grupach ludzi swoich wrogów.
Świat – co zabrzmi banalnie – oparty jest na cierpieniu i krzywdzie. Umiejętność życia w świecie polega w dużej mierze na umiejętności przekraczania granic i zapór, które buduje krzywda. Prof. Zdzisław Cackowski, jeden z najznakomitszych polskich filozofów, opublikował niedawno w dwumiesięczniku „Res Humana” (nr 1/74, 2005) esej zatytułowany „Refleksje o cierpieniu”, w którym przedstawia skrótowo ewolucję ludzkiego poglądu na cierpienie – od ludzkiej winy jako powodu cierpienia poprzez krzywdę aż po cierpienie na skutek określonych przyczyn. W pojęciu starożytnym, a także średniowiecznym i religijnym, człowiek lub nawet cały naród cierpi z powodu swoich win, do których w ujęciu teologicznym należy także grzech pierworodny popełniony przez pierwszych rodziców. Później wina zamienia się w krzywdę, którą ktoś – siły wyższe lub jakiś intencjonalny spisek – nam wyrządza. Dzisiaj zaś, jak twierdzi uczony, potrafimy patrzeć na cierpienie w kategorii jego przyczyn. Dających się określić i zracjonalizować.
Krzywdy, które dotknęły dwie wspomniane wyżej panie, są krzywdami, które potrafimy nazwać i opisać. Nie są one jednak i nie mogą być wieczystą klątwą, leżącą na dwóch sąsiadujących z nami narodach. Należy natomiast usunąć przyczyny cierpień. Półwiecze od zakończenia II wojny światowej było w Europie okresem, w którym powstająca wspólnota europejska starała się, budując nowe stosunki polityczne i gospodarcze, usuwać przyczyny cierpień, jakie wyrządzały sobie narody. Francja i Niemcy, wrogie sobie od wojny francusko-pruskiej 1871 r. co najmniej, są dzisiaj najbliższymi sojusznikami, Francja i Anglia wymazują niechęci, trwające bodaj od wojny stuletniej i nikt nie wystawia tu rachunków ani za Joannę D’Arc, ani za Oradour, miejscowość zmasakrowaną przez hitlerowców podczas ostatniej wojny. Nikt też u nas nie mówi już na szczęście o Chmielnickim ani o Jaremie Wiśniowieckim, który był katem Ukrainy.
W Niemczech żyje pokolenie, które bardzo radykalnie zrewidowało swoją przeszłość. Podejrzewam, że równie głębokich rekolekcji wobec grzechów własnej historii nie byłoby jeszcze w stanie przeprowadzić wielu Polaków. W Rosji nie ma stalinizmu ani systemu totalitarnego, który do niego prowadził.
Możemy więc oczywiście nadal obnosić się ze swoimi krzywdami i kultywować nasze fobie, co zamierzamy zrobić w Moskwie 9 maja, ale nie liczmy na niczyje współczucie. Będzie to raczej powód do patrzenia na nas jak na skansen w Europie, która intensywniej myśli o tym, co będzie za 50 lat, niż o tym, co było 50 lat temu.
Powinny to zrozumieć także całkiem prywatne panie dochodzące swoich rodzinnych krzywd, niewątpliwie godnych pożałowania.

Wydanie: 17-18/2005, 2005

Kategorie: Felietony

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy