Radziecka kobieta? A kto to taki?

Radziecka kobieta? A kto to taki?

Trudno uwolnić się od przeszłości. Ale czasami człowiek nie ma innego wyjścia

Jelena Czyżowa – rosyjska powieściopisarka i eseistka, gość warszawskiego Big Book Festival. Absolwentka Petersburskiego Państwowego Uniwersytetu Ekonomicznego. Dyrektorka petersburskiego oddziału PEN Clubu. W Polsce przetłumaczono jej „Czas kobiet” i „Grzybnię”.

Anna Karenina, trzy siostry Prozorow, Katarzyna Iwanowna Marmieładowa, Sonia – jej pasierbica, Aksinia Astachowa, Małgorzata… W literaturze rosyjskiej znajdziemy wiele interesujących postaci kobiecych. Do nich dołączymy też bohaterki pani powieści „Czas kobiet”. Mężczyźni wywierali wpływ na ich życie i z różnych powodów odchodzili, znikali. To dlatego one absorbowały uwagę pisarzy?
– Bohaterki, które pani wymieniła, pochodzą z różnych epok. Łączy je tylko to, że są kobietami rosyjskimi albo – jak Małgorzata Bułhakowa – radzieckimi. Przy czym przymiotnik radziecki to charakterystyka czasów, a nie postaci. W tym sensie radzieckie są także moje bohaterki. Pierwowzorem nieszczęsnej Antoniny była moja babcia Kapitolina, która umarła, zanim się urodziłam. Miała ciężkie życie, nadszarpnęła siły, gdy wybuchła wojna, w czasie ewakuacji pracowała jako koniuch. Trzy staruchy z „Czasu kobiet”: Glikierija, Ariadna, Jewdokija to jeszcze inne losy. Im radziecka rzeczywistość zabrała wszystko – mężów, synów, wnuki. Ratując maleńką córeczkę sąsiadki, rzucają wyzwanie nieludzkiemu państwu i odnoszą zwycięstwo – w moralnym, egzystencjalnym sensie one są zwyciężczyniami. W odróżnieniu od sióstr Prozorow, Katarzyny Marmieładowej, nie wspominając już o Annie Kareninie.

W Polsce „radziecka kobieta” to synonim silnej, samodzielnej baby, która ze wszystkim sobie poradzi. Bo jakie ma wyjście?
– Rozumiem, że kluczowe słowo to radziecka. Nasze wzajemne przedstawianie siebie wynika niestety z koniunktury politycznej. Wszystkie barwy kobiecości sprowadzają się tu do jednego koloru – czerwonego. Nie wiem, na ile „antyradziecka” kobieta – jak ja i wiele moich znajomych – wpisuje się w ten stereotyp. Przeanalizujmy go dalej: jeżeli silna, to od razu baba (nie kobieta), a samodzielna – bo nie ma innego wyjścia, czyli gdyby miała wyjście, przestałaby być samodzielna? „Radziecka kobieta” mówi pani? Aż chce się zapytać: a co znaczy „szwajcarska kobieta”? Lepiej podchodzić do sprawy historycznie, nie politycznie. Moje prababcie, babcia musiały wziąć cały ciężar życia na swoje barki, bo fala represji, wojen zabrała mężczyzn. Dla nich, wychowywanych w tradycyjnej, patriarchalnej kulturze, było to trudne, boleśnie trudne. Ale dały sobie radę i nas, pokolenie wnuczek, kształtowały inaczej. Tak, żebyśmy od zarania czuły się silne i niezależne. Nie gorsze i nie słabsze od mężczyzn. I większość z nas na takie kobiety wyrosła.

Ale Raisa Gorbaczow drażniła Rosjan, bo szła krok w krok z mężem, nie trzymała się z tyłu.
– Nie, nas Raisa Gorbaczow nie drażniła, ona nam się podobała. Ale przyznaję: wykształcone, samodzielne kobiety z dużych miast nie stanowią większości Rosjan. A ja cały czas mówię o kobietach z mojego pokolenia i mojego środowiska. Od najwcześniejszej młodości zależało nam na zdobyciu porządnego wykształcenia, potem chciałyśmy robić karierę, czyli wieść samodzielne życie. To było zwycięstwo feminizmu.

Czy możliwy byłby dziś w Rosji taki ruch jak nasze czarne parasolki? Jaki problem zjednoczyłby Rosjanki, żeby wyjść na ulicę i czegoś się domagać bądź czemuś przeciwstawiać?
– Ilekroć ktoś mnie pyta, czy rosyjskie kobiety są zdolne do protestów, przypominam sobie sierpień 1991 r. (pucz Janajewa) i plac Pałacowy w Petersburgu (wtedy Leningradzie). W telewizji podali, że do miasta zbliża się kolumna czołgów. Wiedzieliśmy, że rozjadą wszystkich, którzy znajdą się na ich drodze – mężczyzn, kobiety. Mogliśmy przesiedzieć tę grozę w domach, ale wyszliśmy na plac. Dziesiątki tysięcy ludzi. Byłam wtedy w ciąży z młodszą córką, nikt nie miałby mi za złe, gdybym została w bezpiecznym miejscu, ale postanowiłam iść. Będzie, co będzie. Jeśli przyjdzie zginąć, trudno; zginę razem z nienarodzonym dzieckiem. Poszłam, stałam na placu, bo wiedziałam, że wtedy tam decydował się los nie tylko mój, nie tylko nas, Rosjan, ale – przepraszam za patos – los świata. Nie myliłam się. Upadek ZSRR pod każdym względem wiele zmienił w Europie Wschodniej i Zachodniej. Nawiasem mówiąc, moja córka – teraz 25-letnia – z dumą mówi, że ona też brała udział w sierpniowej demokratycznej rewolucji. Wie pani, jeżeli to prawda, że przed śmiercią przewija nam się przed oczami film z życia, to chciałabym zobaczyć – choćby na mgnienie – tamte błyszczące oczy petersburżan, wśród których stałam i ja.

Interesuje się pani historią, prawda? Wnikliwie pokazuje pani jej rolę w życiu zwykłych ludzi. W powieści „Grzybnia” (po rosyjsku zatytułowanej „Planeta grzybów”) analizuje pani wpływ radzieckiej przeszłości na dzień dzisiejszy.
– Piszę o tym, jak trudno się uwolnić od przeszłości, w której została nasza młodość, nasi rodzice. Tam tkwią nasze korzenie. Wyrwać siebie razem z korzeniami jest trudno i niebezpiecznie, ale bywają sytuacje, kiedy człowiek nie ma innego wyjścia – bo inaczej nigdy nie stworzy dla siebie nowego świata. Nowego w znaczeniu nie rewolucyjno-politycznym, ale biblijnym. Chodzi o taki świat, który człowiek, stworzony na obraz i podobieństwo Boga, kreuje samodzielnie. Krok po kroku; najpierw trzeba oddzielić światło od ciemności, stworzyć słońce, księżyc, planety – aż dojdzie się do człowieka, którego każdy z nas musi powołać do istnienia w sobie. Ale głęboko ukryta przeszłość, grzybnia (polski tytuł bardzo mi się podoba) nie daje o sobie zapomnieć, wciąż nas oplata, ciągnie w głąb. Nie tylko w aspekcie politycznym, ale i egzystencjalnym.

W nowej powieści, jeszcze nieprzetłumaczonej na polski, „Kitaist” („Sinolog”) tworzy pani alternatywną wizję historii.
– No cóż, jak już powiedziały złe języki, Czyżowa „dokonuje tam bilansu II wojny”. Z tego punktu widzenia to rzeczywiście gatunek alternatywnej historii. Faszyści odnieśli zwycięstwo, akcja toczy się w dwóch nieistniejących krajach – okupowanej przez nazistów Rosji oraz przesuniętym za Ural ZSRR. Ta dwoista konstrukcja historyczna nie jest potrzebna sama dla siebie, nie posługuję się nią do wyostrzenia problematyki, ale żeby stworzyć obraz współczesnej Rosji – tragiczny, a zarazem śmieszny, groteskowy. Interesuje mnie swoistość rosyjskiego świata, któremu uważnie się przyglądam. Mówiąc krótko, to świat-symulakrum.

Tak jak u Jeana Baudrillarda?
– Tak, do niego tu nawiązuję. Wszystko w powieści zachodzi równocześnie – odbicie rzeczywistości i próba zrekonstruowania jej zniekształconej kopii. Co w konsekwencji prowadzi do utraty jakiegokolwiek związku z realnością. Uniemożliwia odróżnienie prawdy od kłamstwa. W świecie-symulakrum to, co zaczynało się kłamstwem, może niespodziewanie stać się prawdą, farsa może obrócić się w tragedię i na odwrót. W powieści staram się zrozumieć, na ile dzisiejszy rosyjski świat jest następstwem albo logiczną kontynuacją dwóch totalitaryzmów XX w.
– faszyzmu i komunizmu. Główni bohaterowie „Kitaista” – radziecki chłopczyk Aleksiej i wychowany w profaszystowskiej Rosji Hans – zostali uformowani przez ideologie. Różnica polega na tym, że Hans podejmuje rozpaczliwą próbę wyrwania się z faszystowskiej matrycy, a jego ideologiczne vis-à-vis nie robi tego. Aleksiej z każdym krokiem coraz bardziej pogrąża się w tym, co wydaje mu się realnością. Jedyne zwycięstwo, jakie udaje mu się odnieść, to stworzenie „jedynego, niepodzielnego Imperium” – ale to pyrrusowe zwycięstwo. „Kitaist” to nie tylko alternatywna historia, ale też antyutopia.

Jest pani doktorem ekonomii, zajmowała się pani też biznesem. Co przywiodło panią do literatury?
– Mam nadzieję, że talent. A mówiąc poważnie, moja droga do literatury była długa. Najpierw pisałam wiersze – tylko do szuflady. Upłynęło dużo lat, zanim zrozumiałam, że moją domeną jest proza, nie poezja. Chociaż zgadzam się z Czesławem Miłoszem, który wiele lat temu dostrzegł zbliżenie poezji i prozy; nie ma już między nimi nieprzekraczalnej granicy – twierdził. Kiedy piszę, ważny jest dla mnie nie tylko sens mojego prozatorskiego słowa, ale też dźwięk – wewnętrzna harmonia albo dysharmonia języka (w zależności od pisarskiego zadania). Wszystko to uwypukla autorską myśl, wzbogaca ją o emocje.

Jakie według pani są najważniejsze problemy współczesności? Jaką rolę ma do odegrania wobec nich literatura?
– Wiele o tych problemach napisałam w „Kitaistie”, bo dziś podobne zjawiska zachodzą w całym świecie, z tym że w Rosji przybierają wyjątkowo ostre formy. Rosja to w ogóle stolica ostrych form. A co ma robić literatura? Antoni Czechow powiedział kiedyś, że literatura to nie lekarz, to ból, i my, pisarze, mamy za zadanie wsłuchiwać się w ten ból (często, jak dziś w Rosji – fantomowy).

Ma pani ulubione postacie literackie?
– Trudno mi odpowiedzieć na to pytanie. Może dlatego, że od dawna nie czytam oczami czytelnika, tylko pisarza, to znaczy nie utożsamiam się z bohaterami, nie towarzyszę swoimi emocjami ich emocjom. Mnie przede wszystkim interesuje sposób myślenia autora, ujęcie tematu, literacka gra – z tekstem, z postaciami, ze światem. Zwracam uwagę na środki językowe, którymi posługuje się pisarz. W jaki sposób uprawdopodobnia tych bohaterów, którzy w tekście – jednoznacznie lub nie – są pozytywni. Albo negatywni. Dlatego bardzo mnie interesuje kompozytor Adrian Leverkühn z „Doktora Faustusa” Tomasza Manna; bardziej niż Anna Karenina. A skoro interesuje, to jest ważniejszy i bliższy.

Zna pani polską literaturę?
– Niestety, bardzo słabo znam współczesną literaturę polską. To niewątpliwie moja wina, choć chyba wszyscy, sięgając po obcą literaturę, skupiają się na klasyce, co działa na niekorzyść aktualnie powstających książek. Dla mnie polska kultura to przede wszystkim film – Andrzej Wajda, Krzysztof Zanussi, Krzysztof Kieślowski. Ich twórczość wywarła wielki wpływ na mój światopogląd, na słyszenie wewnętrznej melodii świata. Niedawno zanurzyłam się w spuściźnie Czesława Miłosza – uważnie wszystko studiuję z ołówkiem w ręku. Wielkie wrażenie wywarła na mnie jego korespondencja z Jerzym Andrzejewskim. W listach, którymi się wymieniali, postawili tyle istotnych pytań, podjęli tyle zagadnień ważnych dla dzisiejszej kultury. Wiara i zwątpienie, problemy ideologicznych zasad pożądanych (albo nie) przez współczesnego człowieka kultury, poszukującego sposobu opisania otaczającego go świata. Miłosz jest mi tym bardziej bliski, że nie boi się w swoim rozumowaniu iść do końca, ale jeśli trzeba – odpuszcza, wycofuje się, żeby jakimś niezręcznym słowem, osądem nie nadwyrężyć subtelnej tkanki światowej kultury. Dla mnie to niezwykle cenne.

Wydanie: 2017, 25/2017

Kategorie: Kultura

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy