Reformy wedle sił

LICZNIK PREZYDENCKI:
Do końca kadencji „Prezydenta Swojego Brata” zostało 821 dni.

Reformy gospodarcze to nie jest dziś konieczność, przed którą wszystko inne musi ustąpić, która musi być spełniona szybko, bez względu na koszty, także koszty polityczne. Dziś nie jest rok 1989, gdy taka konieczność rzeczywiście istniała i bardzo mocno liczył się czas. Czas zawsze się liczy, ale na ogół służy temu, by się wszystko nie działo naraz i tylko w rzadkich przełomowych momentach jest inaczej. Dzisiaj kwestia reform – w gospodarce czy w służbie zdrowia – musi być rozpatrywana w kontekście całej sytuacji politycznej. To nie sztuka zaproponować reformy, którym przyklaśnie ta czy inna grupa społeczna, ta czy inna część elit, i polec na nich nie zrobiwszy niczego czy co gorsza stworzywszy warunki do politycznej destabilizacji i okazję dla populizmów: lewicowych, prawicowych czy szaleństw w stylu IV RP. Nie wolno otworzyć ponownie drogi do politycznej destabilizacji i do autorytarnej przebudowy ustroju, co obserwowaliśmy w latach 2005-2007. To jest niemniej ważne niż reformy.
Piszę to pod wpływem nieoczekiwanie dużego rozgłosu wokół podania się do dymisji wiceministra finansów Stanisława Gomułki. Moim zdaniem, reakcje na tę dymisję są przesadne, najczęściej dyktowane interesem politycznym, bo jest okazja, żeby przywalić rządowi Tuska, a częściowo też histerią i takim reformatorskim pięknoduchostwem. O co poszło – nie wiadomo. Są różne spekulacje. Moim zdaniem, Stanisław Gomułka, człowiek niezmiernie ambitny, uznał, że nie może łączyć swego nazwiska z robieniem tego, co premier uważa za możliwe do zrobienia, a co jest znacznie poniżej jego oczekiwań. I być może poniżej tego, co warto by robić bez wielkiej zwłoki dla trwałego rozwoju gospodarki. Rzecz w tym, że między warto, a można istnieje różnica. Zachowania Gomułki nie mogą być papierkiem lakmusowym tego, czy rząd w sprawach gospodarki działa znakomicie, czy fatalnie, a z jego dymisji nie można od razu wyciągać wniosku, że jest to drugie.
Platforma Obywatelska jako główna siła rządząca znajduje się dziś w skrajnie antyreformatorskim otoczeniu, jeżeli chodzi o szeroko pojęte reformy ekonomiczne i socjalne. Nie ma u swego boku równie reformatorskiego koalicjanta. Jej gigantyczne poparcie to nie jest mandat na reformy, to oczekiwanie, że PO da ludziom oddech od zmian, że pozwoli się cieszyć i korzystać ze złotego wieku w kraju po wejściu do Unii, że nie dopuści z powrotem do władzy budowniczych IV RP, których odrzucono ze wstrętem i ulgą. W opozycji PO ma naprzeciw siebie PiS, zażartego wroga tej partii, a także całej rzeczywistości kształtowanej od 1989 r., w której poprawianiu partia Kaczyńskich nie widzi interesu. Platforma nie może liczyć na współpracę z PiS, czy nawet na zrozumienie, w przedsięwzięciach, choćby najbardziej potrzebnych, które mogą wywołać niezadowolenie społeczne i które wobec tego można wykorzystać do niszczenia PO. Z tych samych względów Platforma nie może liczyć na zrozumienie ze strony prezydenta, który tylko formalnie jest prezydentem Polski, a faktycznie ciągle funkcjonariuszem partii raportującym do brata. Wreszcie Platforma nie może liczyć na wsparcie SLD, który coraz bardziej maszeruje na lewy populistyczny skraj. Poczynania rządu można sensownie i sprawiedliwie krytykować tylko przy uwzględnieniu takiego właśnie otoczenia. Ono nie pozwoli na falę reform radykalnych, tylko na mozolnie robione zmiany częściowe, rozłożone w czasie, mało widowiskowe, czasami nieskuteczne. Rząd jest w sytuacji szukania dla swoich zamierzeń bardzo wąskich ścieżynek w terenie pełnym zasadzek i pułapek. Dziś jest czas reform mierzonych siłami, a nie zamiarami.
Ważne, by sam nie stwarzał nowych. I tutaj pojawia się sprawa prezydenckich ambicji Donalda Tuska. Każdemu nasileniu krytyk rządu towarzyszy pojawianie się argumentu, że paraliżuje go zdecydowanie premiera, by kandydować w wyborach prezydenckich i do tego czasu utrzymać wysokie notowania swojej partii i jego samego. Zachowania Tuska i jego otoczenia raczej potwierdzają, że takie zdecydowanie istnieje. Gdyby tak rzeczywiście było, to byłoby bardzo niedobrze. Lepiej, gdyby premier powiedział wyraźnie, że chodzi mu o to, by rządzić w Alejach Ujazdowskich do końca kadencji i dłużej. Bo można głosić, że ambicje prezydenckie nie wpływają na bieżące rządzenie krajem, a nawet wierzyć w to, ale to nieprawda. Jeżeli do niezależnych od Platformy ograniczeń politycznych, w jakich działa, dojdą strachy, żeby premier, przyszły kandydat na prezydenta, broń Boże czymś nie podpadł publiczności, to po następnych wyborach najprawdopodobniej nie będzie ani prezydenta Tuska, ani rządu Platformy Obywatelskiej.

 

Wydanie: 17-18/2008, 2008

Kategorie: Blog

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy