Remanent na lewicy

Remanent na lewicy

W partii mogącej liczyć nadal na 10-procentowy, stabilny elektorat zaczęto myśleć o gaszeniu świec

Jeśli wyborcy odwracają się plecami do Sojuszu Lewicy Demokratycznej, to nie oznacza jeszcze kryzysu lewicy w Polsce. Oznacza to tyle, że oferta uniwersalnej (żeby nie powiedzieć: zjednoczonej), z nazwy lewicowej partii przestała być dla ludzi atrakcyjna i potrzeba zdecydowanych zmian.
W SLD zajmowano się strukturą. Nie zajmowano się ludźmi.
W „partii władzy” nie było czasu (może ochoty) na refleksję programową dotyczącą lewicowych wartości. Inteligencja poczuła się nieswojo i zaczęła zerkać w stronę Platformy Obywatelskiej. Hasła lewicowe Samoobrona sparodiowała na użytek populizmu i poszedł do niej współczesny proletariat. Teraz potrzeba gruntownego remanentu i przebudowy na lewicy, aby odnaleźć się w rzeczywistości, odzyskać utraconych ludzi i mieć realne plany na przyszłość.

Chora sytuacja

Nie mnie oceniać przyczyny dzisiejszej sytuacji. Są one, można powiedzieć, historyczne. Gdy kilka lat temu powstawał SLD, dla wielu ludzi lewicy było to lekarstwo na kłopoty i sposób na skuteczne działanie. Zresztą sytuacja polityczna i kalkulacje wyborcze w pełni uzasadniały zwarcie szeregów. Niewielu było takich, którym to się nie podobało. Przełknięto bez komentarzy określenie „partia władzy”. To brzmiało miło dla ucha. Leszek Miller był bezdyskusyjnym przywódcą tej partii.
Niedługo potem okazało się, że nic nie jest takie oczywiste. Nie wszyscy członkowie SLD byli zadowoleni z podziału ról. Niektórych ambicji nie można zaspokoić, niektórych postulatów nie można spełnić. Jeśli lekarstwem na pretensje miały być wygrane wybory parlamentarne, to kalkulacja okazała się nietrafna. Po zwycięstwie wyborczym zrobiło się jeszcze trudniej. Wówczas pojawili się niezadowoleni, konflikty personalne i głosy o „partii typu wschodniego”, która jest co prawda sprawnie zarządzana, ale jej struktura dominuje nad ideologią. Wkrótce okazało się, że wobec pragmatycznej decyzji o przesuwaniu się partii w stronę politycznego centrum ideologii właściwie nie ma.
Jeśli realizacja programu liberalnego była uzasadniana sytuacją gospodarczą kraju, to desocjalizacja była niestrawna dla członków i działaczy terenowych. Początkowo szeregowi członkowie SLD, a wkrótce wyborcy zaczęli ciosać im kołki na głowach. To pierwsze objawiało się, spektakularnym niekiedy, grupowym odchodzeniem z Sojuszu. To drugie zmaterializowało się w coraz gorszych notowaniach zaufania i poparcia społecznego. Lewicowa partia brnęła w kompromisy i liberalny program, po drodze zachwalając podatek liniowy (niezgodny z zasadą sprawiedliwości społecznej), zalety społeczeństwa rynkowego, komercjalizując oświatę i kulturę, układając się z (prawicowymi z natury swojej) prywatnymi mediami i zwlekając ze stworzeniem perspektyw dla mediów publicznych, bezkrytycznie popierając amerykańską politykę w Iraku i w końcu bezsensownie ginąc za Niceę.
Na kryzys popularności i zaufania nałożyły się nagłaśniane (z zewnątrz) dyskusje o różnicach pomiędzy Smolną i Ordynacką. Prawdy było w tym tyle, że rzeczywiście, lewicowa inteligencja poczuła się skołowana i niepotrzebna. Zmarginalizowała się w SLD. I gdyby dziś partia zaapelowała do inteligencji, odpowiedziałoby jej chyba tylko echo.
Potężny elektorat prysł jak bańka mydlana i poważnie dyskutuje się na temat rozwiązania SLD. Taki wariant zaproponował prof. Jacek Wódz na łamach „Przeglądu”. Dołożył do tego swoje Jerzy Urban, wieszcząc przyszły parlament bez lewicy, a później weryfikując wróżby na poziom 6-8% społecznego poparcia w nadchodzących wyborach parlamentarnych. I co się stało? W partii mogącej liczyć nadal na 10-procentowy, stabilny elektorat (co w dzisiejszych warunkach dla wielu ugrupowań politycznych z dobrym rodowodem jest nieosiągalne) zaczęto myśleć o gaszeniu świec.
Ferment zapanował także w Unii Pracy, która elektoratu przyciągnąć nie potrafi, lidera ma niepopularnego, a pretendent do bycia liderem, choć bardzo się stara, nie potrafi przełożyć własnych dokonań na dobro partii, do której należy, co – nawiasem mówiąc – doskonale udaje się jego koledze z Komisji Śledczej w Sejmie.
Panikarski nastrój na lewicy odczuł na własnej skórze prezydent, co prawda „wszystkich Polaków”, ale z lewicowym rodowodem. Zresztą w jego przypadku może to być dopiero początek kłopotów z akceptacją i poparciem społecznym. Trudno uwierzyć, że w nadchodzącej kampanii przed wyborami prezydenckimi nikt nie podważy osiągnięć dwóch kadencji. Padną pytania o liczbę inicjatyw ustawodawczych, o odpowiedzialność za współrządzenie Polską z rządami ocenianymi krytycznie, o Irak i o to, co mamy z przyjaźni z prezydentem Buschem (pytań będzie więcej, jeśli prezydent Busch przegra wybory). To wywrze wpływ na opinię publiczną, która już dziś popadła w nastrój minorowy.
O tym, że kampania prezydencka będzie ostra i łatwo nie będzie, przekonuje to, co dzieje się dotychczas. Kandydaci, którzy o Pałacu Prezydenckim myślą w kategoriach spełnienia politycznego, przyczaili się w narożnikach. W prawicowych salonach kolportuje się bezczelną anegdotkę o tym, jak sprawnie zaprezentowano Tomasza Lisa – „Kena”, gdy lewica pokazała swoją „Barbie”. Że to obraźliwe, wbrew zasadom, to nic. Kolejne odsłony będą niosły ze sobą coraz większy ładunek walki politycznej ze wszystkimi tego konsekwencjami. Może się okazać, że skutki tej walki prezydent odczuje boleśnie i dopiero wówczas się obudzi (poparcie spadnie poniżej 40%, ocen negatywnych będzie więcej, a na działanie za późno). A to oznacza osłabienie w politycznej konkurencji kolejnego ośrodka, który serce ma po lewej stronie.
Jeśli uda się osłabić i zniechęcić do wspólnej pracy główne ośrodki lewicowe, a później pognać je ze sceny politycznej, to na sanację lewicy i jej faktyczny wpływ na życie w Polsce przyjdzie czekać nie cztery lata, ale osiem. Potrzeba więc współpracy. Nie jedności, ale właśnie współpracy wszystkich, którym nieobojętna jest przyszłość lewicy.

Program wszystkim, struktura niczym

W oglądzie społecznym weryfikacja w SLD wyglądała jak wystawienie certyfikatu uczciwości, akceptacji i przydatności dla organizacji. Ważne to oczywiście, ale ważne w każdej organizacji i instytucji. Natomiast publiczność nie słyszała jakoś o dylematach weryfikacji w SLD związanych z przekonaniami lewicowymi. To, przynajmniej w zewnętrznym oglądzie, było sprawą pomijaną. Tymczasem podstawowe zasady lewicowe to jedyny fundament, na którym dziś można skutecznie budować formację.
Jest paradoksem, że w czasach transformacji, gdy wartości lewicowe są najbardziej aktualne – bo jest ogromne bezrobocie, rozwarstwienie majątkowe, nierówny dostęp do oświaty i kultury – lewicowa partia traci akceptację społeczną.
Hasło „Pracy i chleba” wydaje się bardziej aktualne niż przez kilkadziesiąt ostatnich lat. Jeśli na obecnym etapie rozwoju gospodarczego społeczeństwo alergicznie reaguje na kapitalizm z lewicową twarzą, zdecydowanie potrzebna jest wizja drogi, w której funkcjonuje gospodarka rynkowa, ale nie społeczeństwo rynkowe. Dziś społeczeństwo nie bardzo już wie, czym się różni lewica od prawicy. Dlaczego lewica dopuszcza podatek liniowy w czasach, gdy ktoś zarabia 500 zł, a ktoś inny 50 tys. zł miesięcznie. Dlaczego lewica broni wolności rynkowej dla prawicowych mediów prywatnych zamiast zadbać o media publiczne, które są najtańszym i powszechnie dostępnym nośnikiem polskiego słowa, kultury, informacji. Jeśli pluralizm światopoglądowy mieści się w lewicowym dekalogu, to czy można godzić się na koncentrację kapitału w mediach i monopolizację informacji? Dlaczego lewica realizuje program prawicy?
Do lewicowego kanonu należy dążenie do silnego państwa. Państwa, które interweniuje w interesie obywateli. Państwa, które będzie stać na opiekuńczość i praworządność. Państwa, w którym będzie zapewniony jak najszerszy dostęp do oświaty, służby zdrowia, informacji oraz zagwarantowany byt dzięki minimum socjalnemu.
Te podstawowe i najprostsze z lewicowych prawd gdzieś się pogubiły. Jeśli dyskutuje się jeszcze nad zasadą rozdziału państwa od Kościoła, to już mówienie o zasadzie sprawiedliwości społecznej, gospodarce, w której występują różne formy własności, i interwencjonizmie państwowym brzmi egzotycznie. Lewica wstydliwie traktuje własne aksjomaty.
Zanikły spory ideologiczne. Pozostały taktyka i strategia wyborcza oraz intuicyjne powoływanie się na idee socjaldemokratyczne, które traktuje się instrumentalnie – jako upoważnienie do wszelkich kompromisów.
Czy lewica w obecnym kształcie – z silną dominacją jednej partii – jest w stanie zdać test na lewicowość? Nie. Nikogo nie zdziwi, gdy argumentem za zrobieniem czegoś będzie nazwisko prominentnego pomysłodawcy. Zdziwienie wywoła dopiero powołanie się na dokument lub zasadę. Potrzeba wiec powrotu do lewicowych aksjomatów, do dyskusji, do poważnego, a nie instrumentalnego (rodem z komuny) traktowania programu. Potrzeba tym bardziej, że lewica powinna polegać na młodzieży, na ruchu intelektualnym, kulturalnym, społecznikowskim. Powinna angażować się w organizacje pozarządowe i akcje społeczne. Dziś niewiele jest na to przykładów. A jeśli jest ich mało, świadczy to o słabości SLD. Słabości ideowej, słabości programowej i złożonej perspektywie jej dalszego działania.

Budować, nie burzyć

Jeśli nawet – jak twierdzi prof. Jacek Wódz – SLD jest tylko pewnym (zamkniętym już) etapem na drodze, jaką przebywają wszystkie postkomunistyczne partie Europy Środkowej i Wschodniej, do dojrzałości europejskiej lewicy, to czy należy go likwidować? Czy nikomu nie jest potrzebny taki element lewicowego pejzażu w Polsce? Trudno odpowiedzieć za ludzi tworzących organizację. To oni zdecydują. Ja uważam, że część z nich zechce i powinna pozostać na dzisiejszym miejscu, w strukturze, którą rozumieją i akceptują. Można również przyjąć, że będą oni w stanie przyciągnąć swoim programem część tych wyborców, którzy dziś opowiadają się za Samoobroną. Zresztą nie tylko ich. Zdaje się to intuicyjnie wyczuwać Krzysztof Janik.
Jeśli coś może dziwić, to fakt, że wszyscy wybitni działacze – także prominentni członkowie Ordynackiej – są zafascynowani szyldem SLD. Właśnie trwa proces wyłaniania nowego przewodniczącego Sojuszu. Czy do tego fotela muszą startować Oleksy, Kaczmarek, Belka, Cimoszewicz lub Kalisz? Przecież najsprawniejszy lider, myślący inaczej o lewicy niż aparat partyjny, niewiele może zmienić w ukształtowanej strukturze. Uważam, że rozsądniej byłoby – realizując zresztą europejską zasadę pluralizmu organizacyjnego na lewicy – zorganizować własne koło parlamentarne, zebrać zwolenników i tworzyć centrolewicowy ruch obywatelski na własny rachunek, starając się przyciągnąć elektorat, który dziś zasila Platformę Obywatelską. Czy warto w SLD godzić się na kompromisy mentalne i strukturalne, czy może lepiej utworzyć nową jakość?
Trzeba powiedzieć sobie, że to program jest nadrzędną wartością i mniej ważne jest, ile struktur i jakich będzie go realizowało. Łatwo można sobie wyobrazić, że przyjmując za platformę porozumienia podstawowe zasady współczesnej lewicy (od lewicy radykalnej do centrolewicy), będą ze sobą współpracować środowiska Unii Pracy, środowisko związane z SLD, środowisko tworzące nowy klub parlamentarny, a w przyszłości nawet nową partię opartą na ludziach z dzisiejszej Ordynackiej, i środowisko, któremu blisko do Pałacu Prezydenckiego, nie tylko przez wzgląd na urząd Prezydenta RP. Wymieniać można długo – od Proletariatu, PPS i Zielonych do młodzieżówek, organizacji pozarządowych, fundacji i euroentuzjastów (którzy za chwilę będą w mniejszości). Trudno jednak wyobrazić sobie wszystkich w SLD.
Pierwszą wspólną próbą sił powinny być wybory do Parlamentu Europejskiego i utworzenie wyborczego komitetu europejskiego, złożonego nie z reprezentacji partyjnych, ale z ludzi mających lewicowe poglądy. Patronat nad komitetem powinien objąć Pałac Prezydencki. Dziś prezydent, który ma lewicowe korzenie i przez lewicę został desygnowany i promowany, musi być zwornikiem dla różnych struktur i szybko doprowadzić do skutecznego przegrupowania na lewicy, takiego żeby mogła ona być – jak trafnie twierdzi Waldemar Kuczyński – liberalna tam, gdzie dobra się tworzy, i wrażliwa społecznie tam, gdzie się je dzieli. Nawet jeśli teraz nie będzie sukcesu, w przyszłości jest on pewny.
O tym, że Pałac Prezydencki ma stosowny potencjał, niech świadczy projekt stu jednomandatowych okręgów wyborczych do Senatu. To doskonały pomysł realizujący ideę samorządności, wiążący senatora z regionem i gwarantujący, że nikt przypadkowy do Senatu się nie dostanie. Do tego samego Senatu, którego likwidację zapowiadał SLD z powodu źle rozumianej tradycji i tworzenia tematu zastępczego. Bo demokratycznie (nie z „pochodzenia” lub „majątku”) wybierany Senat nie szkodzi, ale wielokrotnie pomaga zweryfikować marne prawo ustanawiane przez Sejm.
Potrzebne są długofalowe decyzje i determinacja, aby zrealizować program. Nagrodą może być nowoczesna lewica.

Autor jest sekretarzem KRRiTV oraz jednym z liderów Stowarzyszenia Ordynacka

 

 

Wydanie: 10/2004, 2004

Kategorie: Opinie

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy