Reporter na froncie

Reporter na froncie

Dziennikarze do zadań specjalnych nie lubią pytań o strach O godzinie 16.00 dziennikarz Radia Zet, Jacek Czarnecki, dowiedział się, że leci do Pakistanu. Następnego dnia o 7.00 rano siedział w samolocie. Pakistan i Afganistan były dla niego całkowitą nowością, choć wcześniej był korespondentem w Rwandzie i Kosowie. Dla Marcina Firleja z TVN24 wyprawa do Pakistanu to wojenny debiut, mimo że zaliczył już trzęsienia ziemi w Gruzji i Turcji. Sam namawiał szefów, żeby stacja wysłała tam reportera. Dziennikarze, którzy nadają z różnych miejsc świata w sytuacjach konfliktowych, przywykli, że muszą prędko pakować manatki, kiedy zajdzie taka potrzeba. Jeżeli jeszcze nie potrafią, szybko nabędą tę umiejętność. Do plecaka wrzucają najpotrzebniejsze rzeczy, ale i tak większość miejsca zajmie sprzęt. Nie ma taryfy ulgowej, nawet dla kobiet. Gdy zwierzchnicy składają im propozycję wyjazdu, mogą odmówić. Prawie nigdy tego nie robią. Dzwonię z prośbą o rozmowę do Anny Waśkiewicz z TVP, która była jedną z dwóch polskich dziennikarek w rejonie interwencji zbrojnej, przedostała się też do Afganistanu. Słyszę śmiech: – Ale ja nie jestem korespondentką wojenną! Największe ma świecie firmy medialne jak CNN czy BBC organizują kursy przygotowawcze dla korespondentów wojennych. Polscy dziennikarze muszą radzić sobie sami. W pierwszym odruchu po otrzymaniu informacji o wyjeździe rzucają się na materiały o kraju i regionie, do którego mają się udać. Rzadko który jest specjalistą od problemów danego kraju. Znawcą Afganistanu jest np. Wojciech Jagielski z „Gazety Wyborczej”. Pozostali szukają informacji, gdzie tylko mogą. – Czytam, słucham wywiadów, staram się oglądać filmy o danym kraju, by jak najwięcej dowiedzieć się o kulturze, ludziach tam żyjących i tym, co mnie czeka – mówi Jacek Czarnecki. – Ale zdarza się, że nie ma na to czasu. Tak było z Pakistanem. Bardzo mało się nim interesowałem, a nagle przez jedną noc musiałem się tak przygotować, żeby rano wyjechać. Nagły wypadek to łapanie czegokolwiek: artykułu, przewodnika, Internetu. – Wcześniej nie pisałam o Afganistanie, nie byłam w Kabulu, nie miałam takich możliwości. Szczerze mówiąc, niewiele wiedziałam. Musiałam się szybko dokształcić – przyznaje Anna Waśkiewicz. Marcin Firlej ze zdumieniem zauważył, że w Polsce można kupić tylko jeden przewodnik po Pakistanie. – Opierałem się na Internecie. Przesiedziałem kilka dni, zarwałem kilka nocy. Chciałem wiedzieć, w jakie miejsce trafię. Musiałem się np. zorientować, czy można tam płacić kartami kredytowymi. Spotkałem się więc z Wojtkiem Jagielskim – opowiada. – Okazało się, że można używać kart kredytowych, ale jest to dość trudne, bo w Pakistanie są wysokie prowizje sięgające kilkunastu procent. Poszedłem za radą Jagielskiego i wziąłem pół na pół – część gotówką, część na karcie. Powiedział mi też, jaka jest pogoda i jakie ubrania zabrać. To były bardzo cenne informacje. Pewne jest jednak, że mimo przygotowań nie obejdzie się bez niespodzianek. – Nie mieliśmy kamizelek kuloodpornych ani niezbędnego w pracy telefonu satelitarnego. Zabrakło nam nawet generatora do ładowania baterii w kamerze, w związku z czym pracowaliśmy w Afganistanie dwa dni, bo na tyle pozwoliły baterie w kamerze. Nie wynikało to ze złych chęci redakcji. Po prostu nikt nie wiedział, co będzie potrzebne na miejscu. Ekipa, która pojechała po nas, już dokładnie zdawała sobie sprawę, co jest konieczne. Łącznie z tym, że mają wziąć własną wodę, tabletki do uzdatniania wody, kuchenki turystyczne i śpiwory – wspomina Anna Waśkiewicz. Taka podróż reportera jest dla redakcji poważnym wydatkiem. Dzienne koszty mogą wynieść nawet kilkaset dolarów. Kłopoty sprawia również fakt, że polskie stacje telewizyjne często nie mają tzw. fly away, czyli urządzenia do przekazu satelitarnego. Muszą więc płacić za korzystanie ze stanowisk agencyjnych, montaż i wykorzystanie łącz. Nadanie jednej relacji to wydatek rzędu 7 tys. zł. Drogie są także połączenia za pomocą telefonu satelitarnego. Waldemar Milewicz twierdzi, że podstawowym problemem jest dotarcie w rejon konfliktu, bo wywołujący wojny za wszelką cenę starają się ograniczyć napływ dziennikarzy. Przeszkadza też zwyczajny brak biletów na samoloty. W Moskwie dziennikarze z całego świata urządzili zrzutkę na wyczarterowanie samolotu do Duszanbe. Opłacało się to bardziej niż dawanie łapówki, by dostać bilet na samolot, w którym brakuje miejsc. Bilet z Moskwy do Duszanbe kosztował

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2001, 48/2001

Kategorie: Świat