Rewolucja w SLD

Rewolucja w SLD

Atak pokolenia 1974

O tym, że przyszło nowe, ludzie pracujący na Rozbrat, w siedzibie SLD, dowiedzieli się tak naprawdę we wtorek, 31 maja, wieczorem. To było już po tym, jak w Pałacu Prezydenckim Olejniczak przyjął z rąk prezydenta dymisję z funkcji ministra rolnictwa i pogratulował swemu następcy. No i po tym, jak zapowiedział, że 1 czerwca rozpoczyna pracę na Rozbrat. „Był telefon od Olejniczaka”, podawano sobie z ust do ust. „Jutro przychodzi. O której? Powiedział, że tak jak zawsze. W ministerstwie przychodził do pracy na wpół do ósmej”.
W południe, w środę, 1 czerwca, gdy przyszliśmy do Olejniczaka i Napieralskiego na rozmowę, siedziba na Rozbrat wyglądała jak po przejściu małego tornada. Zniknęli stateczni towarzysze, pojawiły się grupy młodych ludzi, dwudziestoparolatków. Jedni od Olejniczaka, drudzy od Napieralskiego. W dżinsach, flanelowych koszulach, z plecaczkami. Właśnie urządzali się w pokojach po Oleksym i Dyduchu…

Z zaskoczenia

Miało być inaczej. Jeszcze w piątek, na 40 godzin przed niedzielną konwencją (29 maja), najbardziej prawdopodobny scenariusz wyglądał tak: Olejniczak odmawia kandydowania, w szranki stają Piechota i Dyduch, Piechotę popierają ludzie Janika, Dydycha – sojusz baronów, czyli sekretarzy wojewódzkich, no i wygrywa on z wyraźną przewagą głosów. I wyznacza sekretarza generalnego.
Te plany runęły. Kiedy?
Krzysztof Janik ocenia, że decyzję o wejściu do gry Olejniczak podjął w sobotę. „Zadzwonił do mnie Jacek Piechota, mówiąc, że Wojtek się łamie. Że jakby go przycisnąć… To było w piątek wieczorem. Zaprosiliśmy go więc na Rozbrat i w sobotę wieczorem, jeszcze raz zaczęliśmy przekonywać. On wstał i powiedział, że chyba to weźmie, ale jeszcze przemyśleć to musi w domu”.
W tym czasie, w Hajnówce, w leśniczówce Cimoszewiczów spędzał weekend Aleksander Kwaśniewski z żoną. Właśnie bawili się przy ognisku. Nie wiadomo, czyj to był pomysł, ale prezydent zatelefonował do Olejniczaka, by po raz ostatni wyłożyć mu swoje racje. „Czy o pańskiej decyzji zadecydował ten wieczorny telefon z Hajnówki?”, pytaliśmy Olejniczaka. A on odpowiedział: „A czy jesteście pewni, że w Hajnówce jest pole dla telefonii GSM?”.
Pytanie na pytanie. Leśniczówka Cimoszewicza jest na granicy zasięgu, więc rozmowa przebiegała z technicznymi kłopotami. Raz ginął głos, innym razem słowa prezydenta zagłuszały śpiewy znad ogniska.
Czy ta rozmowa zadecydowała?
Sam Olejniczak przedstawia to wszystko inaczej. „Decyzję, że będę kandydował, podjąłem w czwartek”, mówi. Natomiast w sobotę zadzwonił do Grzegorza Napieralskiego, by zaproponować mu stanowisko sekretarza generalnego. „Grzegorz, spróbujemy?”, zapytał. I długo na odpowiedź nie czekał. Napieralski był w tym czasie u Jacka Piechoty, swego politycznego promotora, który – jak z tego wszystkiego widać – spinał nowy układ. Niewykluczone, że wiedział o planach Olejniczaka, że telefon był tylko formalnością… A sobotnie rozmowy z Janikiem i Edwardem Kuczerą – polityczną grą, podnoszeniem poprzeczki.
O tym, że Olejniczak tę poprzeczkę potrafi podnosić, świadczą najlepiej ostatnie miesiące. Przez długie tygodnie, mocno namawiany, by przejął przywództwo w SLD, odpowiadał, że na taki krok może się zdecydować tylko pod warunkiem, że otrzyma prawo mianowania zastępców i ułożenia sobie partii, tak jak chce. Później, gdy otrzymał to poparcie, poszedł dalej – jeszcze przed konwencją zapowiedział, że poprosi Zarząd SLD o dymisję i że zastrzega sobie prawo do decydowania, kto ma być wystawiony na pierwszych miejscach na listach wyborczych Sojuszu.
I z tego wszystkiego nie ma zamiaru rezygnować. „Sądziłem, że poszedł za daleko, że baronowie, którzy za Oleksego faktycznie rządzili Sojuszem, na to się nie zgodzą – mówi nam jeden z liderów SLD. – Ale Olejniczak dobrze wiedział, na ile sobie może pozwolić”.
Partyjni baronowie nie mieli już siły, by mu się przeciwstawić. „Jak zamierzacie ułożyć sobie SLD?”, pytaliśmy i Olejniczaka, i Napieralskiego w środę, 1 czerwca. Na co nowy przewodniczący odpowiedział krótko: „Po naszemu”.

Niedzielna rozgrywka

Gdy w niedzielę Jacek Piechota ogłosił, że nie zamierza kandydować na stanowisko przewodniczącego, widać było wyraźnie, że robi to z wielką ulgą. Układ sił w SLD był dosyć wyraźnie zarysowany. Gdyby wystartowali on i Dyduch, wygrałby Dyduch. Sekretarz generalny miał poparcie baronów, którzy głosowali pół roku wcześniej na Oleksego, swoich ludzi z Dolnego Śląska, mógł też liczyć na swoją popularność w szeregach SLD. Natomiast Piechota był postrzegany jako osoba z pogranicza Partii Demokratycznej…
Wejście do gry Olejniczaka zasadniczo zmieniło układ sił.
Krzysztof Janik widzi to trochę inaczej. „Delegaci gwałtownie potrzebowali nadziei – mówi. – Ani Marek (Dyduch), ani Jacek (Piechota) tej nadziei nie dawali. A Wojtek – jak najbardziej. Oni odrzucali ideę partii pięcioprocentowej, naszej, ale skazanej na funkcjonowanie jako grupa nacisku. Im zależało na partii, która liczy się w kraju, jest w I lidze. Dlatego postawili na Olejniczaka i zagłosowali przeciwko spółdzielni baronów”.
Analiza Janika jest czytelna. Przed konwencją w SLD ukształtowały się dwie grupy.
Pierwsza to tzw. patrioci SLD. Czyli grupa skupiona wokół niektórych wojewódzkich baronów, Jacka Zdrojewskiego, Zbyszka Zaborowskiego, Krzysztofa Martensa i Grzegorza Kurczuka. Oni lansowali obraz Sojuszu jako oblężonej twierdzy – przez opozycję, przez media, przez prezydenta („Kwaśniewski rozwala nam partię!”, wołał, nieoczekiwanie, podczas konwencji Marek Dyduch). Być może, tak się czuli, bo po grudniowym kongresie SLD, gdy szefem partii został Józef Oleksy, zdobyli w Sojuszu dominujące wpływy. Statut oddawał w ich ręce układanie list wyborczych, a ponieważ znaleźli się w szerokim zarządzie partii, to oni zaczęli decydować o jej działaniach. To wszystko skończyło się klapą, Sojusz dojechał w sondażach do 5%, ale baronów to nie zrażało. Widzieli się na pierwszych miejscach list wyborczych, a potem w Sejmie. Praktyczną konsekwencją tego sposobu myślenia było przekształcanie SLD w grupę obrońców kierownictwa partii. I w nic więcej.
Jeden z naszych rozmówców opowiadał nam, jak wyglądało to na Mazowszu: Jacek Zdrojewski podczas odprawy delegatów mazowieckich, przed konwencją, mówił żeby nie głosować ani na Piechotę, ani na Olejniczaka, „bo to są wtyczki Kwaśniewskiego”. Szeptanką załatwił też to, że absolutorium (jako jedyna z grona ścisłego kierownictwa SLD) nie dostała dotychczasowa wiceprzewodnicząca, Katarzyna Piekarska („Zdrojewski w ten sposób uwalał kandydatów do pierwszego miejsca na liście w Warszawie – tłumaczy nasz rozmówca. – Najpierw wykopał Kalisza, teraz Piekarską”). Zamiast polityki uprawiał więc aparatczykowskie gry.
O tym na konwencji mówił przedstawiciel drugiej grupy w SLD, zwolenników otwarcia, Jacek Piechota. „Cały czas realizujecie scenariusz Borowskiego – przestrzegał delegatów. – Czy chcecie dalej go realizować?”.
Zwolennicy otwarcia (zwani przez rywali zgryźliwie „kosmopolitami”) widzieli Sojusz jako ugrupowanie, w którym dokonuje się zmiana pokoleniowa, władze obejmują nowi, młodzi ludzie, które jest otwarte na współpracę z partiami lewicy i centrum. Ich słabością był brak dobrego kandydata na lidera. Janik przegrał na kongresie, poza tym kojarzył się ze starymi czasami, Piechota nie jest w SLD popularny… Dopiero zgoda Olejniczaka, człowieka postrzeganego w Sojuszu jako symbol sukcesu, zmieniła układ sił. „To była piękna gra – ocenia jeden z uczestników konwencji. – Zwolennicy Olejniczaka przekonywali, że jeżeli wygra Dyduch, to oni są gotowi do odejścia z Sojuszu. Młodzieżówka odgrażała się, że przejdą do „borówek”. Sam Olejniczak podczas tych gorączkowych negocjacji siedział murem na sali, co stwarzało wrażenie, że nie bierze udziału w targach politycznych „.
Najbardziej ucierpiał na tym Marek Dyduch, który podobno do końca był przekonany, że ma większość („Nie wyczuł sali, przecież gołym okiem było widać, że delegaci nie chcą baronów, chcą przełomu”, komentuje jeden z naszych rozmówców). Gdyby nie startował, zachowałby stanowisko sekretarza generalnego. A tak, nie dość, że je stracił, to jeszcze w słabym stylu, jako przegrany przedstawiciel spółdzielni baronów…

Co dalej?

Olejniczak wygrał zdecydowanie, ale przecież nie na tyle, by mówić, że cała partia jest za nim. Jedna czwarta, może jedna trzecia delegatów (a pewnie podobne proporcje są wśród pozostałych działaczy) ma inną wizję przyszłości SLD – i programową, i kadrową, i organizacyjną. Młody przewodniczący ma więc wewnątrzpartyjną opozycję, która dziś milcząca, jutro może przejść do kontrataku.
„Dziś Olejniczak ma siłę polityczną, żeby realizować w SLD to, co chce. Ale za dwa miesiące, gdy notowania Sojuszu się nie zmienią, zmienić się może jego pozycja”, ocenia jeden z liderów partii.
Nowi przywódcy Sojuszu pytani o decyzje kadrowe zdecydowanie milczą. „Musimy razem z Grzegorzem usiąść i obgadać najważniejsze sprawy – mówi Olejniczak. – Na przykład kogo wziąć na wiceprzewodniczących. Naprawdę jeszcze o tym nie rozmawialiśmy”. I dodaje: „Przewodniczący i sekretarz muszą tworzyć duet idealny. Musimy się uzupełniać i doskonale rozumieć. Zdajemy sobie sprawę, że takie chwile jak dziś, kiedy jesteśmy razem, będą rzadkie. Wówczas jeden musi zastępować drugiego”.
Obaj też milczą, gdy pytamy ich o potencjalnych wewnątrzpartyjnych wrogów i sojuszników.
„Kiedy w Szczecinie zostałem szefem SLD też miałem wokół siebie starszych towarzyszy – mówi Napieralski. – A przecież miałem wtedy o wiele mniejsze doświadczenie. Okazało się jednak, że można się dogadać”. A jednocześnie dodaje, że nie zamierzają ustępować ze swoich postulatów – wpływu na kształt zarządu i listy wyborcze. „Chcemy, żeby o doborze ludzi na listy nie decydował układ partyjny, ale to, co dany kandydat sobą reprezentuje – mówi. – Spróbujemy przeforsować na listach jak najwięcej osób młodych. Tragedią będzie, jeśli ktoś z naszych starszych kolegów będzie odgrywał rolę hamulcową i czekał na nasze potknięcie. Tacy ludzie muszą z SLD odejść. Mamy do tego niezbędne instrumenty. Jeśli ktoś nie będzie chciał współpracować, nie będzie dla niego miejsca w partii. Priorytetem nie może być pierwsze miejsce na liście i ustawienie się na cztery kolejne lata”.

Baronowie w odwrocie

Zdaniem naszych rozmówców, delegatów na konwencję, „spółdzielnia” baronów poniosła podczas konwencji klęskę także dlatego, że oni sami nie kontrolują swych województw. Zaborowski jest słaby na Śląsku, Zdrojewski jest kontestowany na Mazowszu, jego pozycja słabnie z tygodnia na tydzień.
„Zdrojewski pogubił się i skompromitował – mówi jeden z naszych rozmówców. – Przecież najpierw spiskował z Oleksym przeciwko Janikowi i Dyduchowi. Teraz opowiedział się za Dyduchem przeciwko Oleksemu. Dzisiaj Zdrojewski mówi o „zwrocie w lewo”, a na poprzedniej konwencji krytykował Janika, który „zwrot w lewo” lansował. Krytykuje Jacka Piechotę, że ten, będąc przewodniczącym Platformy „Rozwój, Praca, Przedsiębiorczość”, lansuje model liberalny. Tymczasem Zdrojewski najwyraźniej zapomniał, że na Mazowszu sam był inicjatorem i szefem tej platformy. Zresztą jako wiceprezydent Warszawy ramię w ramię z Unią Wolności forsował liberalne pomysły”.
Jego przeciwieństwem jest Grzegorz Kurczuk, lider SLD na Lubelszczyźnie, lider jeden z platform programowych, znienawidzony przez SLD-owskie młodzieżówki, bo je najmocniej wycina. On z kolei wszystko ma poukładane. Tylko że jaka z niego przeciwwaga dla Olejniczaka?
Z kolei młody przewodniczący może liczyć na województwa zachodniopomorskie, pomorskie, podlaskie, małopolskie i opolskie. „Jako pierwsza dosiadła się do niego Krystyna Łybacka (szefowa SLD w Wielkopolsce) – opisuje jeden z naszych informatorów. – Zaraz też zgłosił się do niego z ofertą pomocy Lech Nikolski”.
Radości ze zwycięstwa Olejniczaka nie ukrywają w młodzieżówkach. „Problem polega na tym, że większość z nich to kandydaci na ministrów. Gorzej z pracą”, studzi emocje jeden z SLD-owskich wyjadaczy.
Ale Grzegorz Napieralski jest optymistą. „Wielu ludzi młodych ze świetnymi pomysłami jest w regionach. Być może, część z nich trzeba będzie ściągnąć do Warszawy. Pozostałym zaś zaproponować inną formę współpracy”.
Czyżby więc niedzielna konwencja była tylko pierwszym etapem pokoleniowej zmiany w SLD? Jeden z SLD-owskich wyjadaczy uważa, że tak. „Najpierw mieliśmy generację SdRP, Kwaśniewskiego, Siwca, Oleksego, Millera, Janika, Szmajdzińskiego. Potem generację drugiej fali, działaczy dzielnicowych, wojewódzkich, którzy po roku 1989 gdzieś się ukryli, by wyjść na powierzchnię po roku 1993, takich jak Zdrojewski czy Zaborowski. Może teraz nadchodzi czas tych młodych, którzy przyszli do nas w drugiej połowie lat 90.?”.

 

Wydanie: 2005, 23/2005

Kategorie: Kraj

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy