Robotnicy zawsze byli oszukiwani

Robotnicy zawsze byli oszukiwani

Dlaczego dzieci robotników zaczęły się buntować?

Gdy przed z górą 20 laty znany już wówczas historyk społeczeństwa Polski Ludowej, Henryk Słabek, wystąpił z referatem „Robotnicy polscy i rewolucja 1944-1970”, niemal połowa historyków opuściła salę. Przypuszczali widocznie, że autor – lewicowy badacz pekawuenowskiej reformy rolnej, którą aprobował, zajmie się prymitywną apologią harmonijnego współdziałania swych bohaterów i nowej, pepeerowsko-pepeesowskiej władzy, sterującej rzekomo wprost ku radziecko-stalinowskim wzorcom. Gdy jednak zakończył przemówienie – ku swemu zdumieniu – został, za przykładem prof. prof. Aleksandra Gieysztora i Stefana Kieniewicza, nagrodzony przez salę rzęsistymi oklaskami. A prof. Andrzej Zahorski gratulował mu, że „tak pięknie dołożył władzy…”.
Po dwóch dekadach autor wrócił do swego wcześniejszego tematu w obszernej, nasyconej materiałem źródłowym i faktycznym, historyczno-socjologicznej monografii „Obraz robotników polskich w świetle ich świadectw własnych i statystyki 1945-1989”. Jej znamienną, widoczną od samego początku cechą jest właśnie nie „tropienie” „zagarniania władzy” przez „komunistów”, lecz przedstawienie

całego wachlarza postaw

i zachowań różnych, przede wszystkim tzw. niższych grup ludności w chwili wyzwolenia, wyzwolenia właśnie ich spod okupacji hitlerowskiej.
Gdy – pisze – „jedni wylegali na ulice, by (…) wiwatować na cześć (…) wojsk radzieckich, inni, nie widząc ku świętowaniu powodów, pozostawali w domach. A jeszcze inni (…) rzucali się na magazyny, sklepy (…) i zakłady, by grabić”. Dominowała, w szczególności wśród starych, kadrowych robotników troska o swój zakład, warsztat pracy.
Charakterystyczne, iż dość powszechnie i oddolnie organizowały się obieralne rady zakładowe, które – przynajmniej początkowo – obok spraw pracowniczych zajmowały się także produkcją, oczywiście wraz z mianowanym dyrektorem. Mianowanym, gdyż równolegle, pod sprężystym kierownictwem Hilarego Minca (jako ministra przemysłu), powstawał „pionowy”, scentralizowany aparat gospodarczy. I rzecz jasna pierwsze sprzeczności między nim a tym robotniczym samorządem. Toteż prawa ostatniego szybko malały.
Wojna, okupacja i przesiedlenia kolosalnie zmieniły klasę robotniczą. Szybka odbudowa, a potem uprzemysłowienie kraju – jakiekolwiek były jego koszty i mankamenty – już w 1947 r. zlikwidowały zmorę międzywojnia – bezrobocie, a liczba robotników w 30-leciu wzrosła 3,5 razy (do 3,5 mln), a na „ścianie wschodniej” wręcz niewiarygodnie. Rzecz jasna, mogła się ona rekrutować tylko z chłopstwa, przede wszystkim z biedoty.
Szczególną rolę odegrała tu specyficzna grupa – chłoporobotników, którą autor wnikliwie, a chyba po raz pierwszy, przynajmniej w literaturze historycznej, analizuje. Okazuje się, że w gospodarce narodowej (poza rolnictwem) było ich aż jedna czwarta, natomiast „czystych” rolników (w 1970 r.) już tylko jedna piąta. Ci chłoporobotnicy – bez kwalifikacji – wykonywali najprymitywniejsze i najcięższe prace, i to z niezwykłą pracowitością. A czynili to kosztem przeciążenia dojazdami. Nadto każdą wolną chwilę poświęcali własnemu gospodarstwu. Ci dojeżdżający – w zakładzie robotnicy – tkwili jednak swą świadomością nadal w sprawach własnego gospodarstwa, długo zachowywali wiejskie nawyki.
Tak zatem, zwiększając liczebnie proletariat, początkowo – i to dość długo – obniżali jego poziom. A dodajmy od siebie – mieli przecież być bazą i awangardą nowego i, jak propagowano, wyższego ustroju.
Z drugiej jednak strony często i coraz częściej zdobywali nowe kwalifikacje, przyswajali sobie miejski sposób bycia, zaczynali odczuwać potrzebę oświaty i kultury, uaktywniali się społecznie.
Z „człowieka łopaty” kształtował się hutnik, a nawet warsztatowiec, czytelnik i uczestnik imprez kulturalnych – słowem robotnik nowoczesny zaczynał się interesować swoim zakładem, krajem i światem.
Płace realne były mniej zróżnicowane niż przed 1939 r., początkowo rosły. To zaś też satysfakcjonowało świeżo przybyłą większość. Ale w okresie planu sześcioletniego uległy stagnacji. Rozbudzone nadzieje doznawały zawodu, zwłaszcza w roku 1953, co w znanych warunkach politycznych

doprowadziło do kryzysu

w 1956 r. (Poznań!) i umożliwiło powrót Władysława Gomułki do kierownictwa PZPR.
Zwrot ku konsumpcji (kosztem inwestycji), wzrost zarobków, nadzieje na odrodzenie samorządności (rady robotnicze) – to „wiosna w jesieni” 1956/57 r. Ale dość szybko trend, wymuszony uprzednio przez nacisk robotniczy, odwrócił się. Autor uwypukla tu niedostrzeganą dotąd sprawę: dzieci z rodzin robotniczych, którym najpierw tak szeroko otworzono możliwości oświaty w pierwszej dekadzie PRL, teraz stopniowo je tracą. Na wyższych uczelniach wraca przewaga młodzieży inteligenckiej. Już jej nie przeszkadza przeszłość akowska, a pomagają nabyta w domu erudycja, kultura i ogłada.
Im bliżej 1970 r., a po kilkuletniej odwilży 1971-1975 – sierpnia 1980 r., tym bardziej rosną rozczarowanie trudnościami bytowymi i pretensje do władzy. Także dlatego, iż na miejsce starszego pokolenia jeszcze pamiętającego niedole lat 30. i okupacji wkracza nowe, miejskie, bardziej wykształcone i ambitne. Uznaje ono zdobycze lat 1945-1960 za rzecz naturalną i tym samym jakby już mało ważną. A zwracając oczy na szerzej teraz dostępny i rozwijający się Zachód – doznaje rosnących rozczarowań. Bardziej odczuwa też dystans wobec personelu technicznego i rosnącego aparatu władzy. Nadchodzi frustracja, protest – Gdańsk i Szczecin 1970. Wprawdzie wymusza on na tej władzy nową „odwilż”, ale i ta – „gierkowska” szybko się kończy po pięciu latach.
Skumulowany protest wybucha w drugiej połowie 1980 r. Początek to jak zwykle ceny. A cechuje go już organizacja i włączenie się opozycyjnej inteligencji. Powstaje „Solidarność”, na razie jeszcze powtarzająca hasła typu „Socjalizm – tak, wypaczenia – nie”. W toku niejednokrotnie dramatycznych wydarzeń wewnętrznych, a jednocześnie decydujących zmian międzynarodowych nie tylko wyczerpują się możliwości skostniałego ustroju i prestiż dawnych władz PRL. Kształtuje się – uważa Słabek – nowa swoista „klasa średnia” złożona z części inteligencji, kierowników gospodarki, a nawet – przynajmniej początkowo – robotników wykwalifikowanych, rozjątrzonych niewydolnością dotychczasowego systemu i zbyt płytkimi reformami. Nadchodzi transformacja nie tylko polityczna, ale gospodarczo-społeczna.
Czy to – pyta autor – co się stało w 1989 r., to rewolucja robotnicza czy raczej przewrót, restauracja – w istocie – kapitalizmu? A robotnicy, „taran” przewrotu politycznego, dostrzegli to dopiero poniewczasie? Wszak jeszcze przy Okrągłym Stole mówiono o „socjalizmie rynkowym” lub „społecznej gospodarce rynkowej”. Ale od jesieni 1989 r. nadeszła nowa, w sferze gospodarczej „balcerowiczowska” władza. Ta, opierając się na gospodarczej nomenklaturze, może nawet

ku zaskoczeniu robotników,

którymi się wcześniej posłużyła, oddała zbudowane przez nich zakłady, nieraz za bezcen, kapitałowi. I to zagranicznemu.
A „Solidarność”? Ta 10-milionowa robotnicza, hasłowo przecież tylko zwalczająca wypaczenia, a nie istotę socjalizmu (którego zresztą – dodajmy od siebie – w co najmniej autorytarnym ustroju nie było wiele)? Ona – konkluduje autor – „niepostrzeżenie dla milionów swoich członków robotników przeorientowywała się stopniowo, zdumiewająco ostrożnie na wybór ustrojowych wartości (tego właśnie – JK) kapitalizmu”.
„Od 1990 r. wśród uwłaszczających się coraz większa była liczba solidarnościowych aktywistów”, stawia Słabek może nawet za mocną kropkę nad i. Obok, rzecz jasna, byłych nomenklaturowców. To były te elity, które w imię swych nowych interesów „śpieszyły do przechrzczenia się”. Autor przytacza tu, chyba jako bliskie własnym uczuciom, pełne goryczy słowa korowskiego solidarnościowca Jacka Kuronia: „Ludzie (…) pytają: (…) Tacy byliście dzielni i uczciwi. Wynieśliśmy was do władzy(…). I co zrobiliście?”.
Jakże aktualnie brzmią ponownie te słowa dziś, i to nie tylko wobec dawnych przywódców ze środowiska byłej Unii Wolności, a tym bardziej PC, tj. dzisiejszego PiS, ale „podsumowują” stary SLD (tzn. z czasów jego rządów, bo nowy jeszcze niczym się nie zarekomendował).
Starałem się jedynie pobieżnie naszkicować główny wątek i niektóre najciekawsze konkluzje tak obszernej książki. Pominąłem z konieczności wątki i wnioski uboczne. Tym bardziej – pewne wątpliwości.
A że lektura to, z jednej strony, pokazująca faktyczne i w sumie pozytywne przeobrażenia w PRL, z drugiej natomiast, nie tylko chwilami trudna, lecz i – zwłaszcza w odniesieniu do schyłku tej formacji – niewesoła? Bo taka była rzeczywistość.
Henryk Słabek pokazuje ją wszechstronnie. To zaś stanowi jego wielkie osiągnięcie.

Autor jest emerytowanym profesorem historii, pracownikiem Instytutu Historii Uniwersytetu Warszawskiego.

 

Wydanie: 08/2006, 2006

Kategorie: Historia

Komentarze

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy