Romans z białą amerykańską matką

Romans z białą amerykańską matką

Prawica w Stanach Zjednoczonych idzie po szkołę i białą rodzinę. I wygrywa

Korespondencja z USA

Do kolejnych wyborów parlamentarnych w USA jeszcze rok, do prezydenckich trzy lata. Amerykańska lewica, choć chwilowo święci triumfy, ma powody, by się bać, i to bardzo. Wyniki zakończonych właśnie wyborów do władz lokalnych przypomniały, że prawica jest mistrzem zagospodarowywania wyborczych strachów i złości; jeżeli nic jej nie powstrzyma, będzie wygrywać, gdyż właśnie nawiązała romans z nową megasiłą w amerykańskiej polityce – z białą amerykańską matką.

Rys sytuacyjny nr 1.
Rewolta rodziców

Lato/jesień 2021 r. W wielu miejscach w USA trwają lokalne kampanie wyborcze, w tym na stanowiska w radach szkolnych i kuratoryjnych. Tradycyjnie wybory do tych ostatnich odbywają się w atmosferze ziewania, bo nie ma w nich miejsca ani na wielką politykę, ani na zbyt barwne osobowości. Od lat wiadomo, że amerykańskiej szkole potrzebni są przede wszystkim budżetowi czarodzieje z dyplomami księgowych w kieszeni, gdyż jej największym problemem pozostaje finansowanie. Szkoły w USA bowiem po dziś dzień utrzymują się z lokalnych podatków od nieruchomości, co czyni je zakładnikami wolnego rynku, a za każdym razem, gdy w kraj uderza recesja, rozkłada na łopatki.

W tym roku jednak sytuacja się zmieniła. Pierwsze doniesienia o tym, że wybory do rad szkolnych wywołują masowe zainteresowanie, pojawiły się na początku lata. Co najmniej połowa amerykańskich podstawówek i liceów przez cały ubiegły rok szkolny uczyła się wyłącznie zdalnie, więc kampanie kandydatów na stanowiska w szkolnych radach i kuratoriach zbiegły się w czasie z debatą, jak ma wyglądać powrót uczniów do klas. I szybko przemieniły się w arenę walki między zwolennikami i przeciwnikami maseczek, niewolnej od aktów przemocy. Tak było w San Diego w Kalifornii czy w Buncombe w Karolinie Północnej, gdzie zorganizowane grupy rodziców powyrzucały z sali obrad urzędujące szkolne władze i urządziły ad hoc zaprzysiężenie własnych kandydatów. Albo w Chaska w Minnesocie, gdzie doszło do bijatyki, którą przerwała dopiero policja. Lub we Franklin w stanie Tennessee, gdzie celem ataku protestujących rodziców stali się lekarze i pielęgniarki wypowiadający się przed szkolną radą w kwestii maseczek. Do połowy września policja poinformowała o interwencji w kilkuset placówkach na terenie całego kraju, FBI zaś o tym, że Związek Rad Szkolnych (National School Boards Association) oficjalnie zwrócił się o ochronę kuratoriów w związku z eskalacją pogróżek i szantażu wobec ich pracowników.

A to dopiero był początek kłopotów. Protesty maseczkowe, zwłaszcza gdy zaczęli się na nich pojawiać członkowie ultraprawicowych i suprematystycznych ugrupowań typu QAnon i Proud Boys, szybko nabrały szerszego wymiaru – przekształciły się w równoległą batalię o oczyszczenie podstaw programowych z nauczania o krytycznej teorii rasy (Critical Race Theory, CRT). Dla niewtajemniczonych: CRT to dziedzina badań akademickich powstała w latach 70., utrzymująca, że rasizm jest w amerykańskich instytucjach endogenny, dlatego po dziś dzień stanowi istotną przeszkodę w awansie społecznym i ekonomicznym osób kolorowych. Uliczna definicja tego terminu, przyjęta przez rodzicielskie protesty, głosi, że CRT polega na wychowywaniu białych dzieci w poczuciu winy za krzywdy niewolników, przy jednoczesnym odmawianiu im możliwości jakiejkolwiek rehabilitacji, gdyż fakt, że mają białą skórę, automatycznie robi z nich rasistów.

Nieważne, że dowodów na nauczanie CRT w amerykańskich szkołach podstawowych i liceach po dziś dzień nie ma. Ważne, że stosunek do niej stał się w aż 96 okręgach szkolnych testem dla kandydatów do szkolnych władz i że w prawie 40 osoby startujące z pozycji antymaseczkowej i anty-CRT wygrały przynajmniej jedno miejsce w swojej lokalnej radzie.

Rys sytuacyjny nr 2.
Pogrom demokratów

2 listopada 2021 r., wieczór wyborczy w sztabie Terrence’a McAuliffe’a, urzędującego gubernatora Wirginii ubiegającego się o reelekcję. Humory więdną już w chwili zamykania lokali wyborczych, choć na wyniki trzeba będzie poczekać jeszcze kilka godzin. Exit polls wskazują, że chyba sprawdzi się scenariusz sugerowany od tygodni przez przedwyborcze sondaże. Stan, który od 12 lat wybierał demokratów i w ubiegłym roku zagłosował na Bidena aż 10-punktową przewagą, tym razem zdaje się preferować republikanina Glenna Youngkina, politycznego nowicjusza, wcześniej biznesmena i korporacyjnego finansistę. Youngkin rzeczywiście wygrywa, a zaskoczeni demokraci z miejsca stwierdzają, że wszystkiemu winna opieszałość Kongresu. W dniu elekcji kontrolowana przez demokratów Izba Reprezentantów wciąż bowiem kłóciła się i nie była w stanie przegłosować ustawy o infrastrukturze, największej wyborczej obietnicy Bidena złożonej Ameryce. Komentatorzy i publicyści, zwłaszcza prawicowi, są jednak bezlitośni i punktują McAuliffe’a za faktyczne błędy w kampanii. Najpoważniejszy – nie zaoferował wyborcy nic ponad straszenie kolejną insurekcją w stylu szturmu na Kapitol z 6 stycznia oraz reinkarnacją Trumpa w osobie Youngkina. W tym samym czasie Youngkin genialnie zagospodarował wyborcze emocje tam, gdzie były najgorętsze, wystarczyło tylko otworzyć oczy i nadstawić ucha – w kręgach rodzicielskich debat o maseczkach i szkolnych podstawach programowych. Przywdział więc szaty obrońcy rodziny i fundamentalnych praw rodzica, stwierdzając, że przyszłość edukacji to najbardziej palący problem stanu.

Zwycięstwo Youngkina nie było znaczne (wygrał z wynikiem 50,7%), a jednak pod wieloma względami miażdżące i przełomowe. Po pierwsze, okazało się, że podarowały mu je kobiety, a dokładnie białe Amerykanki, które stanowiły w wyborach w Wirginii największą siłę – ponad 30% wszystkich głosujących. W bloku białych kobiet z niższym wykształceniem (średnie i niżej) poparcie dla Youngkina osiągnęło aż 75%, co jednocześnie potwierdziło, że polityczne zasieki między amerykańskimi wyborcami przebiegają dziś nie tyle wzdłuż linii płci, a nawet rasy, ile poziomu wykształcenia. „Jeśli republikanie tańczą z radości po wygranej Youngkina, mają ku temu powody. Właśnie z przytupem zdobyli elektorat, który siedzi dziś za kierownicą amerykańskiej polityki”, zaopiniował wpływowy publicysta i pisarz Will Bunch.

Po drugie, wybory w latach off election, czyli pomiędzy wyborami parlamentarnymi, które odbywają się co dwa lata, zwłaszcza zaś te po wybraniu nowego prezydenta, od zawsze zajmowały w amerykańskiej polityce miejsce szczególne. To ocena wystawiana prezydentowi w postaci poparcia bądź nie polityków z jego partii, a także przymiarka do następnych wyborów parlamentarnych. Historia bezlitośnie pokazuje, że wyniki wyborów w latach off election często są powielane rok później.

Ciekawostka nr 1: choć porażka McAuliffe’a jest dla demokratów przykra, nie widać, by przykładali do niej zbytnią wagę. „Republikanie są mistrzami w kreowaniu problemów. Gdy tylko odniesiemy się do jednych, już mają nowe”, wyjaśniała Ameryce senator Debbie Stabenow z Michigan dwa dni po wyborach. Podobnie spokojna była Bernice King, córka Martina Luthera Kinga. „To tylko reakcja na wydarzenia z ubiegłego roku” (ruchy BLM – przyp. red.), napisała na Twitterze w odpowiedzi na pytanie, co sądzi o roli, jaką w zwycięstwie Youngkinga odegrał wątek CRT.

Ciekawostka nr 2: eksperci i sami demokratyczni wyborcy są przerażeni. „Demokraci nie chcą przyjąć do wiadomości, co naprawdę trzeba zrobić, żeby uratować demokrację”, oceniła Jill Lawrence, politolożka z Uniwersytetu Amerykańskiego w Waszyngtonie, w komentarzu powyborczym dla dziennika „USA Today” (3 listopada). Lawrence zaapelowała do demokratów, by się obudzili i zaczęli walczyć o wyborcę konkretami, np. kampanią na rzecz powstrzymania zmian klimatycznych. Życzliwi czytelnicy uzupełnili jej punkt widzenia o kwestię, której w komentarzu nie poruszyła. „A dziennikarze powinni w końcu przyjąć do wiadomości, jakimi naprawdę wartościami kieruje się biały amerykański elektorat, a nie wciąż go usprawiedliwiać”, podpowiedział jej jeden z fanów na Twitterze.

Rys sytuacyjny nr 3.
Cena postępu

„To, z czym się dziś mierzymy, to klasyczna polityka fochów, znana nam dobrze z przeszłości. Za każdym razem, gdy amerykańska kultura bierze ostrzejszy zakręt ku progresywizmowi, przeciwnicy zmian wyciągają oskarżycielsko palec w stronę publicznej szkoły, której zarzucają indoktrynację niczemu niewinnej młodzieży”, napisał 29 września w „Washington Post” Adam Laats, profesor edukacji na nowojorskim Uniwersytecie Binghampton. Swój komentarz zatytułował wymownie: „Obrady rad szkolnych zwykle są nudne. Dlaczego zmieniły się w pola bitwy?”.

Laats należy do rosnącego grona ekspertów przekonanych, że Ameryka właśnie wstąpiła na kolejny, wyższy poziom świadomości w wiecznie ewoluującej wojnie z samą sobą o kulturową, cywilną i historyczną tożsamość. Przyczyniła się do tego z jednej strony kulturowa radykalizacja zwłaszcza młodszych pokoleń (ruchy wokeness, cancel culture), z drugiej aktywność na rzecz sprawiedliwości społecznej (BLM, ruchy „Defund the police”), no i mieszanka lęków oraz przewartościowań podarowanych nam wszystkim przez pandemię. Jako badacz relacji między zmianami kulturowymi a edukacją Laats był jednak pierwszym, który umiejscowił obecne ataki na władze szkolne w szerszym kontekście historycznym. I przypomniał, że dotąd każdy cykl „wojny o szkołę” odciskał się na społecznej tkance destrukcyjnym piętnem.

Gdy w latach 20. zeszłego wieku amerykańscy rodzice powstali przeciwko szkole, obwiniając ją o demoralizację młodzieży „murzyńską” muzyką i obyczajowością, nastąpił skokowy wzrost członkostwa w organizacjach suprematystycznych typu Ku Klux Klan i doszło do eskalacji zbrodni przeciwko czarnoskórej ludności. Pół wieku później, po historycznych zmianach wprowadzonych przez akt praw cywilnych z 1965 r., rodzicielskie bojówki poszły na wojnę z „antyamerykańskimi, antychrześcijańskimi i antybiałymi” podręcznikami, które zawierały ich zdaniem za dużo treści sympatyzujących z położeniem niewolników. Prawnym narzędziem tej batalii została formująca się wówczas The Heritage Foundation, dziś jeden z najbardziej prominentnych konserwatywnych think tanków w USA. Z protestów zrodził się nowy ruch edukacyjny – homeschooling (nauczanie domowe), który od tej pory eksplodował, a jednocześnie przetarł szlaki innym formom edukacji, wśród których najbardziej widoczne są szkoły czarterowe (społeczne). Zmiany te wyrządziły edukacji wiele szkód, i to nie tylko wizerunkowych i finansowych, ale przede wszystkim merytorycznych. Poziom nauczania domowego i czarterowego pozostaje bowiem nierówny i często jest niższy niż w szkolnictwie publicznym. Nie wiadomo, jakie zmiany wywoła obecne „trzęsienie szkołą”, jeśli jednak historia ma się powtórzyć, podpowiedzi możemy szukać w wizji świata promowanej przez Heritage Foundation. Tym bardziej że think tank znów ogłosił się liderem obecnego rodzicielskiego buntu („Wielka rewolta rodziców 2021”) i bardzo go wspiera, prawnie i finansowo. Jaka to wizja? Jako podopieczna największych amerykańskich banków i korporacji Heritage Foundation nie wierzy w zjawisko nierówności ekonomicznej (uważa je za wymysł lewicy chroniącej prawo ludzi, którym nie chce się pracować), agresywnie więc lobbuje za modelem państwa funkcjonującego w realiach absolutnie wolnego rynku, w tym za prywatyzacją wszystkich sektorów życia, zniesieniem wymogu płacy minimalnej, a także likwidacją programów socjalnych, łącznie z emeryturą Social Security i ubezpieczalnią medyczną dla najuboższych Medicare. W dziedzinie szkolnictwa też proponuje demontaż obecnego modelu, by zastąpić go systemem szkół tworzonych i zarządzanych całkowicie „oddolnie”: adekwatnie do preferencji rodziców, którzy przejmą wtedy całkowitą kontrolę nad programami nauczania, i na miarę możliwości lokalnych samorządów. Co ważne – szkół, za które być może trzeba będzie płacić.

Wnioski.
Czy zadepczą nas konserwatywne „-izmy”?

Kto interesuje się amerykańską polityką, wie, że doczekaliśmy czasów (nie po raz pierwszy w historii, kłania się końcówka wieku XIX), kiedy to Waszyngton, chociaż wciąż uważa się za rekina, bardziej przypomina wieloryba, którego nie da rady pchnąć ani w jedną, ani w drugą stronę. Zapiekłość ideologiczna sięgnęła takich rozmiarów, że wypracowanie kompromisu w jakiejkolwiek dziedzinie graniczy z cudem. Miejscem do uprawiania efektywnej polityki ze skutkami odczuwanymi natychmiast pozostają w takim razie lokalne pola i poletka. Co gładko przywodzi nas z powrotem do wątku lokalnych wojen o kształt i misję szkoły oraz wyścigu o fotel gubernatorski w Wirginii. W jaki sposób zjawiska te już teraz łączą się z sytuacją w Waszyngtonie? Choć wyrosły na gruntach lokalnych, mogą się stać – i wiele wskazuje na to, że będą – inspiracją dla amerykańskiej prawicy w wymiarze ogólnokrajowym. Prawicy, dodajmy, która, choć wciąż nie odżegnuje się od trumpizmu i przyklaskuje hasłom o ponownym starcie Trumpa w wyborach prezydenckich w 2024 r., to rozpaczliwie szuka dla siebie innej sceny z nieco inną orkiestrą, z której mogłaby grać pod wyborcze sentymenty.

Podczas gdy progresywiści dwoją się i troją, by być partią wszystkich, wszystkiego i dla wszystkich – i nie oszukujmy się, nie odnoszą w tym spektakularnych sukcesów – konserwatyści być może właśnie dostali do rąk przejrzystą instrukcję zwyciężania. Najbliższe miesiące i lata zainwestują w budowanie swojej nowej marki: przyjaciela i obrońcy rodziny, zwłaszcza rodziny białej i zwłaszcza tej, która już od dłuższego czasu, nieważne z czyjej winy, czuje się wyrzucona poza nawias amerykańskiego snu – białych niebieskich kołnierzyków. Jeśli więc prorocze okażą się słowa Adama Laatsa o zagrożeniach dla amerykańskiego szkolnictwa, Jill Lawrence o indolencji uśpionych demokratów, a twitterowych followersów publicystki o tym, że mimo kulturowego postępu słabiej wykształcona część białej Ameryki wciąż głosuje przez pryzmat rasy i nie ma ochoty na spotkania z historyczną prawdą, to przyszłość rysuje się w nieciekawych barwach. Nie tylko dla amerykańskiej lewicy, ale i dla całego społeczeństwa. Dalszy upadek standardów w edukacji pociągnie za sobą dalszy spadek wykształcenia, a jako naród Amerykanie już teraz raczej nie błyszczą na tle reszty świata ani erudycją, ani zdolnością krytycznego myślenia. Wszystko razem, jak uczy historia ostatnich wyborów, może się przełożyć na jeszcze większe poparcie dla konserwatywnych populistów startujących z platform wielorakich, zatrważających i uwsteczniających Amerykę społecznie i cywilizacyjnie „-izmów”, w tym fanatyzmu religijnego oraz rasizmu. Czy takiej Ameryki potrzebuje świat? Czy tego rzeczywiście potrzebuje ona sama? Te pytania będą do nas z uporem powracać. Jest o czym myśleć i jest czego się bać.

Fot. Reuters/Forum

Wydanie: 2021, 48/2021

Kategorie: Świat

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy