Równia pochyła

Równia pochyła

Kryzys wywołany epidemią koronawirusa jest niczym wobec buntów społecznych czekających nas jesienią

Brzmi to jak ponury żart: 6 marca 2020 r. Polska Agencja Rozwoju Przedsiębiorczości informowała w swoim biuletynie, że „80% polskich firm spodziewa się trudności w znalezieniu pracowników w 2020 r.”, a „najwięcej ofert rekrutacyjnych można się spodziewać w branży IT, obsługi klienta, edukacji i szkoleń oraz hotelarstwa i turystyki, w których 94% firm deklaruje chęć zwiększenia zatrudnienia”. Dziś wiemy, jak wiele branż ucierpiało w wyniku epidemii, a o zatrudnianiu pracowników nikt nie myśli. Zwłaszcza gdy – jak wynika z badań przeprowadzonych przez Research & Grow dla BIG InfoMonitor – siedem na dziesięć polskich firm obawia się o płynność finansową.

W mediach społecznościowych pełno opisów dramatów hotelarzy, restauratorów, fryzjerów, kosmetyczek, właścicieli firm prowadzących szkolenia i przedsiębiorstw turystycznych. Firmy decyzją rządu zamknięto, a wynagrodzenia i podatki płacić trzeba. Dlatego popularność zyskuje pogląd, że w przyszłości łatwiej będzie zacząć interes z czystą historią kredytową niż z długami. Trzeba tylko szybko zwolnić ludzi, zamknąć biznes i czekać na lepsze czasy.

Jeden z najbardziej wartościowych polskich start-upów, Booksy, już pozbył się 150 osób, czyli prawie połowy pracowników. Powód – Booksy to platforma, która umożliwia klientom umawianie przez aplikację w smartfonie wizyt np. u fryzjerów, kosmetyczek oraz w innych punktach usługowych. Działa globalnie, także na rynku amerykańskim. Dziś walczy o przeżycie.

Z dnia na dzień pogarsza się sytuacja spółek branży odzieżowej. Zamknięto galerie handlowe, a klienci siedzą w domach. Marek Piechocki, współzałożyciel i prezes spółki LPP, która jest właścicielem 1,7 tys. sklepów oraz takich marek jak Reserved, House, Cropp czy Mohito, w ubiegłym roku zastanawiał się w jednym z wywiadów, czy uda mu się dogonić hiszpańskiego potentata na tym rynku – spółkę Zara. Dzisiaj szacuje straty. A przecież od lat wartość sprzedaży ubrań jego firmy liczono w miliardach złotych. Rok 2020 będzie dla LPP koszmarem. Podobnie jak dla innych spółek odzieżowych, choćby ETOS SA (marka Diverse) czy Big Star SA. Tysiące pracowników stracą źródło utrzymania.

Firma consultingowa PwC w raporcie na temat wpływu koronawirusa na rynek mody w Polsce podaje, że roczne przychody tego sektora to ok. 70 mld zł, z czego 13,3-16 mld zł trafiało do budżetu państwa. W wariancie optymistycznym straty sięgną 10 mld zł. W pesymistycznym może to być nawet 32 mld zł.

Nikt na razie nie mówi o tym, co się stanie z budownictwem czy przedsiębiorstwami produkującymi części samochodowe. Nikogo też nie obchodzi sytuacja w rolnictwie, które po raz kolejny dotknęła susza. Rządzący obudzą się, gdy znacząco wzrosną ceny warzyw, owoców, mąki, mięsa itp. Zresztą ceny mięsa już poszły w górę o 15%. A będzie to zaledwie ułamek nieszczęść, które spadną na nasze głowy. Jest kwestią czasu, kiedy ludzie wyjdą na ulice.

Premier Morawiecki, czyli nie wierzę piosence

Przez ostatnią dekadę nasz kraj cieszył się stałym wzrostem gospodarczym. Rządziło się miło i przyjemnie, pieniędzy nie brakowało, a jeśli komuś nie odpowiadał klimat, mógł w każdej chwili wyjechać do Niemiec, Niderlandów, Wielkiej Brytanii czy Norwegii. „Niech jadą!”, krzyknęła w październiku 2017 r. z ław sejmowych Józefa Hrynkiewicz z PiS, gdy posłanka PO Lidia Gądek ostrzegała z mównicy, że domagający się wyższych nakładów na służbę zdrowia młodzi lekarze w każdej chwili mogą opuścić Polskę.

Pandemia SARS-CoV-2 w ciągu tygodnia ujawniła, jak bardzo ta władza była nieprzygotowana na wyjątkową sytuację. I z jaką łatwością przychodziła jej fałszywa narracja. 18 marca br. premier Mateusz Morawiecki w programie „Gość Wiadomości” TVP zapewniał, że „przygotowania do zwiększonej liczby przypadków koronawirusa przebiegają codziennie. Rozpoczęliśmy te przygotowania parę miesięcy temu, kiedy usłyszeliśmy, bodaj 9 stycznia, o przypadkach koronawirusa”. Dziś wiemy, że to nieprawda.

Czy możemy zatem wierzyć premierowi? Czy naprawdę jego rząd jest w stanie wyprowadzić kraj z potężnego kryzysu gospodarczego? I co zrobi, gdy bezrobocie w Polsce sięgnie jesienią 20%? Mimo uruchamiania kolejnych tarcz antykryzysowych. A stanie się tak, ponieważ pomoc będzie za mała i przyjdzie zbyt późno. Gdy za kilka tygodni część z nas odkryje, że została bez grosza, zaufanie do rządu błyskawicznie spadnie.

Kryzys finansowy w roku 2008 uderzył w sektor bankowy i ubezpieczeniowy. Za to ominął fryzjerów, kosmetyczki, hotelarzy i restauratorów. Dziś jest odwrotnie. Wybornie ma się jedynie rodzimy sektor finansowy, który niczego nie chce zmieniać i na wszelki wypadek wstrzymał akcję kredytową. Słusznie liczy, że za chwilę uda się wyciągnąć od rządu choć kilkadziesiąt miliardów złotych „pomocy”. Zgodnie z zasadą prywatyzujemy zyski, nacjonalizujemy straty.

O przyszłość drżą za to samozatrudnieni oraz właściciele i pracownicy małych firm liczących do dziewięciu osób, których w Polsce mamy ponad 2 mln. Większość dobrze sobie radziła, a teraz nie wiemy, ile z tych firm przeżyje. W marcu lawinowo wzrosła liczba osób, które zawiesiły działalność gospodarczą. Z danych Centralnej Ewidencji i Informacji o Działalności Gospodarczej wynika, że zrobiło tak niemal 47 tys. przedsiębiorców. Rok temu w marcu – jedynie 18 tys. osób. Kwiecień będzie jeszcze gorszy. Z analiz firmy BNF wynika, że tylko w pierwszym tygodniu tego miesiąca zawiesiło działalność 22 tys. najmniejszych przedsiębiorstw. Nawet gdy epidemia się skończy, gospodarka będzie potrzebowała czasu, by wrócić do poprzedniej kondycji. Nie zawsze możliwa okaże się odbudowa dawnych relacji biznesowych, a nawiązanie nowych to dłuższy proces. Zmienią się też zachowania klientów, którzy bardzo ostrożnie będą wydawali pieniądze. Załamanie gospodarki przejdzie w recesję, która może trwać latami. Dodajmy do tego trudniejszy zapewne wyjazd do Unii Europejskiej i brak perspektyw w kraju…

Czas apokalipsy

W sprawach gospodarczych rząd mija się z prawdą. 18 marca na konferencji prasowej z udziałem premiera Morawieckiego prezes Narodowego Banku Polskiego Adam Glapiński publicznie oświadczył, że „fizycznej gotówki mamy nieprzebrane ilości”, co odebrano jako zapewnienie, że NBP gotów jest sfinansować dowolne potrzeby gospodarki poprzez skup obligacji emitowanych przez rządowy Polski Fundusz Rozwoju. W przypadku tarczy antykryzysowej 1.0 ze strony NBP padła kwota 70 mld zł. Niemal natychmiast okazało się, że to nie dość, i rząd zaproponował tarczę antykryzysową 2.0, lepiej przyjętą przez środowiska biznesowe. Choć i ona jest niewystarczająca.

Dla porównania Europejski Bank Centralny zadeklarował, że aby utrzymać płynność, zapewni bankom strefy euro wsparcie nawet 3 bln euro i dodatkowo 240 mld euro linii kredytowych. Krajom Unii Europejskiej posługującym się walutami narodowymi zaoferowano dostęp do puli 300 mld euro kredytów dla przedsiębiorstw i pracowników. Nie wiadomo jeszcze, na jakich zasadach środki te będą rozdysponowywane ani jaka ich część trafi do polskich firm. Jeśli dziś przedsiębiorcy o tym nie wiedzą, to w sierpniu zrozumieją, jaka jest różnica między Polską a krajami strefy euro.

Sejm w połowie lutego przyjął budżet bez deficytu. Minister finansów Tadeusz Kościński zapewniał, że jest on oparty na solidnych podstawach, a polskie finanse mają się dobrze. Po czterech tygodniach można było to między bajki włożyć. Podstawy okazały się kruche, a finanse w opłakanym stanie.

Ekonomistom trudno nawet przyjąć prognozę wysokości PKB naszego kraju. Adam Glapiński przewidywał w połowie marca, że będzie to wzrost o 2%, i dodawał, że „prognozy Narodowego Banku Polskiego nie zakładają wejścia polskiej gospodarki w recesję”. Ekonomista Marek Zuber był zdania, że w wariancie optymistycznym nasza gospodarka wzrośnie o 0%. Międzynarodowy Fundusz Walutowy prognozuje, że PKB spadnie do minus 4,6%. Natomiast eksperci banku Morgan Stanley ostrzegli, że w wariancie pesymistycznym polska gospodarka skurczy się o 5,6%.

A pewnie będzie jeszcze gorzej, jeśli stan „wygaszenia” kraju potrwa dłużej. Szacuje się, że każdy dzień kryzysu kosztuje nas od 7 do 8 mld zł. Miesięcznie to strata od 217 do 248 mld. A przecież łagodzenie restrykcji i odmrażanie gospodarki będzie powolne. Czyli nie ma mowy o błyskawicznym powrocie koniunktury. Czy społeczeństwo to wytrzyma? Nie wytrzyma.

Minister zdrowia Łukasz Szumowski w wywiadzie udzielonym RMF FM 14 kwietnia ostrzegł: „O takich wakacjach, jak sobie wyobrażaliśmy, możemy zapomnieć. Nie ma żadnych danych, że epidemia wygaśnie z powodu lata. Możemy zakładać, że kolonii i obozów nie będzie”. Setki tysięcy dzieciaków i nastolatków spędzi zatem wakacje w rozgrzanych blokowiskach. W towarzystwie rodziców, którzy stracili albo pracę, albo własne firmy. Jak to określił w komentarzu jeden z internautów, „»wkurw« będzie maksymalny”. Policja już odnotowuje dramatyczne nasilenie się stosowania przemocy w rodzinach. A to dopiero początek.

Odwykliśmy od bezrobocia na poziomie ponad 15%. Urzędy pracy zostaną dosłownie zalane ludzką falą. I będą sobie radziły źle. Już teraz brakuje tam pracowników. Rządzący muszą wiedzieć, że jesienią cierpliwość Polaków się skończy. Przypomnę: w 2001 r. przy urnach odesłaliśmy w niebyt Akcję Wyborczą Solidarność, dlatego że rząd premiera Jerzego Buzka nie umiał sobie poradzić z kryzysem wywołanym „chłodzeniem gospodarki” przez ówczesnego ministra finansów Leszka Balcerowicza. Bezrobocie sięgało wtedy 20%.

Dziś Prawo i Sprawiedliwość może nie liczyć się z opiniami Polaków, bo uważa, że ma „mandat wyborczy od suwerena” i poparcie w sondażach. Ale co zrobi rząd, gdy wściekli mieszkańcy łódzkich Bałut albo warszawskiej Pragi ruszą niszczyć najbliższe supermarkety, jak miało to miejsce w 2013 r. w ogarniętej kryzysem Argentynie?

W dramatycznej sytuacji znajdą się frankowicze, którzy wzięli kredyty mieszkaniowe na 30 lat, a stracili lub stracą pracę. PiS im nie pomoże. To samo dotyczy firm pozbawionych dostępu do kredytów obrotowych. Już zaczęły się zatory płatnicze. Jesienią będzie ich jeszcze więcej. Prowadzenie działalności handlowej stanie się bardzo ryzykowne. Osoby, które w dobrych czasach kupowały mieszkania na wynajem i miały nadzieję, że zaciągnięte kredyty „same się spłacą”, mogą się zawieść, gdyż pozbawieni środków do życia najemcy się wyniosą.

Na pieniądze od najemców nie mogą również liczyć spółki będące właścicielami galerii handlowych, bo działają tylko markety spożywcze, drogerie i apteki. A spłacać niemałe kredyty trzeba.

Szczególnie groźna jest sytuacja w rolnictwie. W kryzysach wieś zazwyczaj radziła sobie dobrze, bo ludzie muszą jeść. Ale przed nami – zdaniem Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej – najgorsza od 100 lat susza. A to oznacza niskie plony i wysokie ceny. Warto wiedzieć, że część rolników do dziś nie otrzymała ubiegłorocznego „zasiłku suszowego”. Nie sposób przewidzieć, jak przetrwają bez pomocy państwa.

A co zrobić ze służbą zdrowia, która nadal będzie wymagała znacznych nakładów? Pieniądze na to będą musiały się znaleźć. Tymczasem w wyniku epidemii wpływy do budżetu, głównie z podatku VAT i akcyzy, spadają. O ile? Nie wiadomo. Ostatnie oficjalne dane dotyczące wykonania budżetu państwa oraz zadłużenia dostępne na stronie internetowej Ministerstwa Finansów obejmują okres od stycznia do końca lutego br. Wiadomo, że od 1 marca zaczęły się bardzo złe czasy dla finansów publicznych.

By poradzić sobie z tymi wyzwaniami, potrzebna byłaby choć elementarna współpraca między rządem a opozycją. Ale do tego nie dojdzie. Politycy opozycji mają nadzieję, że wystarczy poczekać, aż rząd PiS upadnie pod ciężarem kryzysu i otwartych protestów. Po cichu liczą na to, że jak już będzie bardzo źle, społeczeństwo zgodzi się na kolejną sesję zaciskania pasa. Z kolei liderzy Prawa i Sprawiedliwości swoją szansę widzą we wprowadzeniu w Polsce otwartego autorytaryzmu. Cytując Mateusza Morawieckiego, będziemy „zap… za miskę ryżu”.

Fot. Krzysztof Żuczkowski

Wydanie: 18/2020, 2020

Kategorie: Kraj

Komentarze

  1. Radoslaw
    Radoslaw 27 kwietnia, 2020, 22:15

    ” Jest kwestią czasu, kiedy ludzie wyjdą na ulice.”Wyjdą – i co? I szybko się przekonają, że mogą sobie co najwyżej pospacerować z transparentami. Skończyły się czasy, kiedy do jednej zbuntowanej fabryki przerażona władza wysyłała urzędników w randze wicepremiera – jak to było w Stoczni Gdańskiej w 1980 roku. Skończyło się w 1989 roku. Jest kapitalizm, więc władza powie, że to nie ona, tylko rynek decyduje o cenach. Jest demokracja, więc władza powie, że skoro nas wybraliście, to macie siedzieć teraz cicho.A już najbardziej to mnie rozśmieszyły te wizje buntujących się na mediach spolecznosciowych hotelarzy czy fryzjerów. I co – w ramach ataku na władzę wyślą jej mail`e z groźnymi emotikonami? W Polsce nie ma się kto zbuntować i nie ma kto tego buntu zorganizować. Jeśli będzie bunt, to albo niemrawy, który tylko władzę rozśmieszy, albo dziki, bezmyślny i brutalny, który w równie brutalny sposób zostanie stłumiony. Całą frustrację i nienawiść Polacy obrócą przeciwko sobie – tego ich nauczyło 30 lat „wolności, demokracji i wolnego rynku”. Zagrożeni bezrobociem i biedą będą sobie podkładać świnie i poniewierać w miejscu pracy, wyładowywać agresję w rodzinie, na drodze albo na sobie samych. Wskaźniki przemocy domowej i samobójstw poszybują pod niebo.A eksperci z Ogólnopolskiego Instytutu Ekspertów Wszelakich orzekną w TV, że to wina pół wieku komunizmu. Lud narodowo-katolicki, uspokojony wyjaśnieniami, grzecznie wróci do swoich ulubionych zajęć.

    Odpowiedz na ten komentarz
  2. raj
    raj 1 maja, 2020, 20:56

    „O przyszłość drżą za to samozatrudnieni oraz właściciele i pracownicy małych firm […] Większość dobrze sobie radziła, a teraz nie wiemy, ile z tych firm przeżyje.”
    Nie. Jeżeli teraz nie wiedzą, czy przeżyją, to znaczy, że nie radzili sobie dobrze. Radzili sobie na tyle, żeby ledwo starczyło im na przeżycie. To nie jest „dobrze”. „Dobrze” jest wtedy, kiedy zgromadzi się rezerwę finansową pozwalającą przetrwać trudny czas. I niestety, na podobnej zasadzie funkcjonowało całe państwo.

    Odpowiedz na ten komentarz

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy