Rząd się wyleczy

Rząd się wyleczy

Nadchodzące wybory nie sprzyjają skutecznym rozmowom z lekarzami

W ciągu kilkunastu ostatnich dni w Polsce zapanowała wręcz psychoza ewakuacji szpitali. Duża część mediów nie mogła już się doczekać, kiedy wreszcie będzie można dramatycznie opisywać rozdzierające sceny, jak to zapłakana i złorzecząca wrednym konowałom rodzina żegna swego najbliższego, uwożonego w nieznane. Mówiono i pisano o szpitalach we wszystkich większych miastach Polski, z nadzieją, że wreszcie tam się coś zacznie, rząd powołał dwa specjalne sztaby antykryzysowe. Na szczęście na razie (do wieczora w piątek 5 października) sztaby nie przepracowały się. Oprócz przewiezienia pojedynczych pacjentów w kilku placówkach, dwie większe ewakuacje nastąpiły tylko w Częstochowie i w Mielcu (po ok. 100 pacjentów).
Oczywiście, sytuacja w polskiej służbie zdrowia nie jest normalna, groźba ewakuacji wciąż istnieje. Znowu zadziwiliśmy czymś Europę, w innych krajach żądania podwyżek ze strony białego personelu jakoś nie wywołują bowiem konieczności przerzucania setek chorych śmigłowcami i karetkami z miejsca na miejsce.
Czy zatem trzeba było zwlekać, aż lekarze rzeczywiście, jak to zapowiadali od miesięcy, zaczną odchodzić z pracy, gdy upłyną terminy wymówień? Czy należało rozmawiać z nimi z wyższością? Czy rząd słusznie nakazał dyrektorom szpitali, by warunki powrotu do pracy uzgadniano z pojedynczymi osobami, a nie ze związkami zawodowymi lekarzy?

Przydałby się trup

Z pewnością przedstawiciele rządu i administracji powinni intensywniej zabiegać o zażegnanie tego konfliktu. Sytuację utrudniała jednak generalna wrogość braci Kaczyńskich do jakiegokolwiek kompromisu. A tu jeszcze chodzi o lekarzy, ustawionych przez braci w roli łapowników mających – zdaniem min. Ziobry – krew na rękach, pazernych, bezdusznych wykształciuchów spod ciemnej gwiazdy, w białych kitlach. Oni przecież i tak nie zagłosują na PiS, nie ma zatem sensu zajmować się ich sprawami, opłaca się natomiast napuścić na nich resztę społeczeństwa. I napuszczano, czego przykładem było jeszcze w czerwcu delegowanie na spotkania z nimi takiego „męża stanu” jak pożal się Boże wicepremier Gosiewski. Niemrawe próby dialogu kończyły się więc fiaskiem.
Wiadomo było, że w październiku upływa termin wielu lekarskich wypowiedzeń. Rząd nie zrobił jednak nic, by choć spróbować zapewnić dopływ innych lekarzy na miejsce tych, którzy planowali zakończenie pracy. Czekano, aż sytuacja dramatycznie się zaostrzy, konieczne stanie się widowiskowe ewakuowanie szpitali, a PiS będzie mogło wykorzystać konflikt do celów kampanii wyborczej. Najlepiej nadałaby się do tego śmierć jakiegoś pacjenta. W ubiegły poniedziałek „Dziennik” ogłosił więc, że z winy lekarzy, którzy zrezygnowali z pracy w Częstochowie, zmarł jeden z chorych. Mocodawcy i redaktorzy „Dziennika” jednak się pośpieszyli, bo pacjent nie umarł.

Socjalizm albo śmierć

Trwałym elementem rozmów z lekarzami są próby wywoływania podziałów wśród personelu szpitalnego, podejmowane przez administrację (to realizowanie w mikroskali tego, co rządzący robią w całej Polsce). Takie działania mają ułatwić pacyfikowanie protestów i bywają skuteczne. W Mielcu dyrekcja szpitala i urzędnicy starostwa rozmawiali, jak kazał rząd, nie z lekarskim związkiem zawodowym, lecz z pojedynczymi lekarzami. W tym samym czasie pięć innych związków z tego szpitala, skupiających pracowników niebędących lekarzami, założyło w porozumieniu z dyrekcją wspólny Komitet Obrony Szpitala, mający bronić placówki przed niechybnym upadkiem, jaki nastąpi w wyniku realizacji lekarskich postulatów. Komitet zaprosił do swego składu komórkę związku zawodowego lekarzy. Stanowiło to oczywistą prowokację, bo skoro ze związkiem tym wcześniej nie rozmawiano, a komitet powstał, by nie dopuścić do podwyżek płac lekarzy, było oczywiste, że lekarski związek w skład komitetu nie wejdzie. Tak też się stało, a wtedy Komitet Obrony Szpitala natychmiast publicznie oskarżył lekarzy, że nie zależy im na dobru szpitala.
Ta prymitywna socjotechnika naturalnie nie służy kompromisowi, ale nie o kompromis (obcy przecież obecnej administracji państwowej) tu chodzi, lecz o społeczne ukazanie lekarzy w możliwie złym świetle.
Lekarze też jednak nie zawsze dbają, by pokazywać swoją pozytywną stronę. Niemało krwi mogło napsuć to, że podczas negocjacji w Radomiu mówili o pensjach wynoszących 16 tys. zł. Oczywiście o takich płacach w publicznej służbie zdrowia mowy być nie może. Lekarze tłumaczyli potem, że nie domagali się podwyżek tej wysokości, wspomnieli jedynie, iż takie mogą być. Niech więc nie wspominają!
Nie można też nie spytać, jak wybory wpływają na poczynania szefa lekarskiego protestu. Wypada mieć nadzieję, że przewodniczącemu Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Lekarzy, Krzysztofowi Bukielowi, który pod hasłem „Socjalizm albo śmierć! Czy jest jakaś różnica!” kandyduje do Senatu w Szczecińskiem z tzw. Unii Polityki Realnej (powszechnie wiadomo, że UPR zawsze popiera związki zawodowe…), kampania wyborcza nie przeszkodzi w racjonalnych działaniach na rzecz lekarzy.

W psychiatryku bez wyniku

Po stronie administracji najwięcej poczucia odpowiedzialności za losy ludzi, których się reprezentuje i tych, co ich mają leczyć, wykazują samorządy. To na tym szczeblu załatwia się teraz, dość skutecznie, lekarskie postulaty.
Do negocjacji włączają się też przedstawiciele rządu. W warszawskim szpitalu dla psychicznie chorych w rozmowach brał udział min. Religa. Negocjacje przerwano w środę, bez sukcesu. Nie ułatwiają rozmów pojawiające się niekiedy kwestie kadrowe – np. lekarze strajkujący w szpitalu dla psychicznie chorych w Radomiu chcieli odwołania niektórych swoich szefów.
Generalnie jednak Radom jest przykładem sukcesu. Tam min. Religa skutecznie pomógł w zażegnaniu konfliktu. Prawie 250 lekarzy z trzech szpitali wróciło do pracy, nie trzeba było ewakuować chorych. Ustalono, że zasadnicza płaca (bez dyżurów) będzie wynosić od 2,8 tys. zł (młodszy asystent) do 3,9 tys. zł (starszy asystent). To prawie półtorej średniej krajowej.
Radomscy lekarze początkowo chcieli płac prawie dwukrotnie wyższych, co pokazuje ich dużą zdolność do kompromisu. Wcześniej w Suwałkach cofnęli wypowiedzenia, godząc się na 800 zł podwyżki. Wracają też do pracy lekarze z ewakuowanego wcześniej szpitala w Mielcu. W Częstochowie obiecują zaś, że wrócą za podwyżkę, która pozwoli im zarabiać, bez dyżurów, 1,8 średniej pensji. Czy zgodzą się na rozwiązanie radomskie (1,3 średniej, a dyżury traktowane jak godziny nadliczbowe)?
W ostatnich dniach zawarto porozumienia płacowe z lekarzami 20 szpitali. W 60 protesty wciąż trwają, szefowie co najmniej połowy z nich muszą się jeszcze liczyć z ewentualnością przeniesienia części pacjentów. Spory będzie można skutecznie zakończyć dopiero po wyborach, kiedy już nikt nie będzie miał interesu w ich podgrzewaniu.

 

Wydanie: 2007, 41/2007

Kategorie: Kraj

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy