Rzewne jajo

Rzewne jajo

Pokrak stuka od rana w okno. Skolonizował balkon i planuje inwazję na mieszkanie. Pcha się, kładzie na szybę drzwi balkonowych, macha skrzydłami, jakby chciał wlecieć do środka. Przytulony do framugi zamyka paciorkowate oko, ale kiedy pies podchodzi bliżej – znów dziobie szybę. Spory labrador, który boi się tylko dźwięku, jaki wydaje obcinarka do paznokci, odskakuje od okna i wchodzi pod stół. Pokrak ma łysą, zbyt małą głowę. Sterczą z niej cztery żółte piórka. Na dziobie ma garb z nozdrzami i powłóczy lewą nogą, którą złamał, kiedy spadł z szafki na stare donice. To najbrzydsze pisklę, jakie w życiu widziałam – co jest? Czy one nie powinny być jakoś po darwinowsku ładne? Żeby je ktoś w ogóle chciał? Duże oczy, słodkie minki? Nie. Pokrak skrzeczy, naciera. Jest jednocześnie żałosny i przerażający jak głodny zombie. Biedaczek.

Zmanipulowano mnie. Najpierw matka słodko gruchała, przysiadała płochliwie na barierce. Potem ojciec mrugał do mnie, stroszył się zalotnie, gładził dziobem twarde, połyskliwe pióra. I kiedy przejęły starą torbę Nike, tylko się ucieszyłam. Przesympatycznie, w łóżku pies, w wannie rybiki, na balkonie gołąb. Jestem normalnie matka natura! Na pohybel kapitalizmowi i nowym technologiom. Wystarczyła chwila nieuwagi, a torba zniknęła. Nikt nie chciał się przyznać do kradzieży, ale sprawa była jasna – ktoś, zachowując się po mieszczańsku, zlikwidował gniazdo, raniąc uchodźców, diasporę i matkę naturę za jednym zamachem.

Uroniwszy łzę, wróciłam do garów. A jednak po dwóch dniach (wzruszające!) ptaki w trybie ekspresowym naniosły kilka żałosnych gałązek i lala złożyła jajo. No, jajo to był już szantaż emocjonalny. Śnieżnobiałe, okrągłe, czyste i niewinne. Stanęłam na straży jaja. – Jak ktoś tknie jajo, myje wannę 12 razy z rzędu! – zawołałam. Jajo rosło w siłę (a przynajmniej TO w jaju). Tatuś troszczył się i kręcił wokół dumnej matrony. Wreszcie dnia pewnego usłyszałam trzepot skrzydeł i zobaczyłam jakąś plątaninę cieni, jakieś machanie. Po kilku dniach małe stoczyło się z szafki i powłócząc nóżką posuwało po balkonie.

– Musisz przeżuwać słonecznik, robić z dłoni tutkę i karmić małego w taki sposób, że on ci będzie z tej tutki dziobkiem wyjadał – poradził kolega. Koleżanka poradziła zadzwonić na pogotowie, specjalne pogotowie dla małych zwierząt. Dostałam od nich SMS-a: „Nie mogę odebrać. Proszę przysłać zdjęcie ptaka”. Uznałam to za dwuznaczne, ale posłusznie udałam się na balkon z iPhone’em. I oto dopadła mnie zemsta losu. Zemsta losu jest najstraszniejsza. Niesprzątany od trzech sezonów balkon stał się schulzowskim labiryntem pełnym przedmiotów tajemnego pochodzenia, nieczystych narzędzi, od lat pomijanych świadków letnich zabaw i zdrowotnych postanowień. Krótko mówiąc: połamane rowerki, jakiś stepper, dziwne teczki, zeschnięte rośliny w donicach, sflaczała piłka, ohydna szafka nocna, na przemian schnące i moknące ręczniczki, które pewnie podłapały już jakieś świństwo. Słowem z koziej dupy trąbka. I znajdź tam tego ścierwaka-pokraka! I weź mu zrób zdjęcie! Przyznam – padłam na kolana i pochylona szukałam między sprzętami. Kiedy odchodziłam – skrzeczał żałośnie. Kiedy się zbliżałam – przezornie cichł. I tak bawiliśmy się trzy dni.

Myśl o ptaku zdominowała moją biedną mózgownicę. Byłam jak matka, która może w nieskończoność o odżywkach, kupkach i dziwnych zwyczajach. Ktoś o Kierkegaardzie – ja o garbie na dziobie. Ktoś o bezsenności w czasie kapitalizmu – ja o gniazdowaniu. Tymczasem młody skumał czaczę, że ma we mnie sojusznika, i całkiem już śmiało przechadzał się po włościach. Rodzice, wujkowie – wszyscy śmiało obsrywali balkon. Zabrałam stamtąd suszarkę i zastawiłam pokój parującymi gaciami. By the way, mieszkanie jest małe i ów regres był widoczny, nieco uciążliwy. Stuk-puk! Świt! Skrzeczenie, trzepot, gówienka! Dzień jak co dzień.

– Pojedźmy do OBI i kupmy sztucznego ptaka (myślałam, że to się kupuje gdzie indziej). Czarny, sztuczny ptak jest wymyślony po to, żeby odstraszać gołębie – powiedziała moja ulubiona koleżanka. Po zajęciach na kulturoznawstwie wsiadłyśmy w autko i obrałyśmy kurs na Bielany. Na Bielanach akurat wystawiono ptaka (w celach reklamowych). Za podejrzany uznałyśmy fakt, że obsiadły go wróble, a wokół latały gołębie. Obie jednak ustawiłyśmy na swoich balkonach po ptaku. Ile razy od tamtej pory podskoczyłam z przerażenia, kiedy podążając zaspana do elektrycznego czajniczka – postrzegałam nagle to gipsowe cielsko. Dziwny, czarny cień, podejrzanie znieruchomiały drapieżca – wciąż o nim zapominałam i znów wpadałam na niego przerażona. A gołębie? W to im graj! Zachwycone. Ustrojono im balkon w drapieżnika. Mają totem jak każde porządne plemię. Trawienie im się przez to nie zepsuło.

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy