To są prawdziwe wakacje

Dzięki „Przeglądowi” wychowankowie Domu Dziecka w Ełku przejechali na rowerach 467 km wokół jeziora Śniardwy

Jest ich tyle, co w filmie „Parszywa Trzynastka”, mówią. Dziesięciu chłopaków i trzy dziewczyny – wszyscy w żółto-granatowych koszulkach z logo „Przeglądu”, bo redakcja sponsoruje wyprawę, krótkich spodenkach i kaskach na głowach. Są wychowankami Domu Dziecka im. Grzegorza Aleksandrowicza w Ełku. W pierwszy wakacyjny poniedziałek wyjeżdżają na trasę obozu wędrownego „Wokół jeziora Śniardwy”. Do 5 lipca przejadą 467 km po najbardziej malowniczych zakątkach Mazur. Godzą się zabrać mnie ze sobą.
Trwają ostatnie gorączkowe przygotowania. Sprawdzanie rowerów, powietrza w kołach, jeszcze trochę wodzenia palcem po mapach. Pierwszy dzień nie będzie aż tak forsowny, mamy przejechać zaledwie 28,5 km. Właśnie tyle wynosi trasa z Ełku do Bemowa Piskiego, tylko że droga wiedzie przez pagórki Mazur Garbatych i piaszczyste wertepy, gdzie nieźle przyjdzie nam kręcić.
– Cała organizacja obozu i przebieg trasy zostały tak zaplanowane, aby uczestników zbytnio nie przemęczać – tłumaczy Jarosław Wasilewski, jeden z organizatorów imprezy. – Dlatego staraliśmy się zapewnić naszym podopiecznym przyzwoitą bazę noclegową oraz trzy solidne posiłki dziennie. Przez całe 12 dni rowerzystom będzie towarzyszył samochód wiozący bagaże i napoje. Szlak wiedzie mniej uczęszczanymi drogami i leśnymi duktami przez unikalne ostoje przyrody, np. rezerwat ornitologiczny nad jeziorem Warnołty czy leśno-bagienny nad jeziorem Mokre.

Hej, w drogę po przygodę

Ruszamy o 10 rano sprzed domu dziecka. Na przedzie jadą „granatowi”, ze swoim opiekunem Czarkiem Hirsztrittem; my, „żółci”, z Jarkiem Wasilewskim suniemy za nimi w półkilometrowym odstępie. Jednak ogarnięci żądzą granatowi mocno naciskają na pedały i z minuty na minutę dystans między nami się powiększa. W końcu giną nam zupełnie z pola widzenia, będziemy ich gonić aż do samych Mostołtów.
Na początku jedzie się przyjemnie gładkim, porządnym asfaltem, tylko uciążliwy wiatr trochę spycha z jezdni. Im dalej od miasta, tym droga staje się węższa, bardziej dziurawa, a za wsią Chruściele zaczynają się brukowe odcinki, na których trzęsie niemiłosiernie. Za to widoki wokół cudowne. Morza traw, poprzetykane polnymi kwiatami w pełnym rozkwicie, przecinają cieniste parowy i zagajniki. Szosa pnie się w górę faliście, by po chwili spadać i znowu się wznosić. Za Mostołtami na rozwidleniu dróg wreszcie dopędzamy peleton. Czas na postój. W ruch idą bidony, bo słońce, chociaż zamglone, daje nam się we znaki.
Po krótkim odpoczynku skręcamy na żwirową dróżkę kluczącą polnymi serpentynami w stronę ciemnej linii lasu. Z okolicznych pagórków obserwujemy położoną w zagłębieniu nad jeziorem wieś Zdedy. Bezszelestnie przemykamy przez nadjeziorne łąki – nie chcielibyśmy spłoszyć buszującego tam ptactwa. Wokół cisza jak makiem zasiał, żadnych ludzi, samochodów, jedynie skrzypienie żwiru pod kołami. Z nasłonecznionych pól wpadamy prosto w cienisty chłód boru. Pora na kolejny postój. Chłopaki przysiadają na pościnanych pniach i fotografują się zawzięcie. Nikt nie narzeka, nie marudzi, nie wymyśla. Zresztą najgorsze mamy już za sobą. Do Bemowa zostało tylko 6 km. Zajeżdżamy tam przed czasem, w samo południe.
Szef Klubu Garnizonowego już na nas czeka. Oprowadza po obiekcie, pokazuje łazienki i sypialnie – dziś będziemy spać na wojskowych materacach. Ale przedtem chłopaki rzucają się do bilardowych stołów. Stukotowi bil wtórują głuche wybuchy dochodzące z otaczających Bemowo lasów. To artyleria ćwiczy na pobliskim poligonie.

Wyrwać się z tej nudy

– Pojechałybyśmy wszędzie, nawet na kraj świata, po 100 km dziennie, byleby tylko w tym bidulu nie siedzieć i po tych schodach wciąż nie chodzić z dołu do góry, z góry na dół – zwierzają mi się dziewczyny.
Nuda to, ich zdaniem, najgorsza rzecz w domu. Wiedzą o tym też wychowawcy, opiekunowie oraz dyrektor i chociaż niewiele mają możliwości, próbują jakoś tę nudę zwalczyć. Jednym ze sposobów było założenie koła krajoznawczo-turystycznego. W jego ramach zorganizowano wiele obozów wędrownych, spływów kajakowych i biwaków. Ale niedawno trzeba było zawiesić działalność koła. Starostwo, pod które podlegają domy dziecka, nie ma pieniędzy. Wszystko wskazywało na to, że do tegorocznego obozu nie dojdzie. Na szczęście znaleźli się sponsorzy.
– Byliśmy kompletnie załamani – mówią chłopcy – od pół roku szykowaliśmy się do tego wyjazdu. Najpierw trzeba było się przebić przez kwalifikacje, bo nie każdy nadaje się do tego rodzaju turystyki. Zresztą liczbę uczestników ograniczają też przepisy: kolumna rowerowa nie może liczyć więcej niż 15 osób. Kiedy w końcu znaleźliśmy się na liście, wszystko o mały włos nie wzięło w łeb przez pieniądze; do dzisiaj nie wierzyliśmy, że się uda.
Wychowankowie domów dziecka w wakacyjnych ofertach raczej nie przebierają . Czasem zdarzy się jakaś wymiana z innym domem albo krótki biwak – i to wszystko. W tych placówkach po prostu na nic nie ma pieniędzy. Ostatnio, by zaoszczędzić na podstawowe potrzeby, wstrzymano ełckim wychowankom nawet kieszonkowe.
– Kiedyś otrzymywałam miesięcznie 17 zł – mówi Iwona. – Może to niewiele, lecz zawsze na jakieś drobne wydatki można było uzbierać. Teraz pozostało mi tylko pożyczanie od wychowawców, mam już u nich 30 zł długu.
Wychowawcy, chociaż sami zarabiają niewiele, ani słowem nie wspominają o tych nieformalnych pożyczkach. Chyba są już przyzwyczajeni, że po części pracują społecznie. Nawet kierowca Jan Sot nie narzeka. Uśmiecha się szeroko, gdy wychowankowie pytają go przymilnie: „Jak tam leci, panie Janku?”.

My z marginesu

– Wszystkie chłopaki z bidula to albo elektryki, albo mechaniki, a dziewczyny krawcowe lub fryzjerki – zauważa z goryczą Kasia, kiedy pytam o ich życiowe plany.
W takich placówkach start w dorosłe życie do łatwych nie należy. Wielu z nich kończy zawodówki o reliktowych niemalże specjalnościach, po których trudno znaleźć pracę. Kolejnym problemem jest brak mieszkań. Dzieci z domów dziecka wcale nie otrzymują ich od ręki, są tylko preferowane na listach oczekujących. A listy te są długie. Bywa, że dorośli wychowankowie zawierają z dyrektorem domu tzw. kontrakty i dalej w nim mieszkają za pewną odpłatnością.
Tylko najbardziej uparci zdobywają maturę lub dostają się na studia. Piotr z ełckiego domu do takich właśnie należy. Chociaż oblał ustny egzamin dojrzałości z matematyki, zamierza zdać go w sierpniu i jeszcze gdzieś się zaczepić. Kasia też jest ambitna. Planuje w przyszłym roku startować do którejś z miejscowych szkół wyższych. Tylko Iwona jest w kropce – jesienią ma się usamodzielnić, a nie ma ani pracy, ani mieszkania.
– Ale nie to jest najgorsze – mówi. – Najbardziej przykre są opinie otoczenia. Kiedyś uczennica z mojej klasy powiedziała mi wprost, że jesteśmy marginesem społecznym, bo wiadomo, kim byli nasi rodzice.
Piękne otoczenie i sprzyjająca aura szybko jednak pozwalają zapomnieć o problemach. Na drugi dzień znów jesteśmy w trasie, robimy kółko nad jeziorem Orzysz. Zaczynają się pierwsze awarie, ktoś złapał gumę, ktoś inny urwał błotnik. Choć z tego powodu zamieszania jest co nie miara, opiekunowie ani razu nie tracą cierpliwości ani nie podnoszą głosu. Oni też odpoczywają.

 

 

Wydanie: 2002, 26/2002

Kategorie: Przegląd poleca
Tagi: Helena Leman

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy