Sąd nad rasą

Sąd nad rasą

Amerykańscy konserwatyści walczą o zniesienie kryterium rasowego w procesie rekrutacji na studia

Polskiemu czytelnikowi może to się wydawać abstrakcją, ale w wielu krajach anglosaskich złożenie podania na studia wymaga mnóstwa czasu, kreatywności, a coraz częściej i pieniędzy. Żeby dostać się na najlepsze uczelnie, nie wystarczą dobre oceny czy osiągnięcia w konkursach naukowych. Kandydat musi być dobry całościowo. Oprócz ocen znaczenie mają listy rekomendacyjne – przez kogo i jakim językiem napisane – zaangażowanie w projekty pozaszkolne, cenione zresztą tak samo jak sport, i umiejętność opowiedzenia własnej historii, co manifestuje się za pomocą wycyzelowanego listu motywacyjnego. W USA liczy się jeszcze kwestia pochodzenia. W przeciwieństwie do np. szkół w Wielkiej Brytanii Amerykanie wciąż hołdują legacy preference, czyli zasadzie dawania forów kandydatom, których krewni w przeszłości studiowali na tej samej uczelni. Wbrew wizji lansowanej przez popkulturę nie muszą to być postacie wybitne, zasłużone dla historii kampusu ani wspierające uczelnię milionami dolarów. Wystarczy starszy brat, który przez rok studiował nawet na niszowym kierunku, albo mama, która grała w uczelnianej reprezentacji.

Przez ostatnie sto lat przyjmowanie na studia w USA naznaczone było różnymi aberracjami. Opisał je kanadyjski antropolog Malcolm Gladwell na łamach tygodnika „New Yorker” w 2005 r. W głośnym eseju „Getting In” (Dostając się) analizował absurdy kryteriów, którymi kierowały się komisje rekrutacyjne w ostatnich dekadach. Były tam i antysemickie działania Harvardu, którego oficjele martwili się, że na studia dostaje się zbyt wielu Żydów, i zmiana, którą w latach 60. zaczęło wprowadzać Yale, sfrustrowane słabymi wynikami drużyn sportowych. Od tego momentu w sposób zupełnie arbitralny komisje tej uczelni przyznawały dodatkowe punkty młodym mężczyznom, mogącym wzmocnić zwłaszcza reprezentację w futbolu amerykańskim (tu prestiżowym rywalem jest właśnie Harvard).

Nic jednak nie wywołało więcej kontrowersji niż wprowadzenie kryterium rasowego. Affirmative Action, strategia afirmacyjna dla mniejszości rasowych, przez lata była integralnym elementem życia w Stanach Zjednoczonych. Od początku lat 60., a zwłaszcza od przyjęcia przez Kongres przełomowych ustaw: Civil Rights Act, ustawy o prawach obywatelskich, a wcześniej, w 1961 r., ustawy o równych szansach, wyrównywanie możliwości ze względu na tożsamość rasową stało się powszechne. W szkołach, na uczelniach, w administracji publicznej. W wielu miejscach pojawili się dzięki temu pierwsi czarnoskórzy prokuratorzy, szefowie policji, sędziowie czy dyrektorzy szpitali.

W edukacji wyższej oznaczało to nie tylko pełną i oficjalną desegregację, ale też poszerzenie możliwości dla czarnych studentów. Ich marzenia nie ograniczały się do nauki na tzw. HBCU, Historically Black Colleges and Universities, najlepszych uczelniach przyjmujących głównie – a czasami wyłącznie – Afroamerykanów. W całym kraju było takich placówek 107, a wiele z nich miało bardzo wysoki poziom. Nikt jednak nigdy nawet nie udawał, że dorównywały jakością nauczania Lidze Bluszczowej czy uczelniom kalifornijskim. Dzięki akcji afirmacyjnej czarnoskórzy kandydaci, a później i Latynosi, mieli wreszcie realny wybór.

Krucjata Edwarda Bluma

Tak było przez niemal sześć dekad prawie w całych Stanach, ale bardzo możliwe, że już nie będzie. Latem przyszłego roku Sąd Najwyższy, w którym przewagę 6:3 mają nominaci Partii Republikańskiej, podejmie ostateczną decyzję co do ochrony strategii afirmacyjnych na poziomie federalnym. Pretekstem do tego są dwie sprawy, które trafiły do sądu w tym roku – argumenty stron zostały przedstawione 31 października na trwającym ponad pięć godzin posiedzeniu. W obu przypadkach skarżącym jest organizacja Students for Fair Admissions (ang. studenci dla uczciwej rekrutacji na studia). Na jej stronie internetowej można przeczytać, że roztoczyła opiekę nad przeszło 20 tys. uczniów, przede wszystkim z rodzin migrantów z Azji i wysp Pacyfiku, którzy zdaniem SFFA są dyskryminowani ze względu na rasę przy składaniu papierów na studia. SFFA walczy więc, o ironio, o reformę systemu rekrutacji na uczelnie – chce zlikwidować strategie afirmacyjne, bo uważa je za… rasistowskie.

W rzeczywistości, jak zauważają na łamach magazynu „The Atlantic” Lee Bollinger i Geoffrey Stone, SFFA to przykrywka dla działalności Edwarda Bluma. Wywodzący się z Teksasu prawnik karierę polityczną zaczynał w latach 80., zachłysnąwszy się neokonserwatyzmem i polityką Ronalda Reagana. Pisał płomienne artykuły i analizy prawne, udowadniając czytelnikom, że im mniej będzie w ich życiu ingerencji rządu federalnego, tym lepiej – i dla nich, i dla rządu. W połowie tamtej dekady sam zdecydował się na start w wyborach do Kongresu, ale wyraźnie przegrał z rywalem z Partii Demokratycznej. Nigdy z tą klęską się nie pogodził, mało tego – błyskawicznie znalazł jej przyczynę. Według Bluma ktoś taki jak on nie miał najmniejszych szans wygrać z lewicą (czytaj: demokratami), bo okręgi wyborcze zostały tak wytyczone, by wyborcom z mniejszości etnicznych dać nieproporcjonalnie duży wpływ na wynik wyborów. Innymi słowy, przegrał, bo był dyskryminowany rasowo we własnym kraju.

Od tej pory Edward Blum z walki przeciwko strategiom afirmacyjnym uczynił sens swojego życia. Te postulaty nie były jednak specjalnie popularne nawet wśród bardziej konserwatywnych republikanów, więc na wsparcie związanych z partią prestiżowych prawicowych instytucji nie za bardzo mógł liczyć. Powołał zatem własną i dzisiaj za pośrednictwem SFFA ciąga po sądach wszystkich, zwłaszcza tych najlepszych. Na koncie ma już pozwy przeciwko Yale i University of Michigan, ale to sprawy wytoczone władzom Harvardu i University of North Carolina przyniosły mu międzynarodową sławę i rozpoznawalność. Właśnie w tych dwóch procesach, połączonych w jedno wysłuchanie, prawnicy SFFA wyżywali się pod koniec października przed obliczem Sądu Najwyższego. Ich argument jest wręcz banalny: pytanie o rasę przy składaniu dokumentów na uczelnie przyczynia się do dyskryminacji, bo faworyzuje Afroamerykanów i Latynosów kosztem innych mniejszości. Nie mówiąc już o białych, których pozycja w amerykańskim społeczeństwie jest zdaniem Bluma coraz słabsza, wręcz zagrożona.

Biała Kalifornia

SFFA twierdzi, że stosowanie kryterium rasowego w selekcji kandydatów na studia jest sprzeczne z konstytucją. Przeciwnicy, w tym ACLU, najbardziej znana organizacja walcząca za oceanem o prawa obywatelskie, mówią, że jest dokładnie odwrotnie. Ich zdaniem to strategie afirmacyjne zapewniają prawdziwą równość, bo bez nich uczniowie z rodzin o innym niż biały kolorze skóry nie mieliby żadnych szans na dostanie się na najlepsze uczelnie. I akurat ten argument ma odzwierciedlenie w danych liczbowych.

Ciekawym przykładem jest sytuacja w Kalifornii, gdzie w 1996 r. przy okazji wyborów połówkowych do Kongresu zagłosowano też nad przyszłością tzw. Poprawki nr 209, zakazującej tamtejszym uczelniom (na poziomie stanu) używania kryterium rasowego w rekrutacji. Uniwersytety same przyznają dziś, że była to decyzja dla mniejszości rasowych katastrofalna.

Na University of California, Los Angeles (UCLA) przez pierwszą dekadę po zniesieniu kryterium rasowego liczba nowo przyjmowanych kandydatów pochodzenia afroamerykańskiego i latynoskiego spadła o ponad połowę. Odtworzenie liczby studentów niebiałych sprzed 1996 r. zajęło ponad dwie dekady. I kosztowało miliony dolarów. Aby przekonać nastolatków do składania papierów, UCLA, Berkeley, Stanford i inne uczelnie w Kalifornii rozpoczęły programy społecznościowe. Wysyłały ambasadorów do liceów w dzielnicach zamieszkanych przez mniejszości rasowe, reklamowały się na imprezach sportowych, prowadziły warsztaty. Ściągały na dni otwarte całe rodziny. Łącznie, według własnych wyliczeń, University of California (w skład którego wchodzi dziewięć samorządnych uczelni) wydał od 2004 r. 500 mln dol. na stworzenie rasowo zróżnicowanej populacji studentów.

W dużej mierze były to pieniądze wyrzucone w błoto, bo efektów brak. Jak podaje „New York Times”, w 2021 r. Berkeley przyjęło 6931 nowych studentów, w tym zaledwie 258 czarnoskórych, co daje upokarzający wręcz odsetek 3,7%. Uczniów pochodzących ze społeczności rdzennych Amerykanów było 27. Inna uczelnia, na której nie stosuje się już strategii afirmacyjnej, University of Michigan, przyjęła 4% czarnoskórych pierwszoroczniaków. I to mimo że jej władze utrzymują biuro rekrutacyjne w Detroit, mieście o bardzo licznej czarnoskórej społeczności.

Rekrutacja jak loteria

Lee Bollinger i Geoffrey Stone piszą w „The Atlantic”, że coraz bardziej prawdopodobny koniec strategii afirmacyjnych cofnąłby amerykańskie społeczeństwo w rozwoju i prawach obywatelskich o pół wieku. Są jednak i tacy, którzy uważają to za krok w dobrą stronę, choć wcale z Blumem i SFFA nie sympatyzują.

Socjolożka Natasha Warikoo z bostońskiego Tufts University jest zdania, że strategie afirmacyjne wzmacniają szkodliwy i niemający nic wspólnego z rzeczywistością mit amerykańskiej merytokracji. Większość Amerykanów, tłumaczy Warikoo, wierzy, że do najlepszych szkół dostają się najlepsi kandydaci. W rzeczywistości mało kto wybiera przyszłych studentów wyłącznie na podstawie potencjału intelektualnego.

Według Warikoo uczelnie ręcznie dobierają studentów wedle bieżących potrzeb. Jako przykład podaje system sportowy. Akademiccy trenerzy przeczesują licea, szukając zdolnych nastolatków – ale nie zdolnych ogólnie, tylko pasujących do obecnych zespołów. Uczelnię skończyła rozgrywająca reprezentacji siatkarek – szukamy nowej. Potem środkowego dla koszykarzy, bramkarza dla piłkarzy. Reszta portfolio, tak zmitologizowanego w amerykańskiej wyobraźni społecznej, jest w gruncie rzeczy nieistotna. Identycznie to wygląda, jeśli chodzi o uczelniane orkiestry, zespoły cheerleaderek, nawet gazety kampusowe. Dlatego, konkluduje Warikoo, rekrutacja na studia bardziej przypomina loterię niż wyścig najlepszych kandydatów.

Drugim argumentem na rzecz reformy systemu rekrutacji jest struktura amerykańskiego społeczeństwa. Tutaj też argumenty duetu Bollinger-Stone i prof. Warikoo się nie pokrywają. Według tej drugiej rasa nie jest już kluczowym czynnikiem napędzającym nierówności – są nim bowiem klasy, a więc kategorie wręcz nieporównywalnie bardziej złożone. Warikoo argumentuje, że strategie afirmacyjne nie spełniają już swojej funkcji, bo zmieniły się czasy. Dlatego podejście do rekrutacji trzeba wymyślić od nowa, na podstawie innych wskaźników i kryteriów. To argumentacja ciekawa, ale niebezpieczna. Każdy, kto miał choćby podstawową styczność z socjologią, wie, że klasy bywają niemierzalne, niektórzy wręcz nie uznają ich istnienia. Jak więc z nich zrobić kwantyfikowalną kategorię?

Jakakolwiek będzie odpowiedź na to pytanie, raczej nie obejmie całych Stanów. Bardzo możliwe, że po wyroku Sądu Najwyższego każda uczelnia będzie decydować o polityce rekrutacji we własnym zakresie, co oznaczać będzie zmniejszenie różnorodności rasowej wśród studentów. To z kolei napędzi nierówności: intelektualne, materialne, klasowe. Doprowadzi do jeszcze większych problemów w następnych pokoleniach. I tak w kółko. Zajęci dyskusją o przyczynach, Amerykanie znów zignorują skutki. Działając przy tym na własną niekorzyść.

m.mazzini@tygodnikprzeglad.pl

Fot. Shutterstock

Wydanie: 2022, 50/2022

Kategorie: Świat

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy