Sądź pan sprawiedliwie!

Sądź pan sprawiedliwie!

Nieobecne, ale istotne problemy w dotychczasowym „sporze o Grossa”

Tytuł zaczerpnęłam z anegdoty rodzinnej. Miałam znacznie starszego brata ciotecznego, który w okresie międzywojennym był sędzią. Zdarzyło mu się orzekać w sprawie, w której stroną była niemłoda i niebogata Żydówka. W pewnym momencie kobiecina, zaniepokojona przebiegiem rozprawy, zwróciła się z dramatycznym apelem do wysokiego sądu: „Bądź pan sędzią, sądź pan sprawiedliwie!”.
Dziś chciałabym adresować te słowa do wszystkich uczestników debaty o polskim antysemityzmie. Zwłaszcza do Profesora Jana Tomasza Grossa, którego matka, śp. Hanna Szumańska-Grossowa, była moją bliską znajomą.
Poznałyśmy się latem 1946 r., gdy z grupą innych stypendystów znalazłyśmy się w Paryżu i mieszkałyśmy w jednym „akademiku”. Hanka (szybko przeszłyśmy na ty) była czarującą dziewczyną, z dużym poczuciem humoru i świetnie nam się gawędziło. Po powrocie do kraju nadal bywałyśmy u siebie, także po moim zamążpójściu. Pamiętam Prof. Grossa jako nastolatka, który przy okazji jakiejś mojej wizyty – mile zajął się towarzyszącym mi wówczas małym jeszcze moim synem, Kubą.
Byłam i jestem zwolenniczką prawdy o polskich dziejach, także tej najtrudniejszej. Ale powinna to być cała prawda, ujawniana sine ira et studio. Tymczasem nad żydowsko-polskim dialogiem ciążą, zrozumiałe zresztą, emocje, utrudniające porozumienie co do faktów, a szczególnie ich interpretacji.
W ciągu długiego życia, od najmłodszych lat miałam liczne kontakty z polskimi Żydami i Polakami pochodzenia żydowskiego. Od wielu z nich doświadczyłam życzliwości i przyjaźni, ale nie chcę skupiać się na sprawach osobistych. Chodzi mi o pewne problemy ogólne, nieobecne w dotychczasowym „sporze o Grossa”, a chyba istotne. Zresztą nie napisałabym tego tekstu, gdyby nie „żart” Prof. Grossa: „W Jedwabnem moi chłopi zamordowali moich Żydów” („Duży Format”, 4 lutego).
Jako podwójny mieszaniec, etniczny polsko-ormiański oraz stanowy chłopsko-szlachecki, jestem uczulona na sprawy mniejszości, w tym żydowskiej, ale też na los chłopskiej większości naszego postszlacheckiego społeczeństwa.

Słowo „cham”

nadal pozostaje u nas „poprawne politycznie”. I jakoś nie razi to naszych szczerych demokratów…
Prof. Gross początkowo opublikował „Strach” w USA. I tu zasadnicze pytanie: Co przeciętny Amerykanin, nie „polonus”, wie o Polsce, o naszej historii, o doli polskich chłopów? A oni są w istocie głównymi negatywnymi bohaterami dyskusji o polskim antysemityzmie, którego nikt bezstronny nie neguje.
Warunki, w jakich przez pokolenia wegetowali polscy chłopi, musiały wywrzeć zgubny wpływ na ich psychikę, także na nasz ludowy katolicyzm. Nie przypadkiem wywodzą się z niego ludzie tak różni jak Jan Paweł II oraz ojciec Rydzyk. To fakt. Podobnie jak faktem była rabacja galicyjska z 1846 r. Polscy chłopi podburzeni przez c.k. zaborcę, okrutnie rozprawili się ze swymi „lepiej urodzonymi” rodakami. „Rżnij powoli, bo to dobry pan”…
Wyzwolenie wewnętrzne ze skutków wiekowej poniewierki wymaga czasu. Amerykanie o naszym „rachunku krzywd” nie dowiedzą się z polish jokes. Nie znają też zapewne opinii wybitnego międzywojennego przywódcy syjonistycznego, Włodzimierza Żabotyńskiego, który stwierdził explicite, że polski antysemityzm nie ma podłoża rasistowskiego, tylko gospodarcze.
I tu chciałabym wskazać na analogię między polskim „endemicznym” antysemityzmem a tureckim „antyormianizmem”.
O sytuacji Ormian „w Lewancie” tak pisał ks. Sadok Barącz w swym „Rysie dziejów ormiańskich” (Wyd. Tarnopol 1869, współczesny reprint).
„Wszędzie odznaczają się pracą, rzetelnością i duchem przemysłu, z którym łączą upodobanie w naukach, wiedząc o tym dobrze, że pilnowanie nauk i kupiectwa źródłem jest publicznej szczęśliwości (…). Ormianin w Lewancie skromny w pokarmach i napojach, wytrwały w przedsięwzięciu, stosujący się do zwyczajów innych ludów, nie traci jednak swego narodowego charakteru. Ormianie w Stambule w liczbie stu tysięcy posiadają największe zaufanie rządu. Są bankierami, trzymają dzierżawy dóbr publicznych i prywatnych, mają sobie powierzoną mennicę państwową, rękodzielnie w nieustannym ruchu utrzymują. Są lekarzami, chirurgami, aptekarzami”.
W 1915 r. sielankę tę uwieńczyła rzeź Ormian (miało ich zginąć przeszło milion), inspirowana przez ówczesne władze tureckie. Doszło do wydarzeń, które można – mutatis mutandis –

porównać i z pogromami, i z rabacją.

Francuski reżyser ormiańskiego pochodzenia, Henri Verneuil („z domu” Malakian), mówił o tym ze zdumieniem i przerażeniem:
„Przeżyliśmy z Turkami wieki. Byliśmy sąsiadami. Tak dalece, że w czasie ludobójstwa moją rodzinę przygarnęli i przechowali Turcy. Oni sami nie mogli zrozumieć, co się dzieje”.
Ormianie byli grupą napływową, różniącą się od tureckich sąsiadów pochodzeniem etnicznym, religią, kulturą i – w dużej mierze – stanem posiadania. Henri Verneuil informował, że jego ojciec był „najbogatszym armatorem na Morzu Marmara” (cytaty z tygodnika „Le Point”, 22-29 listopada 1991 r.).
Oczywiście nie wszyscy Ormianie awansowali do elity intelektualnej i finansowej, ci jednak, którym się to udało, musieli kłuć w oczy mniej fortunnych tubylców. I ta niechęć rzutowała na całą grupę.
O Pierwszej Rzeczypospolitej mówiono, że jest piekłem chłopów i rajem Żydów. Z tym rajem różnie bywało, niemniej do czasu polscy Żydzi, których przodkowie tak licznie szukali u nas schronienia, byli w lepszej sytuacji niż polscy chłopi.
Wychowałam się na byłych kresach południowo-wschodnich, gdzie majątki były głównie polskie, wsie ukraińskie, a miasteczka żydowskie. Obok żydowskiej biedoty, którą dobrze pamiętam, byli też polscy obywatele pochodzenia żydowskiego (niewielu ziemian), których stan majątkowy raził najbiedniejszych i najmniej wykształconych Polaków: chłopów oraz rzemieślników, robotników, a także duchownych chłopskiego pochodzenia.
Zauważmy, że w ostatnich latach ofiarą pogromów (na szczęście na małą skalę) padali polscy Romowie. Nie są „bogobójcami” i nie łakną „krwi na mace”, ale niektórym udaje się wzbogacić. Ich okazałe domostwa w modnym dziś stylu „gotycko-sarmackim” nie spotykają się z radosnym przyjęciem ze strony mniej zamożnych, a zwłaszcza tak czy inaczej sfrustrowanych sąsiadów.
Po 1945 r. frustracja na tle politycznym była u nas powszechna. Polskim obywatelom pochodzenia żydowskiego koniec wojny przyniósł ocalenie, przyjmowane z euforią. Dla większości „Polaków katolików” był to początek nowej okupacji. Z moich obserwacji wynika, że tę sytuację wyjątkowo dotkliwie odczuwali mieszkańcy byłego zaboru rosyjskiego obciążeni – zrozumiałą skądinąd – rusofobią. Do tego dochodziła nadreprezentacja polskich komunistów pochodzenia żydowskiego w organach represji i w propagandzie. Ta ostatnia dawała się we znaki nie tylko represjonowanym – całą Polskę oklejono plakatami z „zaplutym karłem reakcji”…
Oczywiście żadne względy nie mogą usprawiedliwić tego, co działo się w Kielcach czy – wcześniej – w Jedwabnem. Ale gdy po pogromie kieleckim napisałam tekst wyrażający moje oburzenie i ubolewanie – nie puścił go do druku mój ówczesny przełożony, pierwszy naczelny powojennej „Polski Zbrojnej”, komunista pochodzenia żydowskiego, którego skądinąd wspominam z wdzięcznością, choćby za to, że nie „zablokował” mego wyjazdu na owo stypendium do Paryża. I nie tylko za to. Był to stryj znakomitego dokumentalisty Marcela Łozińskiego, autora wzruszających „Siedmiu Żydów z mojej klasy”.
Prus, który jest dla mnie arcywzorem Polaka – w „Placówce” nakreślił postać zacnego biedaczyny Jojne Niedoperza, spieszącego z pomocą zdesperowanemu Ślimakowi. A w „Lalce” ukazał wyraziście, jak polski – pożal się Boże – kapitalizm od początku podsycał nastroje antysemickie.
Ale w USA i w ogóle na Zachodzie nie czytają „Placówki” ani „Lalki”, ani „Meira Ezofowicza” Orzeszkowej. Nawiasem mówiąc, nie rozumiem, dlaczego ta piękna powieść nie doczekała się jeszcze ekranizacji – np.

w koprodukcji polsko-izraelskiej?

O polskim antysemityzmie można nieskończenie – osobiście wolałabym skupić się na jasnych stronach wielowiekowego polsko-żydowskiego współbytowania. Dlatego na zakończenie przypomnę, że „Pamiętnik” Kazimierza Deczyńskiego doczekał się wydania dzięki Profesorowi Mercelemu Handelsmanowi. Jak pamiętamy albo i nie – Deczyński to „cham” z popularnej (do czasu…) powieści Kruczkowskiego. Autor „poprawił” niestety życiorys głównego bohatera: historyczny „cham” wziął udział w powstaniu listopadowym, znalazł się na emigracji we Francji i spisał swe wspomnienia. Ich wydanie storpedowali nobliwsi kombatanci.
Marceli Handelsman (1882-1945) był wybitnym historykiem, mistrzem całego pokolenia uczonych, demokratą o poglądach bliskich centrolewicy. Zmarł w nazistowskim obozie nie z racji pochodzenia, tylko jako polski patriota, związany z AK. Ściśle mówiąc, z BIP, z którym współdziała też śp. Hanna Szumańska-Grossowa.
Można powiedzieć, że oboje byli patronami duchowymi polsko-żydowskiego porozumienia. A ja jestem za!
9 lutego 2008 r.

Wydanie: 11/2008, 2008

Kategorie: Opinie

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy